Moja mama odmówiła aborcji. Mieliśmy urodzić się z wodogłowiem. Dziś jesteśmy kapłanami
Wpisał: ks. Sławomir Kostrzewa   
01.01.2019.

ROZMOWA z ks. Sławomirem Kostrzewą: Moja mama odmówiła aborcji.

Mieliśmy urodzić się z wodogłowiem. Dziś jesteśmy kapłanami


Ksiądz ma poczucie, że zawdzięcza życie Bogu, ale i ogromnemu sercu, miłości i wierze swoich rodziców? Mogło Księdza nie być między nami.

Mojej mamie sugerowano dokonanie aborcji. W styczniu 1979 roku moi rodzice dowiedzieli się, że Bóg chce obdarzyć ich kolejnym, czwartym już dzieckiem. Była to dla nich wielka radość. Wiedzieli, że niedługo mają przeprowadzić się do nowego mieszkania. Teraz miało być już tylko lepiej. Ale ich radość trwała krótko – do czasu pierwszej wizyty u lekarza. Jednoznacznie zdiagnozowano u mamy chorobę, której symptomy pojawiały się już od dawna: stwardnienie rozsiane. Straszliwa, nieuleczalna choroba, wiążąca się z niewyobrażalnymi wprost cierpieniami. Wysiłek organizmu związany z narodzinami dziecka mógłby być zabójczy dla mamy.

Po pewnym czasie okazało się, że jest to ciąża bliźniacza – na świat miało przyjść dwoje dzieci. A więc obciążenie organizmu miało być jeszcze większe, niż początkowo przewidywał lekarz. Prawdopodobnie za tą „troską” lekarza kryła się sugestia, by mama poddała się aborcji. Przecież miała już troje dzieci, „a one potrzebują mamy, nie można ich narażać, że ich matka umrze w czasie porodu”.

Jakby tego było mało, po pewnym czasie lekarz zdiagnozował, iż dzieci przyjdą na świat kalekie – z wodogłowiem. 

Nie zachwiało to jednak otwartością Księdza rodziców na przyjęcie potomstwa.

Trudno wyobrazić sobie, co musieli wówczas przeżywać moi rodzice, jak ciężka była to dla nich próba wiary. Ale ufali Bogu, polecając siebie i swoje dzieci opiece Serca Jezusowego i Maryi, Matki Bożej. Byli gotowi przyjąć, co Bóg da. Nie czuli się władni decydować o czyimś życiu czy śmierci. Wiedzieli, że to należy do Boga. Chcieli przyjąć takie dzieci, jakie da im Bóg, bez względu na to, czy będą zdrowe, czy nie. Wielką pomoc otrzymali wówczas od brata mojego taty, ks. Władysława Kostrzewy, który pełnił wówczas funkcję sekretarza ks. bp. Jerzego Ablewicza, ordynariusza tarnowskiego. Także sam biskup interesował się rozwojem sytuacji i polecał moich rodziców opiece Bożej. Wielu modliło się o szczęśliwe rozwiązanie.

Zaufanie Bogu przyniosło błogosławione owoce.

1 września 1979 roku na świat przyszło dwoje zupełnie zdrowych dzieci, bez najmniejszego śladu kalectwa, o którym wspominał lekarz. Poród przebiegł szczęśliwie także dla mojej mamy. Jednym z tych dzieci jestem ja. I pewnie nie byłoby mnie na świecie, gdyby moi rodzice chcieli postąpić tak, jak robi się to dzisiaj w tak trudnych przypadkach. Nie byłoby także mojego brata bliźniaka.

Dodajmy, że również kapłana. Także najstarszy brat jest księdzem. Możemy mówić, że te powołania to owoc heroicznego przyjmowania woli Bożej, mimo dźwigania krzyża chorób, niedostatków?

Opowieść o moich rodzicach to opowieść o ich świętości, o tym, co to znaczy heroicznie wypełniać wolę Bożą, brać pokornie swój codzienny krzyż i łączyć go z krzyżem Jezusa oraz jak bezgranicznie pokładać ufność w Bogu. Moi rodzice, Irena i Marian Kostrzewowie, pobrali się w 1970 roku. Tata miał wówczas 31 lat, mama – 27. Oboje pochodzili z wielodzietnych rodzin wiejskich. Byli prości, ale głęboko wierzący. Pan Bóg był bardzo blisko ich serc. Chcieli zatem, aby także ich dzieci były bardzo blisko Boga. Dobrze wiedzieli, że skarb wiary najskuteczniej przekazuje się drogą własnego przykładu.

Jak wyglądała w Księdza domu codzienność przeżywana z Panem Bogiem?

Zapamiętałem ich jako ludzi szczerej, głębokiej rozmowy z Bogiem. Codziennie klękali do wieczornej modlitwy, zapraszając do niej także nas, swoje dzieci. Dbali o to, by Pan Bóg w naszej rodzinie był zawsze na pierwszym miejscu: wspólnie chodziliśmy na niedzielne Msze Święte, a w ciągu roku także na inne nabożeństwa: majowe, Różaniec, Drogę Krzyżową, Gorzkie Żale… Pokazywali nam, jakie skarby zawarte są w naszej wierze i jak możemy z nich korzystać. Zadbali o to, by każdy z nas był możliwie najbliżej Pana Jezusa. Od najmłodszych lat posługiwaliśmy w rodzinnej parafii jako ministranci i lektorzy.

Razem było Was w domu pięciu chłopaków. Pewnie się nie przelewało?

Moi rodzice wychowali pięciu synów w trudnych czasach, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wielu mieszkańców naszego kraju doskonale pamięta, jak się wtedy żyło – powszechny brak podstawowych środków do życia, puste półki w sklepach, niekończące się kolejki. Te trudności wielu małżonków skutecznie zniechęcały do otwartości na dar życia w rodzinie. Moi rodzice jednak potrafili przyjąć z radością i wdzięcznością każde dziecko, które ofiarował im Bóg, nie bacząc na zewnętrzne trudności. A tych nie brakowało, wręcz przeciwnie – z każdym kolejnym dzieckiem było ich więcej. Ale to mobilizowało moich rodziców do zdwojonej pracy, wiary i modlitwy. 

Słyszał Ksiądz rodziców narzekających?

Rodzice nie skarżyli się, choć pewnie było im bardzo ciężko. Troska o sprawy materialne zapewne niejeden raz spędzała im sen z powiek. W pierwszych latach małżeństwa niedostatek środków finansowych odczuwali szczególnie dotkliwie: przez dziesięć lat wynajmowali lokal nienadający się do zamieszkania przez wielodzietną rodzinę. W PRL metodą na problemy mieszkaniowe obywateli było upychanie rodzin w tzw. lokalach zastępczych. Najczęściej były to domy jednorodzinne, naprędce i prowizorycznie zamieniane na mieszkania wielorodzinne. Mieszkanie, które otrzymali moi rodzice, właśnie takim było. Po wielu latach starań i jak podkreślali moi rodzice, przede wszystkim dzięki Bożej Opatrzności, udało im się dostać przydział do nowo wybudowanego bloku o znacznie lepszych warunkach bytowych. 

Jak mama radziła sobie po narodzeniu Księdza i brata?

Bóg dał mojej mamie siły, by mimo postępującej choroby przez kilka lat mogła służyć swoim dzieciom. Ale siedem lat później, w 1986 roku, jej zdrowie zaczęło się gwałtownie pogarszać. Coraz częściej dotykały ją zawroty głowy, nagłe utraty równowagi, zaniki czucia w nogach i rękach. Pojawiły się także problemy z mową. Rok później okazało się, że konieczny będzie od tej pory wózek inwalidzki. Pamiętam dzień, w którym tata przywiózł taki wózek do naszego domu. My, nieświadome niczego dzieci, cieszyliśmy się z tego niezwykłego pojazdu. Był dla nas jak nowa, niezwykła zabawka. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy z tego, co to znaczy, iż mama nie wstanie już nigdy z tego wózka, że nie będzie już mogła chodzić z nami na spacery. Ledwo wózek stanął w jednym z pokoi, mój brat i ja ze śmiechem zaczęliśmy się na nim wozić. Reakcja naszej mamy prędko odebrała nam ochotę do zabawy: zaczęła płakać. Tata natychmiast surowo przerwał naszą zabawę. W przeciwieństwie do nas, oboje byli świadomi krzyża, który od następnych tygodni stał się ich codziennością. Teraz, po latach, kiedy odprawiam Drogę Krzyżową, przy stacji „Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona”, często staje mi przed oczami ten właśnie moment z życia moich rodziców. Choć swój krzyż przyjęli już znacznie wcześniej. 

Ciężar codziennych obowiązków spadł na tatę?

Tak, do troski o utrzymanie pięciorga dzieci doszła troska o powstrzymanie wciąż postępującej choroby mojej mamy.

Wkrótce i on zaczął podupadać na zdrowiu. Ciężar krzyża zdawał się go przygniatać. Stał się bardzo nerwowy. Niestety, palił papierosy. Doskonale pamiętam, gdy pod koniec 1988 roku pojawiły się u taty duszące, niekończące się ataki kaszlu, które coraz częściej go nawiedzały. Pamiętam też, gdy po jednym z takich ataków kaszlu ukradkiem chował do kieszeni chusteczkę, a na niej była krew. Pamiętam łzy mojej mamy, która też to widziała. Już od kilku lat była na wózku inwalidzkim. Ja o tym nie wiedziałem, a oni już wiedzieli – to był rak. Nieodmiennie do dziś – wyrok śmierci. Lekarz dawał tacie najdłużej kilka miesięcy życia.

Wiedział, że zostawi chorą żonę i pięcioro dzieci.

Ówczesny proboszcz mojej rodzinnej parafii, ks. prałat Ludwik Kiełbasa, człowiek bardzo zasłużony dla parafii, a przede wszystkim dla naszej rodziny, widział się z moim tatą tuż przed jego śmiercią. Wspomina do dziś ostatnią rozmowę, którą wówczas odbyli. Mój tata powiedział: „Pogodziłem się już z tym, że muszę umrzeć, martwię się jednak o Irenkę i o moje dzieci, jak oni sobie poradzą…”. Ksiądz proboszcz był wstrząśnięty tym wyznaniem. Ileż wiary trzeba mieć w sobie, by pogodzić się z tak trudnym wyrokiem Bożym!

Bóg zabrał tatę do siebie po nagrodę za wierne życie, za wierność krzyżowi. Stało się to w święto Podwyższenia Krzyża, 14 września 1989 roku.

W Bożym planie wszystko miało głęboki sens, ale po ludzku można było tylko załamać ręce.

Po śmierci taty wielu mówiło: „Co teraz będzie z tymi dziećmi? Jak one będą wychowywały się bez ojca, z matką na wózku? Zapewne skończą na ulicy”. Niektórzy złośliwie dopowiadali: „Ot, tyle zyskali na tej swojej religijności”. Jednak Bóg nigdy nie był tak blisko naszej rodziny jak właśnie wtedy. Bowiem tuż po śmierci taty w sercu mojego najstarszego brata, Damiana, pojawiło się pragnienie poświęcenia swojego życia wyłącznej służbie Bogu. Wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie równo rok po śmierci taty. Dziś już dwudziesty pierwszy rok posługuje jako kapłan w diecezji tarnowskiej. Dla wielu był to wyraźny znak Bożej Opatrzności, która nieustannie czuwała nad naszą rodziną.

Choroba mamy postępowała po śmierci taty?

Choroba mamy wciąż się pogłębiała. Każdy kolejny rok przydawał dodatkowych niewyobrażalnych cierpień. 8 maja 2001 roku zakończyły się jej cierpienia – Bóg zabrał ją do Nieba. I wówczas wydarzyło się coś nadzwyczajnego: kolejny z moich braci, brat bliźniak, Marian, odczytał w sobie powołanie do kapłaństwa. W czerwcu 2008 roku otrzymał święcenia kapłańskie. 

Jak było z Księdza powołaniem?

Moje powołanie pojawiło się późno, już po zakończonych studiach, które podjąłem daleko od rodzinnych stron, w Poznaniu. Miałem swoje ambicje, plany, marzenia… Byłem świadom, że Bóg powołał dwóch moich braci, ale sam nie czułem jeszcze w swoim sercu tego, co oni. Kiedy rozpocząłem studia doktoranckie, nagle pojawiać się zaczęły we mnie bardzo intensywne myśli o służbie Bogu w kapłaństwie. Potem, niemal każdego dnia, Bóg dostarczał mi kolejnych znaków. Wiedziałem, że Bóg bardzo jasno przedkłada mi, iż prawdziwie mnie powołuje do kapłaństwa, ale dał mi też wyraźnie poznać, że nie jest to żaden przymus.

W nocy z 15 na 16 lipca 2004 roku, w czasie adoracji w kaplicy Matki Bożej Jasnogórskiej, kończącej 70. Pieszą Pielgrzymkę z Poznania na Jasną Górę, prosiłem Maryję o pomoc i światło. Przypomniałem sobie moich rodziców, którzy zawsze przyjmowali to, co Bóg im dawał, wypełniali Jego wolę, którzy nie lękali się iść „wąską i ciernistą drogą”. Uświadomiłem sobie, jak wielkie owoce w ich życiu przyniosło heroiczne zaufanie Bogu. I wtedy nietrudno już było podjąć właściwą decyzję.

Z perspektywy lat jak tłumaczy Ksiądz sobie tak piękną, ale trudną historię swojej rodziny?

Rozumiem teraz, dlaczego trzeba było tyle krzyża w życiu moich rodziców. Ich cierpienie było konieczne, by Bóg mógł ich potem tak hojnie obdarować, wywyższyć – trzema powołaniami do kapłaństwa spośród ich własnych dzieci. Taka jest cena każdego jednego powołania kapłańskiego – cena niezliczonej ilości cierpień i krzyży łączonych z krzyżem Jezusa, znoszonych cierpliwie przez niezliczone, anonimowe rzesze wiernych. Powołania kapłańskie nie biorą się znikąd. W oczach Bożych każde takie powołanie ma tak wielką wartość, że okupione musi być tak wysoką ceną.

Dla mnie jest to zobowiązanie, by nic nie utracić z tego daru, którego sobie ani nie wyprosiłem, ani na niego nie zasłużyłem. I by jak najlepiej służąc Bogu, podziękować Mu za moich rodziców. Prawdziwie świętych rodziców.

Ta opowieść niesie w sobie ogromne umocnienie dla dzisiejszych rodziców, którzy często skupiają się w wychowaniu dzieci na rzeczach trzecio- czy czwartorzędnych, zapominając o tym, co najważniejsze.

Rodzice nie zdążyli zapewnić nam, swoim dzieciom, wykształcenia, nie zostawili pełnego konta w banku. Ale zostawili nam po sobie skarb, którego wartości nie sposób określić. Co to za skarb? Za co szczególnie jestem im wdzięczny? Za to, że swoim życiem dali świadectwo, jak wielkie owoce rodzi ufność i zawierzenie Bogu oraz z wiarą przyjęte cierpienie. Moim rodzicom nie dane było oglądać owoców własnego cierpienia, ale z pewnością Bóg objawił im to w Niebie. Dziękuję także moim rodzicom za skarb wiary, za przykład modlitwy. Nigdy nie zdecydowałbym się wstąpić na drogę realizacji powołania kapłańskiego, gdybym nie miał przykładu rodziców, którzy przyjmując wolę Bożą, doszli do świętości, a ich życie wydało tak obfite owoce. Jestem winien wdzięczność moim rodzicom także za ich otwartość na życie. Liczne rodzeństwo jest prawdziwym darem, który docenia się szczególnie wtedy, gdy zabraknie rodziców.

Nasz Dziennik



Zmieniony ( 01.01.2019. )