Polaka znak: auto-wrak
Wpisał: Henryk Jezierski   
25.04.2019.

Polaka znak: auto-wrak



Henryk Jezierski (25.04.2019) http://moto.media.pl/polaka-znak-auto-wrak/


Wśród samochodów używanych sprowadzonych do Polski w 2018 roku najpopularniejsze okazało się Audi A4. Ten model znalazł 35,6 tys. nabywców, wyprzedzając VW Golfa (32,8 tys.), Opla Astrę (30,4 tys.), BMW 3 (24 tys.), VW Passata (23,6 tys.) oraz Audi A3 (18,9 tys).

================

„Dlaczego w portalu motoryzacyjnym pisze pan o polityce, w dodatku – tak kontrowersyjnie?”. To najdelikatniejsze z pytań, jakie zadają mi miłośnicy zgodności opakowania z zawartością. Co ciekawe, w odniesieniu do medialnych organów POPiS-owych sił politycznych, zajmujących się motoryzacją kompleksowo i z prymitywnym agitacyjno-akwizycyjnym skrzywieniem, takich pytań nie mają. Im bowiem wolno wszystko.

W obronie własnej tłumaczę zatem, że Polak zmotoryzowany to zazwyczaj osoba o zamożności raczej wyższej niż wyznaczana przez minimum socjalne, a z polityką ma realny kontakt nie tylko podczas każdego postoju przy dystrybutorze na stacji paliw. Gdy to nie pomaga, sięgam po argument ostateczny: MOTO to skrót od Mój Obowiązek To Ojczyzna. Nie wiem, czy to działa ale jestem święcie przekonany, że w polskiej motoryzacji jak w soczewce odbija się nasz status ekonomiczny, będący konsekwencją stricte politycznego przyspawania do unijnego kołchozu.

POPiS-owe media ochoczo podchwyciły np. ubiegłoroczne, rekordowe w tym stuleciu, statystyki sprzedaży nowych samochodów. Oczywiście, z naciskiem na własne zasługi w tej kwestii. Medialne organy PiS tłumaczą rzecz całą skuteczną walką rządu z mafią VAT-owską i programem 500+, natomiast ich odpowiedniki z drugiej strony zaręczają, że to efekt wcześniejszych ośmiu lat koalicji PO-PSL, która uchroniła Polskę przed światowym kryzysem i uczyniła jej obywateli przekonanymi o sile swojego pieniądza.

A jak jest w rzeczywistości? Wystarczy sięgnąć do statystyk. Wprawdzie stare powiedzenie stopniuje oszustwa jako „kłamstwo, wielkie kłamstwo, statystyka” lecz jest ono prawdziwe jedynie w odniesieniu do tzw. ekonomistów, tj. przedstawicieli nauk zaliczanych do marksistowsko-leninowskiej nadbudowy,  dla których szacunek dla wymowy liczb to jedna z ostatnich cech godnych uwagi. Świadomy tego faktu odczytam statystyki jak na inżyniera-redaktora przystało, czyli bezlitośnie i bezpartyjnie.

Rzeczywiście, z liczbą blisko 601 tys. nowych samochodów osobowych i dostawczych sprzedanych w ubiegłym roku pobity został rekord tego stulecia z jednoczesną, prawie 10-procentową poprawą wyniku z 2017 roku. Samochodów osobowych sprzedano 532 tys., o 45,5 tys. więcej niż rok wcześniej. Na pierwszy rzut oka można więc odtrąbić spektakularny sukces.

Wystarczy jednak zagłębić się w statystyczne zestawienia, aby wysnuć zupełnie odmienną i – co ważne – jednoznacznie udokumentowaną tezę. Otóż, blisko trzy czwarte sprzedanych nowych samochodów (dokładnie 74,3 proc.) trafiło do klientów firmowych. Co ciekawe, pozostałe 25,7 proc. wcale nie oznacza klientów indywidualnych, bowiem w CEPiK (Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców) jako klienci indywidualni traktowane są także osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą oraz spółki cywilne. Z dużym prawdopodobieństwem można zatem przyjąć, że faktycznych nabywców indywidualnych było w 2018 roku nie więcej niż 100 tys., tj. ledwie 17 proc. całości. Co więcej, ten wskaźnik byłby jeszcze gorszy, gdybyśmy uwzględnili ok. 40 tys. nowych aut kupionych wprawdzie w Polsce lecz natychmiast wywożonych za granicę w ramach tzw. reeksportu.

100 tys. nowych samochodów nie pozwala na odtworzenie nawet jednej piątej liczby samochodów trafiających w tym samym czasie na auto-złomowce. Czy grozi nam zatem systematyczne zanikanie masowej motoryzacji? Nic z tych rzeczy lecz będzie to motoryzacja coraz podlejsza w sensie jakościowym. Otóż Polacy w roku ubiegłym zarejestrowali ponad milion samochodów używanych sprowadzonych zza granicy, czyli dziesięciokrotnie więcej niż samochodów nowych, kupionych w salonach przez klientów indywidualnych. Problem w tym, ze średni wiek sprowadzonego samochodu wynosi blisko 12 lat, a więc niewiele mniej niż średnia dla pozostałych ponad 20 mln aut osobowych. Nie ma zatem żadnych szans na zauważalne odnowienie samochodowego stanu posiadania Polaków.

Jako dziennikarz motoryzacyjny powinienem być zdecydowanym przeciwnikiem sprowadzania do naszego kraju aut w większości nadających się na złomowanie i dołączyć tym samym do chóru dealerów domagających się prawnego ograniczenia importu „używek”  oraz zmuszenia każdego obywatela  III/IV RP do zakupu w salonie auta określanego potocznie jako „sztuka nówka, nie śmigana”. Odpowiadam zdecydowanie: nie dołączę! Poniżej kilka podstawowych powodów:

Po pierwsze –

Rozpoczęta 110 lat temu przez mojego imiennika Henry Forda realizacja wizji masowej motoryzacji miała dać milionom przeciętnie zamożnych ludzi wolność przemieszczania się. W warunkach amerykańskich narzędzie tej wolności, czyli słynny Ford T dzięki produkcji seryjnej kosztował – według danych z lat 20-ych ubiegłego wieku – 300 dolarów, równowartość niespełna dwóch miesięcznych pensji robotnika. Te proporcje zachowane byłyby zapewne do dzisiaj, gdyby genialny menedżer i wizjoner nie naraził się żydostwu, dekonspirując jego cele także w odniesieniu do przemysłu samochodowego, traktowanego przez talmudystów jako niezwykle opłacalny geszeft, uprawiany kosztem naiwnych gojów. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do znakomitej książki H. Forda pt. „Międzynarodowy Żyd”.

Po drugie –

W realiach polskich gwarantowana dzięki „czterem kółkom”  wolność przemieszczania się to nie tylko wygodny sposób na poznawanie nowych miejsc i nowych ludzi ale przede wszystkim – możliwość utrzymania więzi z rozproszoną rodziną, szansa na zdobycie lepiej płatnej pracy, zmniejszenie kosztów transportu niezbędnych materiałów i produktów oraz nabycie np. żywności tańszej, zdrowszej i trwalszej niż oferowana w najbliższym hipermarkecie.

Po trzecie –

Polacy nie kupują nowych samochodów przede wszystkim dlatego, że ich na to nie stać, a uzależniać się od kredytowej lichwy najzwyczajniej nie chcą, co jest i racjonalne, i chwalebne. Kiedy ćwierć wieku temu – po rozpoczęciu tzw. okresu przedakcesyjnego – przekonywano nas do eurokołchozu, wówczas padały argumenty, że wystarczy najwyżej 20 lat pobytu w UE, aby zrównać się zarobkami z bogatymi Niemcami. I co? Upłynęło już trzy czwarte tego „stażu” a nasze zarobki nie dość, że nadal są co najmniej trzykrotnie niższe od niemieckich, to jeszcze drastycznemu wzrostowi uległy koszty utrzymania. To znalazło odzwierciedlenie także w stanie polskiej motoryzacji. Obecnie średni wiek samochodu zarejestrowanego przez indywidualnego właściciela w Polsce wynosi 17 lat i jest o cztery lata wyższy niż dwadzieścia lat temu. Co ważne, obecne samochodowe 17-latki nawet nie umywają się pod względem trwałości i jakości wykonania do swoich rówieśników, wyprodukowanych przed 2000 rokiem.

Aktualna kondycja rynku samochodowego w III/IV RP obnaża w sposób bezwzględny POPiS-owe kłamstwa o rosnącej zamożności Polaków. Bardziej wiarygodna staje się natomiast teza wygłoszona wiosną 2013 roku przez Mateusza Morawieckiego – dzisiaj premiera i żyda z koszernym certyfikatem m.in. czołowych mediów izraelskich. Otóż w nagranej rozmowie przy suto zastawionym stole słynnej restauracji „Sowa i Przyjaciele” Morawiecki jako ówczesny prezes Banku Zachodniego WBK i doradca Donalda Tuska w kwestiach gospodarczych, stwierdził autorytatywnie, że skutecznym sposobem na odbudowę gospodarki  jest zmotywowanie ludzi, by – tu cytat – „zapier…… za miskę ryżu”.

Można powiedzieć – więc zapier…..y. Są na to wymierne dowody. Na początku kwietnia br. nieliczne media w Polsce ujawniły szokujące dane przedstawione przez Laboratorium Nierówności na Świecie (World Inequality Lab), ośrodek naukowy utworzony m.in. przez francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty’ego. Wynika z nich, że w Polsce 10 proc. osób o najwyższych dochodach dysponuje ok. 40 proc. dochodu narodowego. Jest to wskaźnik stawiający nas na pierwszym miejscu pod względem rozpiętości dochodowych w 39 badanych krajach Europy. Poza Polską, na 10 proc. najbogatszych przypada średnio 34 proc. dochodu narodowego, o 5 proc. więcej niż w 1980 roku. Tymczasem w Polsce, ów udział (a właściwie: zabór) w tym samym okresie wzrósł dwukrotnie!  I jeszcze jedna ciekawostka – pod względem wskaźnika nierówności dochodowych Polska dorównuje Stanom Zjednoczonym, gdzie wyznawcy Mamona rządzą niepodzielnie.

Tylko czekać, gdy dzięki niezmiennie przemiennym rządom POPiS-u doczekamy się określenia „Polaka znak; miska ryżu i auto-wrak”.

Zmieniony ( 25.04.2019. )