Anegdotki tygrysie. Służba zdrowiu.
Wpisał: Mirosław Dakowski   
16.01.2020.

Anegdotki tygrysie. Służba zdrowiu.

Mirosław Dakowski

Anegdotki tygrysie to aluzje do rosyjskiego powiedzonka, którego początek opuszczam w obawie, że mógłby zgorszyć potencjalne czytelniczki, niewinne panienki. A konkluzja brzmi: И страшно, и смешно”



W okresie świąt Bożego Narodzenia więcej niż zwykle żyje się towarzysko. Spotkałem dobrego znajomego, który przy kielichu trochę się rozgadał. Spisuję, bo zabawne ale i pouczające.

=========================

Ponad pięć lat męczyły mnie ogromne, straszne ataki kaszlu i chrypy. I to tak - za niewinność. Nie czułem się przeziębiony ani chory ale często nocami stałem przy ścianie kaszląc z pół godziny, bo dusiłem się gdy leżałem. Wielu lekarzy stawiało diagnozy i przepisywało kuracje. Byłem w paru szpitalach, ogromna ilość rentgenów, tomografii, EKG, ultrasonografii itp. Wreszcie wylądowałem w Spec-szpitalu płucnym w Otwocku. Znów te same serie badań, ale dodali i wymyślną torturę - wpychanie rury, chyba z kamerką, do tchawicy.. I nic! Po trzech tygodniach wypisali. Na karcie informacyjnej dużo mądrych zdań, ale nie zdiagnozowali, nie wyleczyli. Gdy się żegnałem z moją lekarką prowadzącą, jej koleżanka, przypadkowo będąca w pokoju, pijąc kawę rzuciła: A niech pan spróbuje: Może to uczulenie na peryndopryl [lub coś podobnego, zapominam obce słowa]. Odstawiłem więc Co-Prestarium, którym mnie faszerowano od lat. A poprzednie pigułki przeciw nadciśnieniu też miały ten specyfik, co znalazłem w internecie.

Wszystko minęło w dzień, dwa, dosłownie jak ręką odjął. Ulotki przy pigułkach ostrzegają, że w 10% przypadków mogą być podobne efekty uboczne, tylko że u mnie „efekty” były 100 razy silniejsze i żaden z dziesiątka lekarzy, którym się skarżyłem, na to nie wpadł. A ludzi faszerowanych taką chemią przeciw nadciśnieniu jest parę milionów, więc 10% z nich… Brrr, hadko liczyć.

Minęły lata, piję sobie naleweczkę ziołową na serce, na nadciśnienie i dobre trawienie, dobry doktor ostrzega: Tylko nie bierz tych ich chemikaliów. I tak miło te 10 [?] lat minęło.

Ale w lecie, gdy byłem z dziewczynami na żaglach, nagle zaczęło mnie w namiocie na wyspie potwornie walić głową o glebę. Gdyby nie mchy podłoża to by łeb rozbiło. Zupełnie niekontrolowalne. Straszne zawroty. A już musiałem spać na siedząco przywiązany do brzozy bo tak było łatwiej przetrwać noc. Udar ?? Do najbliższego szpitala z 4 godziny podróży. A tu sztil, mamy tylko pagaje, więc transport byłby powolny. Ale miejscowi telefonicznie ostrzegają przed „tą mordownią”. Drugi szpital jest jeszcze dalej. Wreszcie po paru godzinach obudził się mój dochtór, proszę telefonicznie o radę. „Najlepiej zostań na wyspie, transport może zaszkodzić. Bierz codziennie trzeci kieliszek nalewki ziołowej przy obiedzie” [a dotąd były dwa] . Po paru ciężkich dniach i nocach cofnęło się. No to popłynęliśmy w dalszy rejs.

Ale w listopadzie, w nocy, dla odmiany zaczęła mnie dusić zmora, jak Księcia Janusza Radziwiłła w noc sylwestrową w Potopie. Żadnych bólów zamostkowych, czy w klatce piersiowej promieniujących do ramion, czego należało oczekiwać przy zawale. Żona wezwała pogotowie, znajomy już doktor Arab zrobił EKG, kiwnął głową i jednak zawiózł do szpitala z mocnym wskazaniem na spory zawał. Około 4-tej rano przekazali mnie na ostry dyżur.

Tam pielęgniarka i jej kolega polecili mi położyć się na kozetce, sami zapadł w drzemkę. Nie chciałem naciskać, więc pokornie odmówiłem całą pięćdziesiątkę Różańca, potem dla pewności, by zbytnio nie interweniować, jeszcze 10, wreszcie usiłowałem ich obudzić. Nic. Podszedłem do nich i pytam, czemu żaden lekarz nie przyszedł. Cisza. Pytam więc: Państwo nawet nie sprawdzili, czy pacjent już może zimny? Przyszła więc rozespana lekarka, pyta „Co panu dolega?”. - To pani nawet nie zajrzała do karty przyjęcia? Wyjaśniłem więc, że podejrzenie zawału. Też zrobiła EKG i poleciła im założyć mi monitoring.

Po 40 minutach chciało mi się siusiu. Proszę, by mnie uwolnili z tego monitoringu. Śpią. Oderwałem więc elektrody sam. Po powrocie monitoring dalej alarmująco piszczy, nie reagują.

Realne zainteresowanie lekarza pacjentem z podejrzeniem dużego zawału, przywiezionym przez pogotowie nastąpiło po pięciu godzinach jego pobytu w renomowanym warszawskim szpitalu.

 

Dopiero koło 8:30, gdy dzienni lekarze wypili kawkę, przyszedł taki młody, znów EKG oraz rentgen i badanie krwi. Przy wszystkich EKG informuję lekarzy, że u mnie nie ma „pęczków Hissa”, cokolwiek to znaczy. Po półgodzinie ten doktor angiolog [czy jak?] przychodzi. Pytam, co mówi o mnie EKG. On na to, że u pana wyniki EKG można o kant spodni potłuc, bo te pęczki Hissa wszystko, tj. diagnozę blokują. Ja na to: To od 40 lat kardiolodzy i inni lekarze diagnozujący mój stan na podstawie EKG przypisywali lekarstwa i tego nie wiedzieli? On: Ale we krwi ma pan enzym troponinę, dużo, 190, a powinno być zero. Ojej to takie słowo istnieje?? dziwię się. Proszę żeby mi napisali to słowo na karteczce.

On: To jest więc najpewniej poważny zawał. Trzeba natychmiast koronarografię. I zapewne zaraz potem zrobimy bajpasy. A zobaczymy, może będzie konieczna inna interwencja . Gdy wyjaśnił mi, że ta „korono...”. itd. to wpychanie rurki w tętnice udową i oglądanie stanu serca, ja w panice. Proszę o czas do namysłu, o możność porozumienia się z moim lekarzem prowadzącym. - Nie, to trzeba natychmiast robić. Boję się. Nie zgadzam się. Po 10 minutach ten angio... przychodzi z dużym grubym, który przedstawia się jako ordynator kardiochirurgii, znów poleca tę koronarografię i bajpasy. Pytam o wyniki RTG. - Rentgen nic o stanie serca nie mówi. Ja: - To po co go robiliśmy?

W panice pytam, jakie jest prawdopodobieństwo, przy takim wyniku enzymów, zejścia śmiertelnego. Już chyba wściekły, bo zdaje się nie wolno im tego mówić, podaje że 70 do 80%. Ja na to flegmatycznie: Aha, no to proszę o wypisanie mnie do domu. Wolę być tam. Oburzeni, czy zawiedzeni. I bardzo zniesmaczeni moją głupotą i uporem.

Po pół godziny dostaję więc kartę informacyjną, dziękuję, dzwonię do rodziny, by mnie zabrała i wychodzę. Na dworze zimno, wiatr gwiżdże. Idę te 300 m do głównej ulicy w domowym sweterku, tak jak mnie pogotowie wzięło. Pan zapomniał płaszcza, informuje mnie życzliwie przechodząca staruszka. Nie, przepraszam, nie, wszystko u mnie wszystko w porządku.

Wreszcie podjeżdża żona w aucie, gdzie jest miło i ciepło. Z domu dzwonię do doktora prowadzącego mnie od lat, relacjonuję. Czy wziąłeś od razu strofantynę? tak. Aha, to pewnie dlatego żyjesz. [Strofantyna to lek ziołowy w Polsce usunięty od lat chyba 80-tych na korzyść kardiochirurgii i podobnego Postępu. Doskonały. Ten lekarz angio.[--] aż się wstrząsnął gdy mu powiedziałem, że biorę od lat strofantynę ]. Ale decyzję o wyjściu ze szpitala mój dochtór popiera.

Teraz czytam wreszcie tę kartę szpitalną. Tam piszą, że główne me dolegliwości to bóle w klatce piersiowej [których przecież nie miałem] oraz jest informacja, czy diagnoza, że pacjent niekulturalny wobec personelu medycznego. Widać, że te śpiochy naskarżyły, jak im przeszkadzałem.

Odtąd czuję się dobrze, coraz lepiej. Wybieram się w góry, do bacówki. Stamtąd otwiera się piękna panorama Tatr.

Polej jeszcze tego koniaczku, bo zacny, a mi w gardle zaschło.

Zmieniony ( 16.01.2020. )