Chcemy poznać prawdę o tej śmierci
Wpisał: artur-gorski   
04.11.2010.

Chcemy poznać prawdę o tej śmierci

http://www.artur-gorski.waw.pl/?page_id=57

Z Arturem Górskim, posłem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawiają Marta Ziarnik i Paulina Jarosińska („Nasz Dziennik”)

- Tuż po katastrofie rządowego samolotu Tu-154M udzielił Pan "Naszemu Dziennikowi" wywiadu pt. „Oskarżam Moskwę”. Czy dziś, pół roku po katastrofie, nie żałuje Pan wypowiedzianych tam słów?
- Ależ te słowa były bardzo prawdziwe. Wynikały z ówczesnych silnych emocji, ale też odpowiadały tym okruchom informacji, które do nas docierały, gdy wracaliśmy pociągiem specjalnym z Katynia do Warszawy. Pamiętam te rozmowy między posłami, ciągłe telefony, gorączkowe dzielenie się informacjami pozyskanymi z mediów i od znajomych - także od dziennikarzy, którzy byli na miejscu katastrofy. Komentarzom i hipotezom nie było końca, ale jakoś nikt nie wierzył, że to był zwykły wypadek, przypadkowa katastrofa. Wiem, że większość kolegów posłów myślała podobnie jak ja i dziś podpisaliby się pod moimi wypowiedziami z tego wywiadu, ale wówczas nie mieli odwagi wyrazić swoich wątpliwości i podejrzeń. Zresztą wtedy wszyscy byliśmy w szoku, cały Naród przeżywał traumę.
- Jednak Pana słowa wywołały w niektórych kręgach oburzenie...
- Naród od początku w ocenach przyczyn tej katastrofy i odpowiedzialności za nią był podzielony, i tak pewnie pozostanie. Oczywiście są środowiska filorosyjskie, a także ludzie, którzy każdą podejrzliwość, każde postawione pytanie określają jako przejaw spiskowej teorii dziejów, ale przecież w takich sytuacjach każdy scenariusz trzeba brać pod uwagę. Przypomnę, że nie powiedziałem, iż oskarżam Rosję o zamach, ale uważam, że i wówczas, i obecnie także tego scenariusza nie można do końca wykluczyć. Wciąż pozostaje zbyt dużo tajemnic i nierozwiązanych zagadek wokół tej śmierci. I zbyt wiele przesłanek co do jej przyczyn...
- Zasugerował Pan także, iż są osoby, które mogły coś zyskać na śmierci tych 96 osób. Mógłby Pan sprecyzować, o kogo dokładnie wówczas Panu chodziło?
- Miałem na myśli Platformę Obywatelską i rząd oraz samego Bronisława Komorowskiego. Już w pociągu, którym wracaliśmy do Warszawy, dotarły do nas bowiem informacje o pierwszej próbie przejęcia kontroli nad Instytutem Pamięci Narodowej przez ludzi marszałka Komorowskiego. Zresztą wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę - i my, i politycy PO - że wraz ze śmiercią prezydenta władza przechodzi na drugą osobę w państwie, czyli na marszałka Sejmu. A to oznaczało, że w jednej chwili - przynajmniej na kilka miesięcy - PO zdobyła pełnię władzy w państwie. I oni ten skok na państwo zrobili bez żadnych skrupułów, zanim jeszcze - można powiedzieć - na dobre ostygło ciało świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego. Nasi oponenci polityczni kalkulowali, że ta śmierć bardzo nas osłabi i zwiększy ich szanse na wygranie wyborów prezydenckich, bo my straciliśmy swego naturalnego kandydata.
- Ale przecież mogli spodziewać się reakcji ludzi na tę śmierć. Nawet w mediach zaczęto niespodziewanie dobrze mówić o parze prezydenckiej...
- W tych pierwszych godzinach po katastrofie nikt jeszcze nie wiedział, jak zachowają się zwykli ludzie, nikt nie mógł przewidzieć reakcji Narodu na to wydarzenie. My także nie spodziewaliśmy się, że ta śmierć tak bardzo poruszy Polaków, że setkami tysięcy będą przyjeżdżać do Warszawy, by oddać ostatni hołd parze prezydenckiej. To było fantastyczne zjawisko. Egzamin z patriotyzmu pięknie zdany przez obywateli. Natomiast polityków PO te tłumy pod Pałacem Prezydenckim przerażały. Prawie natychmiast rozpoczęli akcję niszczenia pamięci po prezydencie Kaczyńskim, bo przestraszyli się jego mitu, a później tego, że zatriumfuje zza grobu zwycięstwem wyborczym swego brata Jarosława. Dlatego uknuli absurdalny zarzut, że Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory "na trupie Lecha Kaczyńskiego". Oni naprawdę przestraszyli się siły odkłamanego wizerunku prezydenta i jego szlachetnej małżonki. I dziś się wydaje, że ta siła rzeczywiście mogła dać nam zwycięstwo.
- Trudno nie oceniać początku prezydentury Bronisława Komorowskiego w kontekście Smoleńska, sporu o krzyż i właśnie pielgrzymki rodzin ofiar...
- Widać, że ta prezydentura jest bez koncepcji, że niemalże człowiek przypadkowy został wybrany na prezydenta Polski. I widać, że Bronisław Komorowski źle czuje się jako mieszkaniec Pałacu Prezydenckiego. Gdy rozpoczął się spór o krzyż smoleński postawiony pod pałacem przez Naród - który to spór zainicjował zresztą sam Komorowski - zaczął on nagle przebąkiwać o chęci przeprowadzki do Belwederu. Ludzie modlący się pod tym krzyżem wyraźnie go irytowali i dlatego chciał jak najszybciej go usunąć. I w końcu to zrobił!
- Ale czy nie uważa Pan, że ten krzyż z jeszcze innego powodu tak niepokoił nowego prezydenta?
- Też mi się tak wydaje. Cały czas przypominał on bowiem Komorowskiemu o tej katastrofie i jego poprzedniku. Obecny prezydent obawia się, że pamięć o Lechu Kaczyńskim przyćmi jego panowanie, dlatego wpisał się w politykę rządu niszczenia tej pamięci. Wyrazem tej polityki w wykonaniu prezydenta Komorowskiego jest nie tylko usunięcie krzyża, ale także upamiętnienie tej katastrofy przez niewielką tablicę umieszczoną na budynku pałacu nawet bez obecności rodzin ofiar katastrofy. Przecież ta tablica to kpina z tych wszystkich Polaków, dla których pamięć o prezydencie RP Lechu Kaczyńskim jest ważna.
- I te działania rządu na rzecz marginalizowania tragedii i zasług prezydenta Kaczyńskiego odnoszą zamierzony skutek.
- Można odnieść wrażenie, że posłowie PO, członkowie rządu, a wreszcie obecnie panujący nam prezydent nie zdają sobie sprawy, czym ta tragedia jest dla Polaków i jaki ma wpływ na nasze dzieje. A może wręcz przeciwnie - zdają sobie sprawę, ale wolą na tę śmierć patrzeć w kategoriach wyłącznie partykularnych, partyjnych, bo Lech Kaczyński był związany z PiS. Nie potrafią wyzwolić się ze swojej małostkowości i dojrzeć ważności tego tragicznego zdarzenia dla losów Polski. I w tym kontekście pielgrzymka do Smoleńska pod patronatem pani prezydentowej Komorowskiej jest nieudolną próbą zachowania twarzy. Ale czy to jest szczera chęć oddania hołdu ofiarom katastrofy w Smoleńsku, gdy prezydent Komorowski sprzeciwia się godnemu upamiętnieniu ofiar katastrofy w Warszawie, gdy nie chce palca przyłożyć do budowy pomnika, który kolejnym pokoleniom będzie przypominał o śmierci najważniejszych ludzi w państwie, którzy zginęli podczas służby dla Ojczyzny?
- Wróćmy jeszcze do tego wywiadu sprzed sześciu miesięcy. Zasugerował Pan wówczas, iż „można powiedzieć, choć bez stuprocentowej pewności, bo dziś bez namacalnych dowodów, że Rosja jest w jakimś sensie odpowiedzialna za tę katastrofę, za ten nowy Katyń”. Dziś te słowa, nabierają dodatkowego znaczenia...
- Oczywiście, że nie ma bezpośrednich dowodów co do przyczyny katastrofy i pewnie nigdy do końca jej nie poznamy, bo żadna wersja może nie być całkowicie wiarygodna wobec zatarcia wielu śladów i braku ważnych dokumentów. Ale przecież są pewne dowody potwierdzające, że wypowiedziane przeze mnie wówczas słowa odpowiadały jednak prawdzie. Wiemy już dzisiaj z całą pewnością, nawet Rosjanie to przyznają, że lotnisko pod Smoleńskiem nie było przygotowane do przyjmowania tego rodzaju samolotów, że jego infrastruktura jest w skandalicznym stanie i nie gwarantowała bezpiecznego lądowania. Mam tu na myśli choćby oświetlenie w pasach podejścia do lądowania, podczas mgły szczególnie istotne, które było zdewastowane. Ponadto pracownicy wieży, którzy naprowadzali samolot na pas lądowania, byli dość przypadkowi - przysłani z różnych części Rosji nie znali uwarunkowań lotniska smoleńskiego. I wreszcie sama postawa władz rosyjskich. Rosjanie zachowują się tak, jakby bali się dojścia do prawdy. Najpierw winę zrzucili na pilotów, zanim cokolwiek było wiadomo, a później utrudniali śledztwo, nie przekazując najważniejszych dokumentów i czarnych skrzynek. Czy to nie może budzić podejrzeń o brak czystych intencji?
- Jednak te Pańskie słowa o odpowiedzialności Moskwy za katastrofę szybko obiegły świat i wywołały oburzenie nie tylko w rosyjskich mediach. Podobno później przeprosił Pan za te słowa...
- W tej rozmowie nie było nic, za co bym musiał przepraszać. Gdy zadzwonił do mnie rosyjski dziennikarz, wyjaśniłem mu okoliczności powstania rozmowy, a następnie odesłałem go do oświadczenia opublikowanego w "Naszym Dzienniku". A on napisał później, że przeprosiłem za moje słowa. Nie przeprosiłem, choć od kolegów z Klubu usłyszałem: "Dobrze, że to powiedziałeś, i dobrze, że przeprosiłeś". My chyba za bardzo boimy się reakcji Rosji na nasze pytania i wątpliwości, ale także krytyki ze strony liberalnych mediów, które na siłę chcą ubrać nas w szaty antyrosyjskie. A my tylko chcemy poznać prawdę o tej śmierci.
- A czy dziś nie żałuje Pan, że wraz z grupą posłów nie pojechał wprost z Katynia na miejsce katastrofy? Może wówczas możliwe byłoby wywarcie na Rosjanach, ale też polskim rządzie, jakiegoś nacisku, dzięki któremu mielibyśmy dzisiaj m.in. komisję międzynarodową.
- To nie było możliwe, bo tam nie było z kim rozmawiać. Zresztą od takich spraw jest rząd, a nie posłowie, nawet najbardziej zainteresowani wyjaśnieniem okoliczności katastrofy. Ci z kolegów, którzy przyjechali do Katynia własnymi samochodami, natychmiast pojechali na smoleńskie lotnisko. Pozostali chcieli jak najszybciej wracać do Warszawy, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy potrzebni w Polsce, by na miejscu chronić instytucje, które wcześniej znajdowały się pod opieką głowy państwa. I wiedzieliśmy, że naszym obowiązkiem jest dać Narodowi świadectwo tamtych tragicznych chwil, gdyż byliśmy bardzo blisko tej śmierci.
- Jakie błędy w takim razie popełnił rząd na czele z premierem Donaldem Tuskiem?
- Rząd nie zadbał - co było jego obowiązkiem - by Rosjanie zabezpieczyli należycie teren katastrofy i sam wrak samolotu. Nie dopilnowano też, by przy sekcjach zwłok byli polscy prokuratorzy, a nasi eksperci i śledczy mieli natychmiastowy dostęp do wszystkich dowodów i dokumentów. Przede wszystkim jednak nie podjęto próby przejęcia śledztwa z rąk Rosjan, do czego uprawniały nas umowy międzynarodowe. Wiemy, czego rząd nie zrobił, nie wiemy, dlaczego tego nie zrobił. Można odnieść wrażenie, że strona rządowa prowadziła działania pozorowane.
- Donald Tusk bał się reakcji Moskwy?
- Nie może być tak, że obawa przed zmarszczeniem brwi przez "Wielkiego Brata" ze wschodu nas paraliżuje. Nasi rządzący w tych dramatycznych chwilach i kolejnych miesiącach zachowywali się tak, jakby chcieli przeprosić Rosjan, że na ich terytorium spadł polski samolot z polskim prezydentem.
- Czy wobec tego zauważa Pan jakieś pozytywne działania w kierunku wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej? Przybliżyć nas do prawdy może zespół parlamentarny posła Antoniego Macierewicza?
- Przewodniczący Antoni Macierewicz jest zdeterminowany, aby przynajmniej zbliżyć się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zespół jest instrumentem formalnym, narzędziem, dzięki któremu można dobijać się do prawdy. I Macierewicz skutecznie to robi, poprzez prowadzenie wraz z innymi posłami swoistego śledztwa. Szkoda, że wśród posłów innych klubów znów zwyciężyło myślenie partyjne i że nie weszli oni w skład tego zespołu. Gdyby politycy wszystkich partii naprawdę chcieli odkryć przyczyny katastrofy, to by do zespołu wstąpili i razem z nami pracowali, nie obawiając się negatywnej reakcji władz swoich ugrupowań. Ale im chyba naprawdę nie zależy na odkryciu prawdy. Mówią, że co się stało, to już się nie odstanie, że przecież nasze działania nie ożywią ofiar katastrofy, że nie jest ważne, jaka była faktyczna przyczyna katastrofy, gdyż liczy się tylko fakt katastrofy. My się z takim myśleniem nie zgadzamy. Uważamy, że Naród zasługuje na to, by poznać pełną prawdę o tym wydarzeniu. Jeśli rząd do tej prawdy nie dąży, to znaczy, że się kompromituje.
- „Reakcje Polaków, ten wybuch ogólnonarodowego patriotyzmu w strumieniach wylewanych łez po utracie głowy państwa pokazują, że nasz Naród wciąż jeszcze żyje, że czuje i myśli po polsku. Być może ta tak bezsensowna śmierć wyda jeszcze wspaniałe owoce dla Polski i Polaków” - to też Pańskie słowa. Czy te nadzieje się spełniły?
- Gdy to mówiłem, wydawało się, że ta tragedia odmieni Naród, że ludzie obudzą się z letargu, w który zapadli, że wreszcie upomną się o swoje prawa. Nic takiego się jednak nie stało. Widać, że ta katastrofa po wielu umysłach i sumieniach spłynęła jak woda. Ludzie w większości znów błogo i bezrefleksyjnie poddają się manipulacji mediów i uśmiechom polityków PO. Gdy obserwuję obecne reakcje wielu osób na nasze uporczywe pytania o katastrofę, to zastanawiam się, gdzie są ci Polacy, którzy nierzadko po kilkanaście godzin stali, by złożyć hołd parze prezydenckiej.
- Czyli uważa Pan, że już ich nie ma?
- Są, tylko tym ludziom często brakuje odwagi, by w nieprzyjaznym otoczeniu wypowiadać swoje poglądy, walczyć o nie i dawać ich świadectwo. Tyle że nie możemy bać się zabiegać o prawdę. Bo prawda zawsze w końcu zwycięży!
- Dziękujemy za rozmowę.