Chesterton i Kosidowski o cywilizacjach satanistycznych
Wpisał: gł. z Chestertona   
22.09.2007.

Chesterton o cywilizacjach satanistycznych

[Na końcu dodaję relację Kosidowskiego o satanizmie u Azteków - Adm.]

Daleko na wschodzie istnie­je wysoko rozwinięta i bardzo starożytna cywilizacja Chin, szczątki innych cywilizacji znaleziono w Meksyku, w Ameryce Południowej i w innych miejscach; niektóre z nich, zdaje się, były tak rozwinięte, że osiągnęły najbardziej wyrafinowane formy kultu szatana. [GKCh]

                Przed wiekiem, a tym bardziej dawniej, znane były dane, fakty, dokumenty świadczące o tym, że niektóre rozwinięte cywilizacje, jak kartagińska czy aztecka, a także wiele cywilizacji Dalekiego Wschodu, oparte były (czy są) o kult złych duchów, demonów, Zła. To cywilizowani ludzie składali Szatanowi na ofiarę serca wyrwane z żywych wrogów lub niewolników, czy swoje własne dzieci pieczone w brzuchu Molocha. Czemu dla większości polit-poprawnych nauczycieli (i tp.) jeszcze teraz film Gibsona Apokalypto jest kamieniem obrazy? Czemu nie uczono nas w szkole o kulcie Molocha - Szatana w Kartaginie?

                Poniżej wyjątki z książki Chestertona Wiekuisty człowiek (zob. Książki). Ch. przekonywująco ukazuje wagę dla nas, ludzi żyjących w XXI w., uporu Katona Starszego (Cato Marcus Porcius), który 2 200 lat temu nawoływał Delenda est Carthago... O kluczowym znaczeniu dla naszej cywilizacji, dla nas – wojen punickich. Można zauważyć: „Cóż te setki czy tysiące dzieciaczków upieczonych żywcem w brzuchu Molocha wobec dziesiątków milionów dzieci rozrywanych obecnie w łonach matek?” Odpowiadam: Dzięki m.inn. Katonowi i Rzymianom mieliśmy dwa tysiąclecia, w czasie których nauczyliśmy się uznawać mordowanie bezbronnych za zbrodnię, a nie za prawo nowoczesnych humanistek i humanistów.               Wtedy i tam Rzymianie zdruzgotali ówczesne wydanie państwa Szatana. Wytłuszczenia poniżej - moje  MD

            Kartagina – Nowe Miasto – Metropolia. Panująca w niej atmosfera usprawiedliwiała tę nazwę. Miasto nazwano nowym, ponieważ, tak jak Nowy Jork czy Nowa Zelandia, stanowiło kolonię. Była to osada czy też pla­cówka stanowiąca dowód energii i ekspansji wielkich kupie­ckich miast: Tyru i Sydonu. Panował w niej nastrój właściwy dla nowych krajów i kolonii: nastrój pewności i biznesu. Jego mieszkańcy lubili wypowiadać kategoryczne zdania dźwięczące jak stal; mawiali na przykład, że nikt nie może umyć rąk w mo­rzu bez pozwolenia Nowego Miasta. Jego wielkość zależała niemal całkowicie od wspaniałości okrętów, tak samo jak w wy­padku owych dwóch wielkich portów i ośrodków handlowych, z których pochodzili jego mieszkańcy. Ich geniusz handlowy i spore doświadczenie w podróżach wywodziły się z Tyru i Sy­donu. Wywodziło się stamtąd również wiele innych rzeczy.

            W poprzednim rozdziale wspomniałem o psychologii le­żącej u podstaw pewnego rodzaju religii. U ludzi spragnionych nie tylko poetyckich, ale także praktycznych efektów istniała tendencja do wzywania duchów strachu i niewoli; skłonność do poruszania Acherontu w rozpaczliwej nadziei nagięcia woli bogów. Od zawsze panowało wśród nich mgliste prze­konanie, że te mroczniejsze moce naprawdę robią, co do nich należy, i nie zajmują się niedorzecznościami. W psychologii ludów punickich ten dziwny rodzaj pesymistycznej pragmatyki osiągnął niespotykane proporcje. W Nowym Mieście, które Rzymianie nazywali Kartaginą, podobnie jak w macierzystych miastach fenickich, bóg, który robił, co do niego należało, nosił imię Molocha; niewykluczone, że był to ten sam bóg, którego znamy pod imieniem Baala, czyli Pana. Rzymianie z początku nie bardzo wiedzieli, jak mają go nazywać ani co mają o nim myśleć; musieli odwołać się do najbrutalniejszego greckiego czy też rzymskiego mitu o początkach i porównać go z Saturnem pożerającym własne dzieci.

            Jednakże czciciele Molocha nie byli wcale brutalni ani prymitywni. Należeli do dojrzałej, wyrafinowanej cywilizacji, obfitującej w subtelności i luksusy; byli prawdopodobnie o wiele bardziej cywilizowani od Rzymian. Moloch zaś nie był mitem, w każdym razie mitem nie były jego uczty. Ci wysoce cywilizowani ludzie naprawdę spotykali się, by wypraszać błogosławieństwo niebios dla swego imperium przez wrzucanie setek własnych dzieci do wielkiego paleniska. Żeby zdać sobie sprawę z tego, jakie było to połącze­nie, wyobraźmy sobie grupę kupców z Manchesteru, w przypo­minających kominy cylindrach i z bujnymi bokobrodami, jak co niedziela udają się o jedenastej do kościoła, by oglądać pieczone żywcem niemowlę.

            O wojnach punickich: Rozumowanie kupców/władców Kartaginy:

 

           Możliwe, że taki czy inny konsul zrobił wypad nad Metaurus, zabił Hannibalowi brata i z latyńską furią cisnął jego głową w obóz Hannibala.Tego rodzaju szalone działania dowodzą, jak całkowicie Latynowie stracili nadzieję na powodzenie swojej kampanii. Najlepsi eksperci finansowi argumentowali, że nawet porywczy Latynowie nie mogli być tak szaleni, by w nieskoń­czoność bronić przegranej sprawy, odrzucali coraz to więcej listów pełnych niepokojących wieści.

            Takiej argumentacji i linii działania trzymało się wielkie kartagińskie imperium. Prze­kleństwo państw kupieckich - bezsensowne przekonanie, że głupota jest czymś praktycznym, a geniusz czymś bezpłodnym - doprowadziło do tego, że kartagińscy przedsiębiorcy zagło­dzili i porzucili wielkiego artystę działań wojennych, którego bogowie zesłali im na próżno. [Hannibal – imię od „?aska Baala”].

            Skąd u ludzi to dziwne przeświadczenie, że to, co nikczem­ne, zawsze zwycięża nad tym, co szlachetne; że istnieje jakieś mroczne powiązanie rozumu z rozbojem, albo że nikczemniko­wi można wybaczyć nudziarstwo? Dlaczego uważa się wszelką rycerskość za przejaw sentymentalizmu, a sentymentalizm za przejaw słabości? Otóż dzieje się tak dlatego, że wyznawcy tych poglądów, podobnie jak wszyscy ludzie, kierują się religią. Dla nich, tak samo jak dla wszystkich, najważniejsze jest ich własne pojęcie natury rzeczy; ich wyobrażenie na temat świata, w któ­rym przyszło im żyć. Ich wiara obejmuje tylko jedną rzecz osta­teczną - strach, i dlatego są przekonani, że sercem świata jest zło. Wierzą, że śmierć jest silniejsza od życia., a zatem rzeczy martwe muszą być silniejsze od żywych; bez względu na to, czy za rzeczy martwe uważają złoto, żelazo i maszyny - czy też skały, rzeki i siły natury. Twierdzenie, że ludzie, których spotykamy na her­batce albo z którymi rozmawiamy podczas przyjęć w ogrodzie, są w głębi ducha czcicielami Baala albo Molocha, brzmi dość fantastycznie. Jednakże umysł handlowca ma własną wizję wszechświata: jest to wizja Kartaginy. Popełnia on ten sam grubiański błąd, który doprowadził do zburzenia Kartaginy. Punicka potęga legła w gruzach, ponieważ wyznawany przez nią rodzaj mate­rializmu odznaczał się szaloną obojętnością wobec prawdziwej myśli. Kto nie wierzy w duszę, przestaje wierzyć także i w rozum. Kto jest zbyt praktyczny, by brać pod uwagę moralność, odrzu­ca to, co każdy praktyczny żołnierz określa jako morale armii. Wydaje mu się, że pieniądze będą walczyć, gdy ludzie zaniechają walki. Tak właśnie uważali puniccy książęta handlu. Oni sami wyznawali przecież religię rozpaczy nawet wtedy, gdy w praktyce ich perspektywy wyglądały różowo. Jak zatem mogli pojąć, że Rzymianie zachowają nadzieję nawet wtedy, gdy ich perspektywy będą wyglądać beznadziejnie? Kartagińczycy wyznawali religię przemocy i strachu. Jak zatem mogli zrozumieć, że można pogardzać strachem nawet wtedy, gdy jest się ofiarą przemocy? U podstaw ich filozofii świata leżało znużenie - przede wszyst­kim znużenie walką. Jak zatem mogli zrozumieć kogoś, kto walczy mimo znużenia? Jednym słowem, jak mieli zrozumieć umysł Człowieka ci, którzy od tak dawna kłaniali się bezmyśl­nym przedmiotom, pieniądzowi, nieokiełznanej sile i bogom o sercach bestii? Nagle dobiegła ich wieść, że węgle, które według nich nie zasługiwały na zdeptanie, znów wszędzie wybuchają płomieniem; że Hasdrubal został pokonany, że Hannibal walczy z przeważającą siłą wroga, że Scypion zepchnął wojnę do Hisz­panii, że zepchnął ją do samej Afryki. Przed bramami złotego miasta Hannibal stoczył w jego obronie ostatnią bitwę i przegrał a upadku Kartaginy nie można porównać z niczym od czasu upadku Szatana. Z Nowego Miasta ocalało jedynie imię; nie pozostał po nim na piaskach ani jeden kamień. Jego ostateczne zniszczenie wymagało co prawda stoczenia jeszcze jednej wojny, ale zniszczenie to rzeczywiście było ostateczne. Dopiero ludzie rozkopujący wiele wieków potem głębokie fundamenty miasta znaleźli stos setek małych szkieletów: święte relikwie przerażają­cej religii. Kartagina upadła, bo pozostała wierna swojej filozofii i wyciągnęła ostateczne logiczne wnioski z własnej wizji wszech­świata. Moloch pożarł własne dzieci.

            Bogowie powstali znowu, a demony ostatecznie zostały zwyciężone. Było to jednak zwycięstwo pokonanych; niemalże zwycięstwo poległych. Nie można zrozumieć romantycznej hi­storii Rzymu ani przyczyn jego późniejszego, jakby podyk­towanego przeznaczeniem i całkiem naturalnego przywódz­twa, jeśli zapomina się o udręce strachu i poniżenia, w jakiej Rzym nie przestawał świadczyć o trzeźwości umysłu, będącej duszą Europy. Rzym stanął samotnie pośrodku imperium, dlatego że kiedyś stał samotnie pośród ruin i zniszczenia. Odtąd wszyscy wiedzieli w głębi serca, że był reprezentantem ludzkości, nawet gdy został odrzucony przez ludzi. Padł nań odblask jasnego, wówczas jeszcze niewidzialnego światła, i spoczął na nim ciężar przyszłych rzeczy. Nie do nas należy zgadywać, w jaki sposób i w którym momencie miłosierdzie Boże mogłoby inaczej wybawić świat, faktem jest jednak, że walka o ustanowienie chrześcijaństwa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby zamiast imperium rzymskiego istniało impe­rium Kartaginy. Musimy być wdzięczni za cierpliwe zmagania Rzymian w wojnach punickich, jeśli w późniejszych wiekach to, co Boskie, mogło przyjść do ludzkiej zamiast do nieludz­kiej rzeczywistości. Europa nabawiła się własnych wad i sama osiągnęła stan bezsilności, jak o tym powiemy na następnych stronach, ale nawet w najgorszym stadium nie dorównała nikczemnością temu, przed czym się uratowała. Czy ktokol­wiek przy zdrowych zmysłach mógłby porównywać wielką drewnianą kukłę, która zgodnie z przekonaniem dzieci zjadała odrobinę ich obiadu, z wielkim idolem, który zgodnie z po­wszechnym przekonaniem zjadał same dzieci? Oto jak daleko świat zbłądził w porównaniu z tym, jak daleko mógł zbłądzić. Jeśli Rzymianie zachowywali się bezlitośnie, to byli bezlitośni wobec prawdziwego wroga, a nie wobec rywala w interesach. Legioniści nie pamiętali o szlakach i umowach handlowych, pamiętali jedynie szydercze twarze ludzi i nienawidzili nie­nawistnego serca Kartaginy. My sami zawdzięczamy im to, że nigdy nie musieliśmy ścinać zagajników Wenus, tak jak ścinano zagajniki Baala.

[podkreślenia moje - dalej w rozdziale Wojna bogów i demonów – całość zob. pod Książki -   Adm.]

 dodane w kwietniu 2008:

[O satanizmie u Azteków pisze nawet Kosidowski, zdecydowany propagandzista anty-katolicki i anty-hiszpański:  Oto, jaką relację wkłada Kosidowski w usta Corteza, zdobywcy Meksyku: (Królestwo złotych łez, Iskry 1964) Adm.]

            Jednak najgorsze było tam bałwochwalstwo. Ich bóstwa bez ustanku łaknęły krwi ludzkiej. Ofiarę rzucano na wznak na blok kamienny, a czerwono ubrany kapłan rozpruwał jej pierś kamiennym sztyletem, wyszarpywał serce i rzucał pod stopy bałwana. Aztecy uprawiali ludożerstwo. Serca pożerali kapłani, a zwłoki, strącone ze stopni piramidy, zabierali co znamienitsi dostojnicy do swoich domów, by tam, upieczone- i zaprawione korzeniami, pożreć na uroczystej biesiadzie.

            Ponieważ każdy dzień był poświęcony innemu z niezliczonych bóstw - krew ludzka przelewała się bez przerwy. Obliczyliśmy, że rocznie ginęło w ten sposób od dwudziestu do trzydziestu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Podczas uroczystości poświęcenia świątyni boga wojny w Tenochtitlan zginęło na kamieniu ofiarnym dwadzie­ścia tysięcy jeńców. Montezuma uczcił swoją koronację oddając pod nóż czerwonych kapłanów dwanaście tysięcy ludzi.

            Dostarczanie ofiar nienasyconym bożyszczom należało do stałej troski państwa azteckiego. Podbite plemiona musiały corocznie oddawać tytułem trybutu sporo swojej młodzieży. Najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, nie mówiąc już o zbrojnym powstaniu, Aztecy karali porywaniem dodatkowych ofiar. Można wystawić sobie, jaką nienawiścią pałali mieszkańcy Nowej Hiszpanii do krwio­żerczych ciemiężycieli.

            Nic przeto dziwnego, że witano nas prawie wszędzie jako wyzwo­licieli i sprzymierzeńców. Stopniowo zjednoczyłem podbite i tortu­rowane plemiona. Przy oblężeniu Tenochtitlan dysponowałem już stutysięczną armią wojowników indiańskich, szukających zemsty na swoich gnębicielach.     .

Oto cała tajemnica mego powodzenia - roześmiał się Cortez. ­Indianie odnieśli zwycięstwo nad Indianami, ja tylko nimi kiero­wałem.

Zmieniony ( 29.04.2008. )