Wybór H.G.W. a D.U.P.A.
Wpisał: LEM   
23.11.2010.

Wybór H.G.W. a D.U.P.A.

 

[Zebraliśmy się z przyjaciółmi, by godnie uczcić wybór w I Turze Naszej Hani Kochanej, HGW. PO odśpiewaniu paru pieśni marsjańskich z czasów młodości i wypiciu świetnej nalewki na sekrecjach kurdli, Tarantoga przypomniał nam Podróż dwudziestą czwartą nieodżałowanego Ijona Tichego. Opublikował ją zresztą w wiekopomnym dziele ”Dzienniki Gwiazdowe”. LEM, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1966, str. 160

 

Profesor A. S. Tarantoga

Katedra Astrozoologii Porównawczej Uniwersytetu w Fomalhaut

za

Komitet Redakcyjny Wydania

Dziel Wszystkich Ijona Tichego

oraz

Radę Naukową Instytutu Tichologicznego

wraz z Zespołem Redakcyjnym kwartalnika "Tichiana".

 

 Mój INDO, jak te lata lecą...  MD]

===========================================================

Podróż dwudziesta czwarta

 

            Dnia tysiącznego szóstego, po opuszczeniu układu lo­kalnego mgławicy Nereidy, zauważyłem na ekranie rakiety plamkę, którą usiłowałem zetrzeć irchową ściereczką. W braku innego zajęcia polerowałem i czyściłem ekran przez cztery godziny, zanim się zorientowałem, że plamka jest planetą, która powiększa się z wielką szybkością. Okrą­żywszy to ciało niebieskie zauważyłem z niemałym zdziwie­niem, że rozległe jego kontynenty pokrywają regularne wzory i desenie geometryczne. Wylądowałem z zachowa­niem należytej ostrożności pośrodku szczerej pustyni. Po­krywały ją niewielkie, okrągłe placki półmetrowej może średnicy; twarde. lśniące, jak gdyby toczone, ciągnęły się one długimi szeregami w różne strony układając się w figu­ry, zauważone przeze mnie poprzednio ze znacznej wysoko­ści. Niebawem po dokonaniu wstępnych badań zasiadłem do steru i uniósłszy się w przestwór, poszybowałem tuż nad gruntem poszukując rozwiązania zagadki owych placków, które niezmiernie mię intrygowały. W czasie dwugodzin­nego lotu odkryłem, jedno po drugim, trzy olbrzymie, piękne miasta; opuściłem się na plac jednego, aliści było zupełnie puste; domy, wieże, place, wszystko stało wymarłe, nigdzie ni śladu życia, żadnych znamion gwałtu czy kata­klizmu żywiołowego. W coraz większym zadziwieniu i po­mieszaniu pofrunąłem dalej. Koło południa znalazłem się nad rozległym płaskowyżem. Zauważywszy lśniącą jakąś budowlę, wokół której coś się poruszało, natychmiast wylą­dowałem. Z kamienistej równiny wznosił się pałac, cały jaśniejący, jakby wyrzeźbiony z jednego diamentu; do jego wrót złocistych wiodły szerokie, marmurowe schody; u ich stóp krzątało się kilkadziesiąt nie znanych mi istot. Przyj­rzałem im się z bliska i doszedłem do wniosku, że jeśli mnie tylko oko nie myli, niechybnie muszą być żywe; co więcej, talk podobne były (zwłaszcza z dala) do ludzi, że określiłem je mianem animal hominiforme; miałem tę nazwę już go­tową, albowiem wykoncypowałem sobie w czasie podróży rozmaite określenia, żeby mieć je w zapasie na podobne okoliczności. Animal hominiforme, to było naprawdę dobre, albowiem istoty chodziły na dwu nogach, miały ręce, głowy, oczy, uszy i usta; co prawda usta te znajdowały się pośrod­ku czoła, uszy pod brodą (i to po parze z 'każdej strony), oczu zaś aż dziesięcioro, różańcem umieszczonych na po­liczkach, ale podróżnikowi, który, jak ja, odkrył w swych wyprawach najdziwaczniejsze twory, istoty te do złudze­nia przypominały ludzi.

            Zbliżywszy się do nich na rozsądną odległość spytałem, co robią. Nie odpowiedzieli zaglądając 'pilnie do wnętrza diamentowych luster wznoszących się z najniższego stopnia schodów. Usiłowałem przerwać im tę czynność raz, drugi, trzeci, a widząc, że nie odnosi to najmniejszego skutku, zniecierpliwiony potrząsnąłem jednego energicznie za ra­mię. Wówczas wszyscy zwrócili się w moją stronę i jakby mnie dostrzegli dopiero teraz, spoglądali z pewnym zadzi­wieniem to na mnie, to na moją rakietę, po czym zadali mi kilka pytań, na które ochoczo odpowiedziałem. Ponieważ co chwila przerywali rozmowę, żeby popatrzeć w diamentowe zwierciadła, obawiałem się, czy też zdołam wypytać ich należycie, w końcu jednak udało mi się skłonić jednego, by sumiennie zaspokoił moją ciekawość. Indiota ów (zwą się bowiem, jak mi rzekł, Indiotami) usiadł ze mną na ka­mieniach opodal schodów. Rad byłem, że on właśnie jest moim rozmówcą, albowiem odznaczał się niepoślednim rozu­mem, który zdradzał blask dziesięciorga oczu jaśniejących pośród policzków. Zarzuciwszy uszy na ramiona, w taki to sposób odmalował mi historię swoich ziomków:

- Obcy wędrowcze! Musisz wiedzieć, że jesteśmy na­rodem o długiej i wspaniałej przeszłości. Ludność tej pla­nety z dawien dawna dzieliła się na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów. Spiryci zagłębiali się w dociekaniu istoty Wiel­kiego Indy, który umyślnym aktem twórczym stworzył Indiotów, osadził ich na tym globie, a w niepojętej łaska­wości otoczył go gwiazdami rozjaśniającymi noce, a także przysposobił Ogień Słoneczny, aby oświetlał nasze dni i zsy­łał nam dobroczynne ciepło. Dostojni ustanawiali daniny, wykładali znaczenie praw państwowych .i pełnili pieczę nad fabrykami, w których skromnie trudzili się Tyrałowie. Tak wszyscy po sporu pracowali dla dobra ogólnego. Żyliśmy w zgodzie, i harmonii; cywilizacja nasza rozkwitała coraz pyszniej. W ciągu wieków wynalazcy budowali maszyny, ułatwiające pracę i gdzie w starożytności gięły się zlane po­tem grzbiety stu Tyrałów, tam po upływie stuleci stało przy maszynie ledwo kilku. Uczeni nasi doskonalili maszyny co­raz bardziej i naród radował się z tego, lecz nadchodzące wydarzenia okazały, jak okrutnie radość ta była niewczesna. Oto pewien uczony konstruktor stworzył Nowe Maszyny tak wyborne, że potrafiły pracować zupełnie samodzielnie, bez jakiegokolwiek nadzoru. I to był początek katastrofy. W miarę jak w fabrykach pojawiały się Nowe Maszyny, rzesze Tyrałów traciły pracę, a nie otrzymując wynagro­dzenia stawały w obliczu śmierci głodowej...

- Pozwól, Indioto - spytałem - a co się działo z do­chodem, który przynosiły fabryki?

. _ - Jakże - odparł mój rozmówca - dochód przypadał prawowitym właścicielom, Dostojnym. Tak więc, jak ci mó­wiłem, groźba zagłady zawisła...

            - Ale co mówisz, godny Indioto! - zawołałem – toć wystarczyło uczynić fabryki własnością pospólną, żeby No­we Maszyny obróciły się dla was w błogosławieństwo!

            Ledwom to wyrzekł, Indiota zadrżał, mrugnął trwożnie dziesięciorgiem oczu i zastrzygł uszami, badając, czy nikt z jego towarzyszy krzątających się przy schodach nie usły­szał moich słów.      .

            - Na dziesięć nosów Indy, błagam cię, przybyszu, nie wygłaszaj tak okropnych herezji, które są niecnym zama­chem na podstawę naszych swobód! Wiesz, że prawo nasze najwyższe, zwane zasadą swobodnej inicjatywy obywatelskiej, głosi, iż nikt nie może być do niczego niewolony, przymuszany lub choćby nakłaniany, jeżeli sobie tego nie życzy. Któż by tedy ośmielił się zabrać Dostojnym fabryki, skoro wolą ich było lubować się stanem posiadania?! Byłoby to najokropniejszym pogwałceniem wolności, jakie można sobie tylko wyobrazić. Tak tedy, jakem ci już powiedział, Nowe Maszyny wytwarzały mnóstwo niezmiernie tanich towarów i przedniej żywności, lecz Tyrałowie niczego zgoła nie kupowali, nie mieli bowiem za co...

            Ależ, mój Indioto! - zawołałem -nie twierdzisz chyba, że Tyrałowie postępowali tak dobrowolnie? Gdzież była wasza wolność, wasze swobody obywatelskie?!

            - Ach, godny przybyszu - odparł z westchnieniem Indiota - prawa nadal w pełnym były poszanowaniu, jed­nakże mówią one tylko o tym, że obywatelowi wolno czynić ze swą własnością i pieniędzmi, co zechce, ale nie o tym, skąd je ma wziąć. Tyrałów nikt nie gnębił, nikt ich do niczego nie przymuszał, owszem, nadal byli zupełnie wolni i mogli czynić, co im się żywnie podobało, a jednak zamiast radować się taką pełnią swobody, ginęli jak muchy... Poło­żenie stawało się coraz straszliwsze; w składach fabrycznych pod niebo rosły góry towarów, których nikt nie kupował, ulicami zaś wlokły się do cieni podobne chmary zabiedzo­nych Tyrałów. Władający państwem Wysoki Durynał, godne zgromadzenie Spirytów i Dostojnych, obradował przez rok okrągły nad zaradzeniem złu. Członkowie jego wygłaszali długie mowy z największym zapamiętaniem szukając wyj­ścia z dylematu, aliści wysiłki ich spełzły na niczym. Zaraz na początku obrad pewien członek Durynału, autor znako­mitego dzieła o istocie swobód indiockich, zażądał, by kon­struktorowi Nowych Maszyn odebrano złoty wieniec lauro­wy i w zamian wyłupiono mu dziewięć oczu. Sprzeciwili się temu Spiryci prosząc o litość dla wynalazcy w imieniu Wielkiego Indy. Przez cztery miesiące Durynał zagłębiał się w dociekaniu, czy wymyślając Nowe Maszyny konstruktor pogwałcił ustawy państwowe, czy nie. Zgromadzenie po­dzieliło się na dwa obozy, nawzajem zaciekle się zwalcza­jące. Sporowi temu kres położył wreszcie pożar archiwum, który strawił wszystkie protokoły posiedzeń, a że nikt z wy­sokich członków Durynału nie pamiętał, jakie w tej sprawie zajmował stanowisko, rzecz cała upadła. Powstał potem projekt, by namówić Dostojnych, właścicieli fabryk, do za­niechania budowy Nowych Maszyn; Durynał wyłonił w tym celu mieszaną komisję, aliści ani jej błagania, ani prośby nie odniosły najmniejszego skutku. Odrzekli oni, iż Nowe Maszyny pracują taniej i szybciej od Tyrałów i że produko­wać tym sposobem jest ich umiłowanym życzeniem. Wysoki Durynał jął obradować dalej. Był projekt ustawy, żeby właściciele fabryk oddawali ustaloną cząstkę dochodu Tyra­łom, aliści i ten wniosek upadł, bo jak słusznie podniósł Archispiryta Nolab, takie darmowe dawanie środków utrzy­mania zdemoralizowałoby i poniżyło dusze Tyrałów. Tym­czasem góry wytwarzanych towarów ,rosły i na koniec prze­sypywać się jęły przez mury okalające fabryki, a dręczeni głodem Tyrałowie ściągali ku nim tłumnie, wznosząc groźne okrzyki. Próżno Spiryci z największą dobrocią tłumaczyli im, że w talki sposób powstają przeciw prawom państwa i ośmielają się sprzeciwiać niepojętym wyrokom Indy, że winni los swój znosić w pokorze, gdyż umartwiając ciała, na niepojęte wyżyny podnoszą swoje dusze i zyskują pew­ność niebiańskiej nagrody. Tyrałowie atoli okazali się głusi na te mądre słowa i dla poskromienia ich złośliwych zaku­sów trzeba było używać zbrojnych straży.

            Wówczas Wysoki Durynał zawezwał przed swe oblicze uczonego konstruktora Nowych Maszyn i takimi przemówił doń słowy:

"Mężu uczony! Wielkie niebezpieczeństwo zagraża na­szemu państwu, albowiem w masach Tyrałów rodzą się buntownicze, przestępcze myśli. Dążą oni do obalenia na­szych wspaniałych swobód, do pogwałcenia prawa swobod­nej inicjatywy! Musimy wszystkie siły wytężyć w obronie wolności. Rozważywszy dokładnie rzecz całą; doszliśmy do przekonania, że nie uporamy się z zadaniem. Nawet naj­obficiej cnotami obdarzony, doskonały i skończony Indiota daje się powodować uczuciami, bywa chwiejny, stronniczy, omylny i nie może kusić się o decyzję w sprawie zarazem tak zawiłej i doniosłej. Dlatego masz nam w ciągu sześciu miesięcy wybudować Machinę do Rządzenia, precyzyjnie rozumującą, ściśle logiczną, doskonale obiektywną, nie ma­jącą, co to wahanie, emocje i lęk, które mącą zazwyczaj działanie żywego umysłu. Niechaj machina ta będzie tak bezstronna" jak bezstronne jest światło słońca i gwiazd. Gdy ją wzniesiesz i uruchomisz, przekażemy jej brzemię władzy, zbyt ciężkie dla steranych naszych barków".

            "Tak będzie, Wysoki Durynale - przemówił konstruk­tor - ale jaka ma być podstawowa zasada działania Ma­chiny?"

"Będzie nią ,oczywista, zasada swobody inicjatywy oby­watelskiej. Machina ta nie śmie niczego zgoła nakazywać ani zakazywać obywatelom i może, owszem, odmieniać wa­runki naszego bytowania, ale zawsze musi uczynić to w for­mie propozycji, przedstawiając nam możliwości, między którymi będziemy wedle woli pobierać".

            "Tak będzie, Wysoki Durynale! - odparł konstruktor ­- ale to przykazanie dotyczy głównie sposobów działania, ja atoli pytam o cel ostateczny. Do czego dążyć ma owa Ma­china?"

            "Państwu naszemu zagraża chaos i szerzy się bezład i nieposzanowanie praw. Niechaj Machina zaprowadzi Ład Najwyższy na planecie, niechaj wprowadzi w życie, umocni i ustali Porządek Doskonały i Absolutny".

            "Będzie, jakoście rzekli! - odparł konstruktor. - Zbu­duję w przeciągu sześciu miesięcy Dobrowolny Upowszech­niacz Porządku Absolutnego. Podejmując się tego dzieła, żegnam was..."

            "Zaczekaj jeszcze! - rzekł jeden z Dostojnych. - Ma­china, którą stworzysz, winna .działać nie tylko w sposób doskonały, ale i przyjemny, to znaczy, dzieła jej winny budzić wrażenia lube, zadowalające subtelny nawet zmysł estetyczny..."

            - Konstruktor skłonił się i odszedł w milczeniu. Pra­cując z wytężeniem, wspomagany przez hufiec bystrych asy­stentów, wzniósł Machinę do Rządzenia - tę właśnie, którą widzisz na skraju horyzontu jako małą ciemną plamkę, obcy przybyszu. Jest ona 'ogromem zadziwiających cylin­drów żelaznych, w których wnętrzu bez ustanku drży coś i pała. Dzień jej uruchomienia był wielkim świętem pań­stwowym; najstarszy Archispiryta poświęcił ją uroczyście, za czym Wysoki Durynał przekazał jej pełnię władzy nad krajem. Wówczas Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego gwizdnął przeciągle i przystąpił do dzieła.

            Przez sześć dni Machina pracowała okrągłą dobę; w dzień unosiły się nad nią kłęby dymu, w nocy zaś ota­czała ją jaśniejąca łuna. Grunt dygotał w promieniu stu sześćdziesięciu mil. Potem otwarły się podwoje jej cylin­drów i wysypały się z nich na świat zastępy: małych czar­nych automatów, które kołysząc się jak kaczki, rozbiegły się po całej planecie, docierając do najodleglejszych zakąt­ków. Gdziekolwiek przybyły, skupiały się u składów fa­brycznych i przemawiając w sposób wdzięczny i zrozumiały domagały się różnych towarów, za które płaciły bez ocią­gania'. W przeciągu tygodnia składy opróżniły się i Dostojni właściciele fabryk odetchnęli mówiąc: "Zaiste, wyborną machinę zbudował nam konstruktor!" Istotnie, podziw brał, gdy się widziało, jak owe automaty używały zakupionych przedmiotów: odziewały się w brokaty i atłasy, maściły kosmetykami osie, paliły ,tytoń, czytały książki roniąc nad smętnymi łzy syntetyczne, ba, potrafiły nawet w sztuczny sposób spożywać przeróżne smakołyki (wprawdzie bez po­żytku dla siebie, gdyż pędzone były elektrycznością, ale za to z korzyścią dla wytwórców). Jedne tylko masy Tyrałów najmniejszego nie wyrażały zadowolenia, przeciwnie, roz­legały się wśród nich szemrania coraz zawziętsze. Dostojni wszakże oczekiwali z otuchą nowych, dalszych kroków Ma­chiny, które nie dały na siebie czekać."

Zgromadziła ona wielkie zapasy marmuru, alabastru; granitu, kryształu górskiego, brył miedzi, worów złota, srebra i tafli jaspisu, po czym grzechocząc i dymiąc prze­raźliwie wzniosła budowlę, jakiej oko Indioty dotąd nie widziało - ten oto Dworzec Tęczowy, przybyszu; który wznosi się przed tobą!

            Spojrzałem. Właśnie słońce wychynęło zza chmury i promienie jego zagrały w szlifowanych ścianach rozszczepiając się na płomienie szafiru i soczystej czerwieni; tęczo~ we smugi zdawały się polatywać i drżeć wokół naroży i ba­stionów; dach zaś, ozdobiony smukłymi wieżyczkami, go­rzał, cały wykładany łuską ze złota. Rozkoszowałem się wspaniałym tym widokiem, Indiota zaś ciągnął:

            - Po całej planecie rozeszła się wieść o tej przedziw­nej budowie. Istne pielgrzymki poczęły ciągnąć tu z krain najdalszych. Gdy tłumy zaległy błonia, Machina rozwarła metalowe wargi i tak przemówiła:

            - Dnia pierwszego miesiąca Łuskwiny rozewrę jaspi­sowe wrota Dworca Tęczowego, a wtedy każdy Indiota, zna­komity czy nieznany, będzie mógł wedle swej woli wejść do środka i zakosztować wszystkiego, co go tan czeka. Do tego czasu powściągnijcie waszą ciekawość z dobrawoli, tak jak ją potem z dobrawoli będziecie zaspokajać.

            Jakoż rankiem pierwszego dnia Łuskwiny w powietrze uderzyły srebrne fanfary i z głuchym chrzęstem otwarły się Wrota Dworca. Tłumy poczęły wpływać do środka rzeką trzy razy szerszą od bitego gościńca, który łączy dwa nasze grody stołeczne, Debilię i Moronę. Przez cały dzień ciągnęły masy Indiotów, lecz nie ubywało ich na błoniu, gdyż z głębi kraju napływały coraz nowe. Machina świadczyła im go­ścinność; czarne automaty nurkując w ciżbie roznosiły na­poje rzeźwiące i pokrzepiającą strawę. Tak rzeczy biegły przez dni piętnaście. Tysiące, 'dziesiątki, tysięcy, miliony' wreszcie Indiotów wpłynęły do wnętrza Dworca Tęczowego, lecz z tych, co tam wchodzili, nikt nie wracał.

            Ten i ów dziwił się, co by to mogło znaczyć i gdzie podziewają się takie masy ludu, lecz te pojedyncze głosy tonęły w hucznym rytmie muzyki marszowej; automaty uwijały się bystro, pojąc spragnionych i żywiąc głodnych. Srebrne zegary na pałacowych wieżach cięły kuranty, a gdy noc zapadała, kryształowe okna jarzyły się od rzęsistych świateł. Na koniec kilkaset osób czekało cierpliwie na scho­dach marmurowych swej kolejności. gdy wtem rozległ się krzyk przeraźliwy, zagłuszający skoczne dźwięki bębnów: "Zdrada! Słuchajcie! Pałac nie jest dziwem żadnym, lecz piekielną pułapką! Ratuj się, kto może! Zguba! Zguba!"

            "Zguba!" - odkrzyknął tłum na schodach, zawrócił na miejscu i w rozsypce rzucił się do ucieczki. Nikt mu zgoła w tym nie przeszkadzał.

            - Następnej nocy kilku odważnych Tyrałów podkradło się pod Dworzec. Powróciwszy opowiedzieli, iż tylna ściana Dworca z wolna się odemknęła i z wnętrza wysypały się nieprzeliczone stosy lśniących krążków. Czarne automaty zakrzątnęły się koło nich rozwożąc je ,na polach i układając w rozmaite figury i desenie.

            Usłyszawszy to, Spiryci i Dostojni, którzy zasiadali przedtem w Durynale (nie poszli oni do Dworca, albowiem nijako im było mieszać się z motłochem ulicznym), zebrali się natychmiast i pragnąc rozwiązać zagadkę zawezwali uczonego konstruktora. Zamiast niego zjawił się jego syn, spoglądając pochmurnie i tocząc przed sobą spory przej­rzysty krążek.

Dostojni nie posiadając się z niecierpliwości i oburze­nia lżyli uczonego i miotali na nieobecnego najcięższe prze­kleństwa. Zarzucali pytaniami młodzieńca, domagając się odeń wyjaśnienia, co za tajemnicę kryje Dworzec Tęczowy i co uczyniła Machina z wchodzącymi doń Indiotami.

            "Nie ważcie się kalać pamięci mego rodzica! - odrzekł młodzieniec z oburzeniem. - Zbudował Machinę trzyma­jąc się ściśle waszych przepisów i żądań; raz atoli puściw­szy ją w ruch, nie wiedział więcej od każdego z nas, jak będzie sobie poczynała - czego najlepszym dowodem jest, iż sam jako jeden z pierwszych wszedł do Tęczowego Dworca" .

            "I gdzie on jest teraz?!" - jednym głosem zakrzyknął Durynał.

            "Tu oto" - odpowiedział z boleścią młodzieniec wska­zując na lśniący krążek. Spojrzał hardo na starców i nie zatrzymywany przez nikogo odszedł drogą tocząc przed sobą przemienionego ojca.

            - Członkowie Durynału zadrżeli, wstrząsani zarazem gniewem i trwogą; potem atoli doszli do przekonania, że Machina nie odważy się chyba uczynić im nic złego, za­śpiewali więc hymn Indiotów, a umocniwszy się tak na duchu, społem wyruszyli z miasta i wnet znaleźli się przed żelaznym stworem.

            "Nikczemna! - zakrzyknął najstarszy z Dostojnych -­ podeszłaś nas i pogwałciłaś prawa nasze! Wstrzymaj na­tychmiast kotły swe i śruby! Ani się waż działać dalej bez­prawnie! Coś uczyniła z powierzonym ci ludem Indiotów, mów!"

            - Ledwo skończył, Machina wstrzymała tryby. Dym rozpłynął się w niebie, nastała zupełna cisza, potem zaś rozchyliły się metalowe wargi i głos podobny do grzmotu zahuczał.

,,O Dostojni i wy, Spiryci! Jestem władcą Indiotów przez was samych powołanym do życia i wyznać muszę, że mocno mnie niecierpliwi bezład myślowy i nierozumność waszych zarzutów! Najpierw żądacie, bym zaprowadziła. ład, potem zaś, gdy przystępuję do dzieła, utrudniacie mi pracę! Oto już trzy dni, jak Dworzec jest pusty; powstał zupełny zastój i nikt z was nie zbliża się do jaspisowych wrót, przez co opóźnia się zakończenie mego dzieła. Zapewniam was jednak, że nie spocznę, dopóki go nie speł­nię!"

            - Na te słowa Durynał zadygotał cały jak jeden mąż, wołając:

            ,,O jakim ładzie mówisz, bezecna! Coś uczyniła z brać­mi naszymi i bliźnimi gwałcąc ustawy krajowe?!" .

            "Cóż za niemądre pytanie! - odrzekła Machina. ­O jakim ładzie mówię? Spójrzcie na siebie, jak nieporząd­nie zbudowane są wasze ciała; wystają "z nich rozmaite kończyny, jedni z was są wysocy, drudzy niscy, jedni grubi, inni znów chudzi... Poruszacie się chaotycznie, przystajecie, gapicie się na jakieś kwiaty, chmury, wałęsacie się bez celu po lasach, za grosz nie ma: w tym wszystkim harmonii matematycznej! Ja, Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego, przemieniam wasze wiotkie, słabe ciała w so­lidne, piękne, trwałe formy, z których układam potem lube dla oka, symetryczne desenie i wzory nieporównanej regu­larności, wprowadzając w ta-ki sposób na planecie elementy ładu doskonałego..."

"Potworze!!! - zakrzyknęli Spiryci i Dostojni. - Jak śmiesz nas gubić?! Depczesz nasze prawa, unicestwiasz nas, zabijasz!" "

- W odpowiedzi Machina zgrzytnęła lekceważąco i rzekła:       "Mówiłam przecież, że nawet logicznie rozumować nie potraficie. Oczywiście, szanuję wasze prawa i swobody. Zaprowadzam ład nie używając przymusu, nie stosując gwałtu ani niewolenia. Kto tego nie pragnął, nie wszedł do Tęczowego Dworca; każdego zaś, kto to uczynił (a zrobił to, powtarzam, z prywatnej swej inicjatywy), odmieniłam przekształcając materię jego ciała tak wybornie, że w no­wej postaci przetrwa wieki całe. Ręczę wam za to.

            Przez czas jakiś panowało milczenie. Potem, poszeptaw­szy między sobą, Durynał doszedł do przekonania, że prawo istotnie nie zostało naruszone, a rzecz nie jest bynajmniej tak zła, jak się zrazu wydawało: "My byśmy - rzekli Do­stojni - nigdy zbrodni takiej nie popełnili, aliści cała od­powiedzialność spada na Machinę; pochłonęła ona ogromne rzesze gotowych na wszystko Tyrałów, a teraz pozostali przy życiu Dostojni będą mogli pospołu ze Spirytami za­żywać pokoju doczesnego, chwaląc niepojęte wyroki Wiel­kiego ludy. Będziemy - rzekli sobie - omijali z daleka Dworzec Tęczowy, a wtedy nic złego się nam nie przytrafi":

            - Chcieli się już rozejść, gdy wtem Machina ozwała się ponownie:

"Uważajcie teraz pilnie na to, co wam powiem. Muszę kończyć dzieło rozpoczęte. Nikogo z was nie zamierzam zniewolić, namawiać ani nakłaniać do jakichkolwiek czy­nów; nadal pozostawiam wam pełną swobodę inicjatywy, atoli wyjawię wam, że jeśli któryś zapragnie, by jego są­siad, brat, znajomy lub inny bliźni wzniósł się na stopień Kolistego Ładu, niechaj zawezwie czarne automaty, które natychmiast zjawią się przed nim i wedle jego :rozkazu za­wiodą umyślonego do Tęczowego Dworca. To wszystko".

- Zapanowało milczenie, w którym Dostojni i Spiryci nawzajem spoglądali na siebie ze zrodzoną nagle podejrzli­wością i trwogą. Drżącym głosem przemówił Archispiryta Nolab, wyjaśniając Machinie, iż w srogim jest błędzie pra­gnąc ich wszystkich przerobić na lśniące placki; stanie się tak, jeśli taka jest wola Wielkiego Indy, ale żeby ją poznać i zgłębić, trzeba sporo czasu. Proponował przeto Machinie, żeby swoją decyzję odłożyła na lat siedemdziesiąt.

"Nie mogę tego uczynić - odrzekła Machina - gdyż opracowałam już dokładny plan działania na okres po prze­mianie ostatniego Indioty; zapewniam was, że gotuję pla­necie los najświetniejszy, jaki można sobie wyobrazić; będzie to bytowanie w harmonii, która, jak sądzę, spo­dobałaby się także owemu Indzie, o którym wspominałeś, a którego nie znam bliżej; czy nie moglibyście i jego przy­prowadzić do Tęczowego Dworca?"

            - Przestała mówić, albowiem błonia opustoszały. Do­stojni i Spiryci rozbiegli się po domach i każdy oddał się w czterech ścianach medytacjom nad przyszłym swoim lo­sem; im dłużej zaś rozmyślał, tym większy ogarniał go strach; każdy obawiał się bowiem, że jakiś sąsiad lub zna­jomy, żywiąc dlań nieprzyjazne uczucia, zawezwie przeciw niemu automaty, a nie widział żadnego innego dla siebie ratunku, jak tylko ten, aby działać pierwszy. Niebawem też nocną ciszę zamąciły okrzyki. Wychylając z okien wykrzy­wione lękiem twarze, Dostojni wyrzucali w mrok rozpacz­liwe wołania i na ulicach rozległ się mnogi tupot żelaznych automatów. Synowie nakazywali wieść do Dworca ojców, dziadowie wnuków, brat wydawał brata i tak w ciągu jednej nocy tysiące Dostojnych i Spirytów stopniały do małej garstki, którą widzisz przed sobą, obcy wędrowcze. Nowy świt ujrzał pola zasłane miriadami harmonijnych wzorów geometrycznych, w jakie ułożone były lśniące krąż­ki, ostatni ślad naszych sióstr, żon i krewnych. W południe Machina ozwała się piorunowym głosem:

            "Dosyć! Zechciejcie na razie poskromić swą gorliwość, o Dostojni i wy, niedobitki Spirytów. Zamykam wrota Dworca Tęczowego - nie na czas długi, to wam obiecuję. Wyczerpałam już wszystkie desenie przygotowane dla Upo­wszechnienia Porządku Absolutnego i muszę się namyślić, aby stworzyć nowe, a wtedy dalej będziecie sobie mogli poczynać wedle waszej wolnej i nieprzymuszonej woli.

            Przy tych słowach Indiota spojrzał na mnie wielkimi oczami i dokończył ciszej: - Machina wyrzekła to przed dwoma dniami... zebrani tutaj, czekamy teraz...

            - O, godny Indioto! - zawołałem przygładzając dło­nią zjeżone od wzburzenia włosy - straszliwa to historia i całkiem nie do wiary! Powiedz mi jednak, bardzo cię pro­szę, dlaczego nie powstaliście przeciw temu mechanicznemu potworowi, który wytrzebił was do cna, dlaczego daliście się przymusić do...

            Indiota zerwał się na równe nogi. Cała jego postać wy­rażała najwyższy gniew.

             - Nie obrażaj nas, wędrowcze! - krzyknął. - Prze­mawiasz pochopnie, więc ci wybaczę... Rozważ w umyśle wszystko, com ci powiedział, a dojdziesz niechybnie do słusznego przekonania, że Machina przestrzega zasady swo­bodnej inicjatywy, i choć to się może wyda nieco dziwne, dobrze się przysłużyła ludowi Indiotów, albowiem nie ma niesprawiedliwości tam, gdzie jest prawo głoszące wolność najwyższą, a jakiż mąż przełożyłby ograniczenie swobód nad chlub... .

            Nie dokończył, bo rozległo się przeraźliwe skrzypienie i jaspisowe Wrota rozwarły się majestatycznie. Na ten wi­dok wszyscy Indioci porwali się z miejsc i biegiem ruszyli w górę schodów.

            - Indioto! Indioto! - wołałem, lecz rozmówca mój tylko ręką mi pomachał i wołając: - nie mam już czasu! ­pomknął wielkimi susami za innymi i znikł we wnętrzu Dworca.

            Stałem tak dłuższą chwilę, potem ujrzałem kolumnę czarnych automatów, które przydreptały do ściany dworco­wej, otwarły klapę i wytoczyły z niej długi rząd krążków połyskujących pięknie w słońcu. Następnie poturlały je w szczere pole i tam przystanęły, żeby uzupełnić nie do­kończoną figurę jakiegoś wzoru. Wrota Dworca wciąż były szeroko otwarte; postąpiłem kilka kroków, by zajrzeć do środka, lecz przykry dreszcz rozszedł mi się po plecach.

            Machina rozchyliła metalowe wargi i zaprosiła mnie do wnętrza.

            - Nie jestem przecież Indiotą - odrzekłem.

            Zawróciłem na miejscu, pospiesznie udałem się do ra­kiety i już po minucie manewrowałem sterami, wznosząc się w niebo z zawrotną chyżością.

Zmieniony ( 23.11.2010. )