"Pryszczaci" na starość
Wpisał: Ziemkiewicz   
16.10.2010.

"Pryszczaci" na starość

http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/10/16/pryszczaci-na-starosc  Subotnik Ziemkiewicza

Właściwie, skoro nigdy nie może być do końca dobrze, czyli zawsze musi być mniej lub bardziej źle, to mądrość tego świata (jak to ujmował o. Bocheński) nakazuje od razu nastawiać się na zły rozwój wypadków i w złym losie zbiorowym szukać dobrej, no – znośnej ścieżki indywidualnej. A co mi się tak zebrało tego słonecznego poranka na filozofowanie? A, to przez Nadredaktora Wolskiego.

Nadredaktor napisał był bowiem powieść „Cud nad Wisłą” (na srebrnej okładce śliczny różowy Wałęsa z anielskimi skrzydłami), którą, właściwie, powinienem tu zrecenzować, bo bodaj jeszcze nikt tego nie zrobił. Podwładni, mówiąc ezopowym kodem powieści, redaktora Adama Pysznika, nauczyli się już, że miażdżące recenzje w ich giewu znacząco podnoszą nakład flekowanych książek, i raczej starają się gorliwie zamilczać istnienie „Polski ciemnej”; a tak zwana „druga strona”, jeśli takowa w ogóle jest, nigdy nie znała właściwej salonom środowiskowej dyscypliny i solidarności, i nigdy nie miała ambicji kopiować tamtejszej maszyny wzajemnego wspierania i promowania się.

Jeśli w gazecie oskarżanej o prawicowość (boć w języku towarzystwa to oskarżenie) uprawia się kult takiego czerwonego palanta jak John Lennon, to trudno o bardziej dobitny dowód nieobecnego w „wiodących” mediach pluralizmu. Właściwie powinien uznać, że to dobre. Muszę sobie zapisać, żeby się ucieszyć, jak będę miał wolniejszą chwilę.

Wracając do Wolskiego − ja też nie napiszę recenzji, ale to dlatego, że trudno byłoby to zrobić bez streszczania perfidnie pozwijanej fabuły, a to odebrałoby część przyjemności tym czytelnikom, którzy, wierzę, dowiedziawszy się ode mnie o istnieniu książki rzucą się na jej poszukiwania. Dość rzec, iż w wolskiej rzeczywistości ustawiczna niedokończoność Polski zirytowała w końcu samą Opatrzność, która popchnęła sytuację boskim, a właściwie anielskim paluchem − i zrobiło się tak, „jak powinno być od początku”. Mówiąc krótko, opisał Wolski ten wariant polskiej rewolucji, w którym wszystko potoczyło się jak w bajce, doskonale, transformacja nie stała się rozszabrowywaniem majątku narodowego, media, wolne i pluralistyczne, zajęły się informowaniem, a nie indoktrynowaniem i manipulacjami, podłość została ukarana a uczciwość nagrodzona, społeczną hierarchię określiły rzeczywiste zasługi i talenty, a nie służalstwo i kolesiowstwo, słowem, w III RP jest tak, jak by być mogło, o włos, gdyby tylko… Ach, taka piękna literacka wizja − a i tak jest smutno.

„Smutno mi, Boże” („A Bóg na to: mnie toże”, dopowiadał Słowackiemu mój Tata, nie wiem, czyim cytatem). Przeczytałem tekst Agnieszki Romaszewskiej o byłych znajomych z podziemia, ludziach niegdyś uczciwych i szlachetnych, którym coś jeszcze z dawnej uczciwości musiało pozostać, bo na jej widok zakrywają dziś twarze i uciekają na drugą stronę ulicy. Mają powody, piszę o tym w dzisiejszym PlusieMinusie, zupełnie przypadkiem tak się zbiegło − pewnie dlatego, że zakłamanie obozu władzy przekroczyło ostatnio jakąś granicę, za którą najbardziej nawet sfanatyzowani nienawiścią do Kaczora intelektualiści nie mogą sobie nie zdawać sprawy, w czym uczestniczą.

Mają do wyboru: albo brnąć w totalne szaleństwo, wyłączając sobie w mózgu kolejne panele szarych komórek, tak, jak je rozłączał oszalałemu komputerowi bohater „2001: Odysei Kosmicznej” − albo się wstydzić i uciekać przed wzrokiem pani Romaszewskiej. Doprawdy, czym się dziś różnią od „intelektualnych elit” tamtej władzy, która opluwała ich w roku 1968?

Na okoliczność ześwinienia się kilkorga starych poetów „Nowej Fali”, którzy kupili sobie chwilę skupienia uwagi mediów i łaski establishmentu, który generalnie poezję ma… no, powiedzmy, darzy ją znacznie mniejszym szacunkiem niż piłkę kopaną, poprzez dołączenie do nagonki na IPN, ukułem określenie „pryszczaci na starość”. We wspomnianej grupie są osoby obdarzone mniejszym i większym talentem, ale wszyscy ci ludzie byli kiedyś ludźmi obdarzonymi odwagą posiadania niezależnego sądu − a teraz co? Znajomy dermatolog mówił kiedyś, że kto nie przejdzie trądziku za młodu, ten za starość ma na gębie czerwone plamy łojotokowego zapalenia skóry, tak już jest i nie ma zmiłuj − czyżby prawidłowość ta dotyczyła także „pryszczatości” metaforycznej? (Nie powinienem objaśniać kulturowych odwołań, ale obserwując skuteczność wysiłków pani minister Hall w upowszechnianiu świadectw na wszelki wypadek proszę tych, którzy czytają ten tekst z organizacyjnego obowiązku, aby przed komentowaniem sprawdzili sobie hasło „pryszczaci” − powinno jeszcze być w szkolnym podręczniku do polskiego.)

Psychika ludzka dąży zawsze do likwidacji dysonansu poznawczego, mówi jedno z podstawowych praw psychologii. Oczywiście nie każda psychika posiada dość mocy sprawczej, żeby usunąć ze świata to, co powoduje ten dysonans i każe się czuć wrednie − niektóre muszą wprawiać się w stan sfanatyzowania, pozwalający nie dostrzegać nawet najoczywistszych faktów. Ale są i takie, które posiadają dość mocy, by sobie i swoim współbraciom w świństwie pomóc, po prostu eliminując wrogie ich dobremu samopoczuciu treści z rzeczywistości. Mijający tydzień niesie dla nich same dobre wieści. Z TVP 1 znika Wildstein i „Misja Specjalna”, ktoś w rządowej sferze wykombinował wreszcie prawniczy fortel, żeby odzyskać dla władzy „Rzeczpospolitą”, a co najmniej zatkać jej pysk i ograniczyć, jak o to delegaci „waadzy” w spółce walczyli od dawna, do roli ściśle trzymającej się swojej niszy gazety ekonomiczno-prawnej. Niezauważalnie zniknęła też już rubryka „opinie” w wysokonakładowym tabloidzie, lękliwie skasowana prze wydawcę po tym, jak jedynie słuszna władza ogarnęła ostatni już brakujący jej Pałac. Po co obciążać umysł prostego czytelnika długiem, walącą się służbą zdrowia, wojska, bizantyńskimi zachciankami nowego prezydenta, i narażać się przez to tak wpływowym siłom? Lepiej pisać, o, że jakaś gwiazdka, sławna z pokazywania do obiektywu pupy lekko przysłoniętej krucyfiksem, nawsadzała drugiej za noszenie futer, bo to okrucieństwo wobec zwierząt. Nawiasem mówiąc, biedactwo nie wie zapewne, że pantofelki Manolo Blahnika czy torebki Vuittona nie są bynajmniej robione z plastiku, i niech jej lepiej nikt nie mówi, bo gotowa dostać spazmów.

Dryfuje na pudelkowe tematy nie przypadkiem − świat, nawet jak wraca w stare koleiny, to się jednak trochę zmienia. Komuna kierowała uwagę gawiedzi na spust surówki w hucie, na przekraczających plany bohaterów pracy socjalistycznej i rekordowe zbiory buraka z ha. I pewnie dlatego w końcu jej wszyscy mieli dość. Obecna recydywa „prylu” jest fajniejsza. Tak samo chodzi o to, żeby, gdy gwiazda dziennikarska, przekazująca dziś adeptom w „biblii dziennikarstwa” to, czego nauczył ją Lesław Maleszka, znów sfabrykuje jakichś „prawdziwych Polaków”, to żeby nie było już tego gdzie skutecznie sprostować; albo gdyby nawet przypadkiem interesy kolejnego Rysia, Mira i Zbysia wyszły na jaw, to żeby nikt się nie odważył och nagłaśniać. Ale medialny kit, używany do zalepiania ludziskom mózgów, jest dużo bardziej kolorowy.

Trochę się porobiło tak, jak wyprorokował 30 lat temu Maciej Parowski w „Twarzą ku Ziemi” − gdzie w medialnym „duraczeniu” posługiwano się nie transmisjami z plenum, ale twardą pornografią. Za siermiężnego „prylu”, kiedy celnicy konfiskowali na granicy „Playboya” tak samo, jak wydawnictwa paryskiej „Kultury”, a nawet znacznie chętniej, bo brali go dla siebie, mogliśmy o takich mediach tylko marzyć. A dziś tylu ludzi może sobie śmiało powiedzieć: o to walczyliśmy, do tego zmierzaliśmy.

Tylko dlaczego w takim razie na widok Romaszewskiej odwracają głowy i uciekają w popłochu na drugą stronę ulicy?