"Za życiem", ale za którym?
Wpisał: Marcin Drewicz   
07.05.2020.

Za życiem, ale za którym?


Marcin Drewicz

(w nawiązaniu do wypowiedzi prof. Mirosława Dakowskiego z 11 lutego 2020 roku)

[Chyba: Demografia a dziewictwo, czystość i wierność małżeńska. MDakowski]


Szanowny Panie Profesorze.


Pańska wypowiedź-apel inspiruje do wielowątkowej reakcji, a materiału starczy na całą serię artykułów. Tutaj więc tylko trochę, acz w sprawie, za przyczyną dzisiejszych massmediów („wirtualu”) - nader kontrowersyjnej (w rzeczywistości zaś – „w realu” – jasnej i zrozumiałej).


Najważniejszą wartością jest życie ludzkie” – słyszymy od coraz liczniejszych księży już kolejną dekadę. Z niezliczonych kontekstów ich wypowiedzi wynika jednak, że chodzi im teraz o życie... doczesne. O życiu zaś wiecznym i o zasłużeniu sobie przez człowieka na Niebo – w jakim to celu człowiek został przez Boga stworzony – w kaznodziejstwie dzisiejszym już od dawna nie słychać, i w katechezie też nie.

Nic zatem dziwnego, że obecnie – miesiące „koronawirusa” – obserwujemy w wyludnionych polskich świątyniach, jak to ludzie u wejścia do nich żegnają się już nie wodą święconą – którą ksiDemografia a dziewictwo, czystość i wierność małżeńska. ęża jeszcze w połowie marca 2020 roku powylewali z kropielnic – ale „płynem odkażającym” z pojemniczka, jaki księża wystawili na stoliku u wejścia do kościoła.

Lecz owa „opcja za życiem” – że wyruszymy troszkę po śladach S.N. Goworzyckiego i jego „Kobiet-Rewolucji-Kaznodziejstwa” – sprowadza się przecież i do usilnej realizacji hasła, realizowanego (względnie) zgodnie dzisiaj przez państwo i Kościół:

Niechby się i łajdaczyła, niechby nawet nie była pewna, kto jest ojcem dziecka, byleby tylko urodziła, a nie... wyabortowała”.

Co się ma dziać z dzieckiem i z jego matką po urodzeniu, po upływie roku, pięciu, piętnastu, dwudziestu... lat? Tego nie słyszymy. Czy dziecko ma zostać przynajmniej ochrzczone? Tego nie mówią. Pytanie o chrzest wywołuje wręcz dziś niesmak i niezadowolenie. Ale... katolickie wszakże społeczeństwo ma na utrzymanie tych dzieci i ich matek płacić. To akurat wiemy dobrze.

Tak, oczywiście, jesteśmy przeciwko aborcji, ale tutaj chcemy zwrócić uwagę PT Czytelników na pierwszą część przywołanego wyżej hasła.

Zaznaczamy też, że wyszukiwanie wiarygodnych statystyk i opracowań tematu jest to osobna praca, wymagająca poświęcenia na jej wykonanie mnóstwa czasu, której to pracy na razie jeszcze nie wykonaliśmy. Acz obawiamy się, że wyspecjalizowane polskie etatowe instytuty, wydziały, pracownie, akademie, seminaria, te „modlące” i te „pozamodlące”... też nie – i to dopiero jest tragedia cywilizacyjna.

No bo skoro – zakładamy taką hipotezę – 95 (słownie: dziewięćdziesiąt pięć) procent przypadków aborcji jest następstwem grzechu cudzołóstwa (nieczystości – a to szersze od cudzołóstwa pojęcie), to cała dotychczas nam serwowana narracja okołoaborcyjna wywraca się do góry nogami w następstwie prostego, „w realu”, przesunięcia akcentów; że mianowicie punkt ciężkości całego problemu spoczywa nie na objawach i następstwach, więc nie na aborcji, lecz na przyczynie, jaką jest cudzołóstwo.

W tym atoli wariancie owocującym ciążą; cudzołóstwo zatem takie, które albo nie współwystępowało z innym grzechem – tzw. dziś antykoncepcji – albo zastosowana antykoncepcja okazała się nieskuteczna.

Teolog i filozof, lecz także socjolog i psycholog o zdrowych skłonnościach klasycznych, tomistycznych, przedsoborowych (jak zwał tak zwał) pośpieszy natychmiast z zastrzeżeniem, że przecież i cudzołóstwo nie jest tu aktem prymarnym, gdyż i ono ma swoją przyczynę, mianowicie w ludzkiej rozpasanej pożądliwości, nieskromności, w bezwstydzie i niepowściągliwości, a i te mają swoje przyczyny... I tak dochodzimy do grzechu pierworodnego, lecz i on nie wziął się znikąd, gdyż jest następstwem obdarzenia człowieka przez Pana Boga wolną wolą, jaką to okoliczność, jak wiemy, wykorzystał Zły, który uprzednio wykrzyknął Bogu: „Nie będę służył!”.

Zauważcie przy tym, że całe to nazewnictwo (którego li tylko próbkę tu przywołujemy), jeszcze pół wieku temu (i oczywiście dawniej) wręcz utożsamiane powszechnie z tematyką tyleż religijną-kościelną, co i ogólno-wychowawczą, w naszych czasach w ogóle już nie jest stosowane, ani słyszane. Bo i odłogiem leżą od dawna sprawy przez te nazwy opisywane.

A teraz trochę rozważań „niehumanitarnych”. Jeszcze dwa pokolenia temu, i oczywiście dawniej, od czasów niepamiętnych, nieślubna ciąża rzeczywiście (!!!) zwiastowała – więc inaczej niż to się dzisiaj dzieje w państwie (i Kościele) tzw. opiekuńczym (welfarestate) – takiej ciężarnej, niekiedy i jej rodzinie, najczęściej upadek, w średnich i uboższych warstwach społeczeństwa także materialny, a w wyższych warstwach społeczeństwa co najmniej tzw. śmierć towarzyską. Wtedy zatem, rzeczywiście, czysto po ludzku rzecz biorąc, występowały – inaczej niż obecnie – wyraźne bodźce i pokusy do wyabortowania się. Ale, przede wszystkiem sam fakt bycia w nieślubnej ciąży, i w następstwie tego (właśnie: zaledwie w następstwie) dokonania aborcji musiał być utrzymany w tajemnicy. Inaczej na nic owe działania proaborcyjne, nawet te zakończone dla poddającej się im kobiety całkowitym powrotem do zdrowia fizycznego i psychicznego.

Tym albowiem, co w tamtym zdrowym moralnie społeczeństwie i w tamtym głoszącym CAŁĄ Świętą Doktrynę Kościele rzeczywiście hańbiło popełniającą cudzołóstwo kobietę, na całe jej dalsze życie (także i popełniającego cudzołóstwo mężczyznę) było właśnie... dopuszczenie się owego grzechu cudzołóstwa; nawet jeśli fizyczne zbliżenie nie doprowadziło, i to bez żadnej antykoncepcji, do powstania zygoty, więc i rozwoju ciąży.

I temu właśnie – popełnianiu przez ludzi rozmaitych grzechów, w tym i cudzołóstwa – starało się od czasów apostolskich przeciwdziałać katolickie duchowieństwo. Aborcja (dawniej inaczej się nazywająca) i owszem, też potępiana, acz z pełną świadomością, że do – nazwijmy go tu – fakultatywnego grzechu aborcji w przytłaczającej większości przypadków nie musiało by dojść, gdyby nie uprzedni, ten podstawowy, zasadniczy, w Świętym Katechiźmie podany jako jeden z Siedmiu Głównych, grzech cudzołóstwa-nieczystości.

No a jak się walczy przeciwko cudzołóstwu? Tak jak i przeciwko każdemu innemu grzechowi, a to mianowicie poprzez szerzenie prawidłowego, pełnego i niezafałszowanego wychowania chrześcijańskiego (a po zaistnieniu grzechu poprzez nakładanie pokuty). Atoli to wychowanie, w obecnych czasach, na naszych oczach, aczkolwiek tak jakby poza naszą wytężoną (w inne strony) uwagą, właśnie dogorywa, o ile w ogóle już nie upadło. Dlaczego? O, to jest temat na osobny cykl wypowiedzi.

Niech no, dla przykładu, PT Czytelnicy sięgną sobie choćby tylko do najnowszej, sygnowanej przez Konferencję Episkopatu Polski „Podstawy programowej katechezy Kościoła Katolickiego w Polsce” (Częstochowa 2018); ale ci w wieku 50+. Bo oni są jeszcze w stanie, z przyczyn metrykalnych, porównać obecne nauczanie Kościoła z tym z czasów ich dzieciństwa i młodości, więc dostrzec przerażającą różnicę.

Skoro zaś o prokreacji tu mowa, to wystarczy porównać „starą” (czyli prawdziwą) i „nową” definicję... celu małżeństwa, oczywiście chrześcijańskiego-katolickiego. W „starej” definicji było nim, po prostu, wydanie na świat potomstwa i wychowanie go po chrześcijańsku. Teraz oficjalny („posoborowy”) priorytet jest przecież... inny. Nieprawdaż? To i następstwa takiej oficjalnej hierarchiczno-kościelnej zamiany (sic!) priorytetów też są... wielorakie.

Tak więc hucznie ścigamy jawne aborcjonistki i jawnych aborcjonistów, w znacznej części ludzi już się w ogóle nie poczuwających do katolicyzmu, a nawet otwarcie wrogich Kościołowi, lecz na „systemowe” rozpowszechnienie się cudzołóstwa pośród tych co najmniej nominalnych katoliczek i katolików w ogóle już nie zwracamy uwagi.

Dodajmy, tak na marginesie, że w dawnych czasach Święta Inkwizycja pracowała wprost odwrotnie. Ona nie zajmowała się innowiercami, bynajmniej. Gdyż zgodnie ze swoim powołaniem instytucja ta pilnowała właśnie tych swoich, katolików, czy aby oni nie staczają się w jakiś błąd.

O dzisiejszych cudzołożnikach nawet ich najbliżsi zwykli już od lat mówić: „Przecież oni są już dorośli... Wiedzą co robią...”.

Tak naprawdę to ci „oni” w licznych przypadkach niczego nie wiedzą, bo od dawna nie ma już tego – na czele z babcią, mamusią i księżulkiem – kto by ich, tak zwyczajnie, poinformował – choćby tylko to uczynił – właśnie poinformował, że oto popełniają grzech. Dorośli to „oni” też nie są, skoro w naszych czasach coraz częściej natykamy się na istnych mentalnych gówniarzy... czterdziestoletnich, pięćdziesięcio-, a nawet i siedemdziesięcioletnich. I Wy na pewno na Waszej drodze życia kogoś takiego napotkaliście, choćby i tylko przelotnie.

Dzisiejszy katolicki kler zachowuje się tak, jakby konkubinat, zwłaszcza gdy dzieciaty, też był RODZINĄ, na tych samych więc prawach, jak katolickie sakramentalne małżeństwo. Mało tego – rodziną „niepełną” jest też w dzisiejszym ujęciu owa znana w każdej epoce „panna z dzieckiem”.

Skoro ci ludzie, przede wszystkiem kobiety, ale też owi młodzi, zdrowi i w pełni sił (roboczych) mężczyźni z konkubinatów żyją w absolutnej dziś pewności, że przede wszystkiem ich potomstwo będzie, bo już od dawna jest, przynajmniej częściowo utrzymywane przez państwo, lecz i przez Kościół, to co tu się dziwić tak wielkiemu w naszych czasach rozprzestrzenieniu się tej grzesznej społecznej patologii.

To jest element tych szkodliwych skutków działania „państwa opiekuńczego”, jakie polegają na m.in. zdławieniu prokreacji oraz – jak się okazuje – także samej rodziny (przy czym spostrzegamy wyraźną różnicę pomiędzy „opiekuńczością” a „pomocniczością”).

Jak by kto nie brykał, nie ma ryzyka, bo państwo ściągnie z wynędzniałego (post)-katolickiego narodu podatek, z którego będą utrzymywane bękarty cudzołożnic i same te cudzołożnice, a i kler katolicki uczyni to samo poprzez rozmaite zbiórki na rzecz bliżej nie zdefiniowanych „biednych dzieci”.

Żeby jeszcze dzisiejsi księża zapędzali – tak, zapędzali, jak to czyniły poprzez stulecia wszystkie dotychczasowe kapłańskie generacje – owe coraz dziś liczniejsze pary konkubenckie do tzw. legalizacji związku, czyli do zawarcia katolickiego sakramentalnego małżeństwa; i żeby jeszcze wszystkich bez wyjątku, i konkubentów, i konkubiny, i „panny z dzieckiem” zaganiali do ochrzczenia tych (nie wyabortowanych wszakże) bękartów, i do wychowywania ich po katolicku...

 

Bo cóż to by miała być dla Kościoła Świętego ta jakaś radość z ocalenia bękarta od aborcji, skoro za nią nie postąpi radość z otworzenia temu dziecku Drogi do Zbawienia poprzez Chrzest Święty?

Lecz nie, o tym ani słychu. Lecz jest inny „słych”, jakże nachalnie „ekumeniczny”. Telewizja pokazuje oto łzawe reportaże z pracy wybranych – co ważne – misjonarzy (polskich) duchownych i świeckich. Okazuje się, że tu czy tam – lecz oczywiście nie wszędzie tak się dzieje – z usług prowadzonego przez daną grupę katolickiego ośrodka – oświatowego, medycznego, gospodarczego itp. korzystają także całe rzesze innowierców, a to muzułmanów, a to tzw. animistów, a to innych jeszcze.

I nie ma tam żadnej wzmianki o szerzeniu, jak na misjonarzy przystało, Świętej Wiary Chrystusowej po krańcach ziemi. Słyszymy „humanistyczne” wyznania, że oto: „My nikogo nie odrzucamy. My wszystkim pomagamy. My jesteśmy dla wszystkich. My ich wszystkich przyjmujemy i szanujemy, takimi jakimi oni są. My im nie chcemy niczego narzucać...”.

Doprawdy, czy jest zadaniem katolickiej zakonnicy, wszakże osoby poślubionej samemu Chrystusowi, przynoszenie komuś wody ze „świętej rzeki”, lub czytanie komuś innemu wersetów z Koranu? Uwaga – także i Koran na stanie biblioteki w tym ponoć katolickim ośrodku misyjnym. A my tu się w dobrej wierze zrzucamy na „samochody dla misjonarzy”, na „samoloty dla misjonarzy” i na drogie lekarstwa dla ich podopiecznych. I jeszcze na kopanie studzien (sic!) na tamtym odległym kontynencie, jakby tam brakowało silnych chłopów, którzy sami sobie taką studnię nareszcie powinni by wykopać – temi ręcami – po tysiącach lat trwania tamtejszej, ponoć... „cywilizacji”, co to nawet dostępu do wody dotąd nie zdołała sobie zapewnić.

O nie, my tu się nie naśmiewamy ani z tych prawdziwych misji, ani z tych prawdziwych, jakże czcigodnych misjonarzy i misjonarek, ani z tamtych odległych plemion, ale z animatorów i autorów tego obłudnego o tym wszystkim przekazu, jaki dociera do nas. Jak zwykle – winne massmedia oraz ludzie którzy ich obłudzie ulegają i innych do tego pociągają.

Tak więc obłudnicy tamtych obcoplemiennych dla nas ludzi wspierają, lecz teraz już programowo (!!!) nie ewangelizują ich, ani nie chrzczą – a my mamy na to płacić datki i składki, oszukiwani przez – o tak – funkcjonariuszy kościelnych, że się ponoć nadal w ten sposób przyczyniamy do „rozwoju misji”; tak samo jak tu na miejscu zapędza nas się płacić zarówno pod przymusem (podatki), jak i dobrowolnie (składki „na Kościół”) na te jak najbardziej krajowe i swojsko-polskie, zarówno te „modlące”, jak i „pozamodlące” i na te „inne jakieś” cudzołożnice, konkubinaty i ich bękarty... Wciąż, pomimo upływu lat, nieochrzczone, skoro dzisiejsi księża także i im „nie chcą niczego narzucać”...

I nie ma się co w takich warunkach dziwić, że „cywilizacja białego człowieka” upada, i że zarazem upada „cywilizacja łacińska” potocznie utożsamiana z katolicyzmem.

Krzyż – Znak Krzyża – jest po to, aby w tym Znaku nabożnie czcić samego Chrystusa, a nie by nim z pozoru nabożnie... wymachiwać.

Wszystko ma jakąś przyczynę. Gdy gromkie starania prowadzone od dawna w jakimś tzw. zbożnym celu nie skutkują, trzeba wprowadzić korektę. Czy ów cel został aby dostatecznie rozpoznany i zdefiniowany? Czy została zastosowana skuteczna metoda? Gdzie tak naprawdę tkwi problem. Gdzie jest ten „archimedesowy punkt podparcia”? Czy aby wciąż i koniecznie tam, gdzieśmy go się dotąd wręcz nawet bezrefleksyjnie doszukiwali?

Rutynowo już wypada zakończyć zachętą do studiowania żywotów świętych, zwłaszcza zaś misjonarzy. Jak to oni sobie radzili, wtedy, i to na terenach zupełnie dziewiczych i nierozpoznanych? Ludzka pomysłowość jest bogata. Byle była tylko w dobrym i prawidłowo rozpoznanym celu uruchomiona.

Z Panem Bogiem,

Marcin Drewicz

Zmieniony ( 07.05.2020. )