Hrabia de Saint-Germain, czyli "Święty Brat", Casanova - Otchłanie... tajemnice... mrok...
Wpisał: Andrzej Juliusz Sarwa   
17.05.2019.

Hrabia de Saint-Germain, czyli Święty Brat, Giacomo Girolamo Casanova - czyli Otchłanie... tajemnice... mrok…

====================


Tuman krwawej mgły

(fragment rozdziału)


Andrzej Juliusz Sarwa


Wczesnoletni czerwcowy wieczór 1760 roku był ciepły. Zmrok powoli otulał miasto, Paryż milkł, coraz liczniejsze okna rozjaśniały się pozłocistym blaskiem. Kurz opadał, ziemia chłódła, ptaki milkły i milkli też przechodnie.

W dość surowo umeblowanym salonie jednego z przyjaciół hrabiego de Saint-Germaina zebrało się grono wytwornie ubranych mężczyzn, aby odbyć kolejny konwentykiel Bractwa, jeden z tych, które co jakiś czas gromadziły ludzi rozumnych, postępowych i oświeconych, aby debatować nad przebudową świata, w jakim przypadło im żyć, aby przemienić go w świat nowy, w którym stare prawa runą, stare wierzenia runą, stare rządy runą i rozpocznie się szczęśliwe bytowanie rodzaju ludzkiego w przekonstruowanym społeczeństwie, gdzie wszyscy będą wolni, równi sobie, gdzie wszyscy będą braćmi.

Na razie jeszcze jednak nie wspominano, iż kto by się na te nowe zasady nie zgodził, będzie musiał zostać zabity.

Zgromadzeniu przewodniczył Saint-Germain, czyli Święty Brat, bo dokładnie to oznaczało jego imię... Święty Brat... ale też kiełek, pączek, ziarnko słowem zarodek, z którego coś nowego wyrasta... I taka – bez wątpienia – była rola owej... Istoty...

- Bracia – zaczął, a oczy każdego z obecnych w salonie wpiły się w usta przemawiającego. - Bracia – kontynuował, chcę wam dzisiaj przekazać pewną tajemnicę, a dokładniej część tajemnicy, której sam doświadczyłem. Nie pora bym tu i teraz ujawnił wszystko.

- Jakże można doświadczyć tajemnicy? - zapytał prowokacyjnie pan Casanova, który był jednym z tych, którzy się tam zgromadzili. - To nielogiczne. Chyba, że nie chodzi o sekret, lecz doświadczenie Absolutu. Hm... Absolutu... Cokolwiek by to miało znaczyć... ergo, Święty Brat nie jest bytem samoistnym, nieograniczonym oraz niezależnym... ergo nie jest lepszym od każdego z tu obecnych... no... może co najwyżej mędrszym, inteligentniejszym i o większym doświadczeniu.

Hrabia zignorował ową niegrzeczną uwagę, a gdy Casanova zamilkł podjął przerwany wątek.

- Czas się zbliża...

Casanova znów mu przerwał.

- Czy znakiem tego jest pojawienie się Wielkiej Komety? [Wielka Kometa 1760 Roku, zwana też Kometą Paryską] . Czy zapowiada ona trzęsienia ziemi, powodzie, morowe powietrze, liche zbiory, głód, ogień i wojnę? Czy wieszczy śmierć królów i wodzów, jak dotąd wszyscy, wszędzie i zawsze wierzyli?

- Panie kawalerze! – syknął ktoś z wyrzutem.

- Już milknę, już milknę, bracia, już milknę. Niby wszyscyśmy są równi, ale jak widzę jeden z nas jest równiejszy. Jeszcze tak naprawdę nic się dziać nie zaczęło, a już czuć tę równość...

Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Saint-Germaina, który podjął przerwany wątek:

- Była noc. Księżyc, skryty za ciemnymi chmurami, rzucał niepewne światło na bloki lawy, otaczające Solfatara. Z głową okrytą lnianą zasłoną, trzymając w rękach złotą gałąź, ruszyłem bez lęku w stronę miejsca, w którym kazano mi spędzić noc. Gdy tak szedłem po rozpalonym piasku, w którym grzęzły stopy, chmury kłębiły się nad moją głową. Błyskawica przecięła mrok i nadała płomieniom buchającym z wulkanu wygląd krwi. W końcu dotarłem na miejsce i napotkałem żelazny ołtarz, na którym umieściłem ową gałąź tajemniczą... Wypowiedziałem straszliwe słowa... I natychmiast ziemia zadrżała pod moimi stopami a piorun uderzył z trzaskiem... Wezuwiusz zaś zarycz odpowiadając nawracającym gromom, zaś jego płomienie zespoliły się z ogniami błyskawic... Chóry geniuszy wznosząc się w powietrze budziły echa powtarzające pienia na cześć Stwórcy... Poświęcona gałąź, którą umieściłem na trójkątnym ołtarzu, nagle się zapaliła. Zasnuł mnie gęsty dym. Przestałem cokolwiek widzieć. Otulonemu ciemnością, zdało mi się, że zstąpiłem w otchłań i nie wiedziałem jak długo tam byłem. Kiedy otworzyłem oczy, na próżnom szukał rzeczy, które mnie otaczały jakiś czas temu.

Ołtarz, Wezuwiusz, Neapol, kraj cały, zniknęły mi z oczu. Znajdowałem się w rozległym podziemiu, samotny, z dala od całego świata... Obok mnie leżała długa, biała szata. Jej luźno utkane płótno zdawało mi się być lnianym. Na granitowym głazie, nad czarnym stołem pokrytym greckimi znakami wskazującymi drogę, którą mam podążać, umieszczono miedzianą lampę. Wziąłem tedy ową lampę i po przywdzianiu szaty wszedłem wziuchny korytarz, którego ściany wyłożono czarnym marmurem... Miał on trzy tysiące miar długości, a odgłos moich kroków rozbrzmiewał niesamowicie pod cichymi sklepieniami podziemia. Wreszcie znalazłem drzwi wiodące na schody, którymi zstąpiłem jeszcze niżej. Po długiej wędrówce zdało mi się, że widzę przed sobą pełgające światło. Ukryłem tedy lampę i utkwiłem wzrok w błyskach, którem dostrzegł. Rozpraszały się one, znikając na podobieństwo cieni.

Bez żalów tyczących się tego, co zdarzyło mi się w przeszłości, bez lęku przed przyszłością, kontynuowałem wędrówkę. Droga, stając się coraz trudniejszą, nadal prowadziła galeriami zbudowanymi z czarnych bloków kamiennych... Nie miałem śmiałości, by zgadywać, ile już trwa moja podziemna podróż. W końcu po bardzo długim marszu dotarłem do kwadratowej komnaty. Drzwi pośrodku każdego z czterech boków były rozwarte i miały różne barwy, a wszystkie z owych drzwi umieszczono na jednym z czterech głównych kierunków. Wszedłem przez drzwi północne, które były czarne – przeciwne zaś im czerwone. Drzwi wiodące na wschód niebieskie, natomiast wiodące na zachód lśniąco białe... Pośrodku tejże komory znajdowała się struktura o kształcie sześcianu, pośrodku której świeciła gwiazda, niecąc lśnienia i błyski. Po północnej stronie widać było obraz przedstawiający kobietę nagą do pasa. Czarna draperia opadała jej na kolana, a dwie srebrne szarfy zdobiły szatę. W ręku trzymała laskę, którą przykładała do czoła mężczyzny stojącego naprzeciw niej na stole wspierającym się na jednej tylko nodze. Na blacie, pomiędzy nimi, stał puchar i leżał grot włóczni. Nagle płomień uniósł się z ziemi i zdawał się kierować w stronę mężczyzny. Napis objaśnił mi ów obraz, inny natomiast wskazał środki, które miałem zastosować, aby ową komnatę opuścić.

Po przyjrzeniu się obrazowi i gwieździe chciałem przejść przez drzwi czerwone, lecz one, z nieprzyjemnym i przejmującym odgłosem zgrzytu zawiasów, zawarły się przede mną. Zrobiłem tę samą próbę przy drzwiach koloru błękitnego. Nie zamknęły się co prawda, lecz nagły rumor skłonił mnie do odwrócenia głowy. Zobaczyłem, jak gwiazda migocze, podnosi się z miejsca, obraca się, a potem szybko rzuca w otwór drzwi białych. Natychmiast podążyłem w ślad za nią.

Zerwał się tak gwałtowny wiatr, iż miałem trudności z utrzymaniem zapalonej lampy. Wreszcie zobaczyłem białą marmurową platformę, na którą wspiąłem się po dziewięciu schodkach. Gdy wstąpiłem na ostatni, ujrzałem rozległą płaszczyznę wody. Po mojej prawicy posłyszałem potoki rwące gwałtownie. Po mojej lewej stronie zacinał zimny deszcz przemieszany z masami gradu. Rozmyślałem nad ową majestatyczną scenerią, gdy gwiazda, która zawiodła mnie na platformę i która powoli kołysała mi się nad głową, pogrążyła się w zatoce.

Wierząc w to, iż takie są rozkazy Najwyższego, rzuciłem się w środek fal. Niewidzialna ręka chwyciła moją lampę i umieściła mi ją na czubku głowy. Pokonałem spienioną falę i usiłowałem dosięgnąć strony przeciwnej do tej, którą zostawiłem. W końcu dostrzegłem na horyzoncie słaby błysk i pospieszyłem w jego stronę. Strugi wody i potu zalewały mi twarz, lecz próżnym się wydawał cały mój wysiłek. Brzeg, który ledwo mogłem dostrzec, zdawał się coraz bardziej oddalać. Opadałem z sił. Bałem się nie tego, że umrę, ale tego, że umrę nieoświecony... Straciłem odwagę i uniosłem ku górze oczy skąpane we łzach.

Płacząc zawołałem: Osądź sąd mój a odkup mię, dla słowa twego mnie ożyw [ Ps. 119, 154, Biblia w przekładzie Jakuba Wujka, SI.] . Z trudem tylko mogłem poruszać zmęczonymi kończynami i coraz bardziej pogrążałem się w toni, gdy oto niedaleko mnie dostrzegłem łódź. Kierował nią bogato odziany mężczyzna. Zauważyłem, że dziób jej zwrócił się w stronę brzegu, który zostawiłem. Zbliżał się. Na czole owego męża lśniła złota korona. Chodź ze mną, a pokażę ci drogę, którą musisz podążyć. Natychmiast mu odpowiedziałem: Lepiej jest ufać Panu niż siedzieć pomiędzy możnymi. Po czym łódź zatonęła, a wraz z nią i ów monarcha. Świeża energia zdawała się krążyć w moich żyłach i osiągnąłem cel swych wysiłków.

Brzeg był pokryty zielonym piaskiem, zaś srebrna ściana wznosiła się przede mną. Osadzone w niej były dwie płyty z czerwonego marmuru. Gdy się ku niej zbliżyłem, zauważyłem na jednej z płyt owych święte znaki, na drugiej zaś wygrawerowany wers składający się z greckich liter. Pomiędzy dwiema płytami znajdował się żelazny okrąg. Dwa lwy, jeden czerwony drugi zaś czarny, spoczywały na chmurach i zdawały się strzec złotej korony nad nimi. W pobliżu okręgu widać było łuk i dwie strzały. Przeczytałem kilka znaków wyrytych na boku jednego z lwów. Ledwo zerknąłem na owe symbole, gdy zniknęły razem ze ścianą, na której się znajdowały.

W ich miejscu pojawiło się jezioro ognia. Siarka i smoła kłębiły się niczym płonące fale. Zadrżałem. Gromki głos kazał mi przejść przez płomienie. Byłem posłuszny, a płomienie zdawały się tracić moc. Przez długi czas szedłem w pożodze. Przybyłem do okrągłego pomieszczenia, kontemplując wspaniały spektakl, który dzięki łasce nieba został mi dany.

Czterdzieści kolumn z ognia zdobiło salę, w której się znalazłem. Jedna strona kolumn lśniła białym i żywym ogniem, druga strona wydawała się znajdować w cieniu, a pokrywał płomień czarniawy. W centrum owego obszaru stał ołtarz w postaci węża. Jego złociste łuski z zielonkawym połyskiem odbijały otaczające go płomienie. Jego oczy wyglądały niczym rubiny. Obok niego umieszczono srebrną inskrypcję, a bogaty miecz był wbity w ziemię obok węża, na którego głowie spoczywał puchar... Usłyszałem chór niebiańskich duchów i jakiś głos wyrzekł do mnie te słowa: Zbliża się kres twoich trudów, weź miecz i uderz węża.

Wydobyłem miecz z pochwy i zbliżyłem się do ołtarza. Ująłem kielich jedną ręką, a drugą zadałem potężny cios w szyję gada. Miecz się odbił więc cios powtórzyłem, a wyglądało to tak, jakbym uderzył w dzwon mosiężny. Gdy tylko dał się słyszeć jego głos, w bezkresnej przestrzeni zniknął ołtarz i kolumny zniknęły. Dźwięk, który usłyszałem uderzając w ołtarz, znów się powtórzył, jak gdyby w tym samym czasie padło tysiąc ciosów. Jakaś ręka chwyciła mnie za włosy i uniosła w stronę sklepienia, które otworzyło się, by mnie przepuścić. Przede mną pojawiły się mroczne zjawy i mamidła – otoczyły mnie hydry, lamie i węże. Widok miecza w mojej dłoni rozproszył ich obrzydliwy tłum. W chwili, gdy pierwsze promienie brzasku rozproszyły mdłe i plugawe dzieci nocy ponownie ujrzałem światło… [Count St. Germain, The Most Holy Trinosophia, with Introductory Material and Commentary by Manly Hall, Los Angeles: The Phoenix Press, 1933, pp. 41-49.]


Saint-Germain zamilkł. W salonie panowała cisza. W lichtarzach dogorywały woskowe świece... Posążek sowy stojący na postumencie umieszczonym za plecami Świętego Brata, niezwykle stary odlany z brązu, grubo porosły zielonkawą patyną, wyłupiastymi krągłymi oczyma wpatrywał się w głuche, zasnute mrokiem okno.

Przez głowę Giacomo Girolamo Casanovy kawalera de Seingalt przemknęła myśl-pytanie:

Dlaczegoż to właśnie sowa jest symbolem tajemnicy, a zarazem mądrości, ukrytej przed oczami profanów?”

- Bo sowa patrzy w ciemność – powiedział de Saint-Germain.

Casanovą wstrząsnął dreszcz trwogi. Wpił się wylękniony w twarz tajemniczego hrabiego.

On czyta w myślach!” - skulił się w sobie.

- Tak, kawalerze. Właśnie tak.

Pozostali obecni spojrzeli po sobie nie rozumiejąc, o czym mówi hrabia...

Zmieniony ( 17.05.2019. )