Najszersze granice
Wpisał: Feliks Koneczny   
20.01.2011.

Najszersze granice

z książki: Feliks Koneczny, „Święci w dziejach narodu polskiego”, Michalineum, str.  311

 

"Nie taką monarchię chwalimy, jaka jest u Turków, Tatarów i Moskali, która ma bezprawne panowanie, ale taką, która sprawie­dliwymi prawy i radą mądrą podparta jest, i moc swoją ustawami pobożnymi umiarkowaną i określoną ma".

Piotr Skarga

            Wkraczamy w okres, kiedy państwo polskie było najwię­ksze, najrozleglejsze; w okres najszerszych granic. Były to czasy najdzielniejszego wojska i znakomitych wodzów, lecz powstają przykre rozterki wewnętrzne, które musiały pod­kopać siłę nawet potężnego państwa. Przecież w rok po śmierci wielkiego Zamoyskiego wybuchła wojna do­mowa!

Skądże to? Słyszy się nieraz; że przyczyna złego tkwiła w elekcyjności tronu. Ależ wybierano Jagiellonów jednego po drugim, jakby w państwie dziedzicznym, trzymano się tego rodu nawet po kądzieli, wynosząc na tron Annę Jagiellonkę, następnie syna Katarzyny Jagiellonki i jego potem dwóch synów. Był tedy w Polsce silny zmysł dynastyczny i aż do r. 1668 elekcje stanowiły tylko formal­ność.

Lecz po cóż ta formalność? Bo się obawiano, żeby królowie nie nadali sobie władzy nieograniczonej, żeby nie wprowadzili rządów absolutnych, gdyby byli pewni dzie­dzicznej korony. Szedł do tego zły przykład państw za­chodniej Europy; wszędzie królowie przestawali uznawać prawa obywateli wobec państwa i łamali wszelki samorząd. Gdy nastały spory wyznaniowe, obie strony same ofiaro­wały monarchom władzę absolutną, byle król zgniótł wy­tępił stronę przeciwną. Wszakże dochodziło do tego, że panujący decydowali o religii swych poddanych! I zna­leźli sobie prawników, którzy wywodzili, że tak być po­winno, że król nie ma słuchać żadnych praw, że stoi ponad prawem, a prawem jest jego wola.

W wiekach średnich nazwano by absurdem takie pojmo­wanie rządów. Ale w zapale do starożytnictwa znalazła się furtka do nieograniczonej władzy monarszej. Na wielkim prądzie humanizmu, o którym była mowa w rozdziale 17, zyskały wiele sztuki piękne i literatura, i nauki; lecz nauki tylko oprócz jednej, prócz prawa publicznego. Zaczęto czerpać wzory ze starożytnego prawa rzymskiego, lecz z czasów rzymskiego cesarstwa. Nie wiedziano jeszcze wtedy, że to prawo głoszące samowładzę monarszą powsta­ło pod silnym wpływem Azji, z  podbitych prowincji azjatyckich. Wielbiąc na ślepo wszystko, co pochodziło ze starożytnego Rzymu, rzucono się też z zapałem do tego rzymskiego prawa publicznego. Kierunek ten nazywał się legizmem. Oczywiście, że studia te i zamiłowania były popierane na dworach monarszych.

W Polsce legizmu nie przyjęto, a z królów dopiero Zygmunt III uważał, że może z koroną i z państwem robić, co zechce, jakoby z prywatną swoją własnością. Widzie­liśmy, jak sam wielki Zamoyski stanął w opozycji. Ale to był polityk roztropny, wiedział co można i jak można, a czego nie można. Ledwie oczy zamknął, wybuchł rokosz.

            Wielki Zamoyski pozostawił Polsce po sobie wielkiego ucznia: Stanisława Żółkiewskiego. Ten, urodzony w. r. 1547, we wsi Turynce (województwo lwowskie) w rodzinie senatorskiej, po skończeniu szkół oddany był na dwór Zamoyskiego, żeby się zaprawiać do spraw publicznych, politycznych i rycerskich. Na samym wstępie panowa­nia Batorego dowodził w gdańskiej wyprawie rotą wy­stawioną przez Zamoyskiego. Podczas następnego bezkró­lewia odznaczył się nawet w bitwie pod Byczyną; walcząc na czele jazdy zdobył wielką chorągiew arcyksięcia Ma­ksymiliana, żółtą z czarnym orłem cesarskim. Odniósł tam ranę i to ciężką, ale też otrzymał nominację na hetma­na polnego. Towarzyszył nadal swemu mistrzowi Za­moyskiemu w wyprawie na Wołoszczyznę i w począt­kach wojen szwedzkich; on sam wziął do niewoli wodza szwedzkiego, Jakuba de la Gardie. Ten dzielny hetman był więc jakby kontynuatorem Zamoyskiego wobec ro­koszu, jaki wybuchł wnet po zgonie tamtego. Było to

w r. 1606.                                    .

Nie można przyznać roztropności głowie rokoszu, wo­jewodzie krakowskiemu Mikołajowi Zebrzydowskiemu. A był to gorliwy katolik. Byt tercjarzem bernardyńskim, wielkim dobrodziejem ich najstarszego klasztoru, tego "kapistrańskiego" pod Wawelem w Krakowie. Potem zaś ufundował sławną na cały świat Kalwarię Zebrzydowską, o pięć mil od Krakowa, w sąsiedztwie swego zamku w Lanc­koronie. Syn jego i bratanek wstąpił nawet do Bernardynów. Był to więc dom na wskroś katolicki, który stanął do roz­prawy orężnej z królem również katolickim. Nie o wyzna­niowe spory chodziło, lecz o to, że król łamał coraz bardziej prawo krajowe. Ale gdy rokosz wybuchł, przyłączyli się do niego od razu dysydenci, tj. protestanci wszystkich sekt, tu­dzież dyzunici, tj. prawosławni przeciwnicy unii brzeskiej. Ci chcieli pozbyć się króla, który był surowym katolikiem, i powołać na jego miejsce jakiegoś sympatyka protestan­tyzmu; takiemu chętnie pozwoliliby rządzić absolutysty­cznie. Panował więc w obozie Zebrzydowskiego prawdziwy galimatias pojęć; łączy ich tylko sam początek sprawy, wybuch zbrojnego oporu, ale cele rokoszu pojmowano rozmaicie.

Ksiądz Piotr Skarga stanął z całą energią po stro­nie królewskiej. Jakże to? Dookoła Turek, Moskal, Szwed, a oni tu urządzają wojnę domową? Na próż­no jednak jeździł do Lanckorony, żeby przywieść wo­jewodę do opamiętania. Wystąpili więc w obronie po­rządku publicznego hetmani Chodkiewicz i Żółkiewski, powołując wojsko do broni przeciw rokoszanom i roz­bili ich' po Guzowem w r. 1607. Nie miało to znaczyć, żeby byli zwolennikami absolutyzmu. Zaznaczał Skar­ga swe stanowisko wyraźnie: "Nie taką monarchię chwalimy, jaka jest u Turków, Tatarów i Moskali, która ma bezprawne panowanie, ale taką, która sprawie­dliwymi prawy i radą mądrą podparta jest, i moc swoją ustawami pobożnymi umiarkowaną i określoną ma".

Hetman zaś Stanisław Żółkiewski pobiwszy rokoszan, nie żywił żadnej mściwości, lecz ze wszystkich sił swoich starał się, żeby przywrócić w Polsce zgodę. I osiągnął ten cel; on sam prowadził na sejmie r. 1608, Zebrzydowskiego przed tron królewski; rokoszanin przeprosił i przyrzekł dotrzymać wierności, a król wielkodusznie przebaczył.

Wsławiony już kilkakrotnie Żółkiewski wyróżniał się prostotą i skromnością. Zasłynął z niezwykłej bogoboj­ności, z ofiarnej miłości Ojczyzny i z nadzwyczajnego przywiązania do wiary świętej. Całe życie jego prywatne i publiczne było doprawdy jednym pasmem świętości i zwano go też często "świętym hetmanem". Nieraz już występowano z myślą, żeby się zająć jego beatyfikacją.

Tymczasem Samozwaniec, zebrawszy wojsko z ocho­tników, pobił Godunowa i zasiadł rzeczywiście na tronie carów. Wśród rotmistrzów jego hufców zapamiętajmy sobie Makarego Demęzkiego. Był to Rusin prawosławny, który przyjął następnie arianizm.

Ponieważ Samozwaniec obiecywał w Krakowie Jezuicie ks. Sawickiemu i za jego pośrednictwem samemu królowi, że wprowadzi w państwo moskiewskie unię brzeską, jechała więc z nim cała misja. Jechał do Moskwy ks. Sawicki i proboszcz z Sambora, ks. Franciszek Pomarski z rodzo­nym bratem swym Stanisławem, który mu usługiwał do mszy św.; tudzież siedmiu księży Bernardynów. Prze­wodził im O. Benedykt Gąsiorek z tytułem "komisarza moskiewskiego". Pochodził ten zakonnik z możnej miesz­czańskiej rodziny ze Lwowa, był już prowincjałem zakonu, a obeznany był z wielkim światem i za młodszych lat przebywał w Paryżu i w Rzymie. Z wielką pompą obcho­dzili ci Bernardyni w Moskwie Zielone Świątki. Zwła­szcza dziwowali się Moskale muzyce przy mszy św.; tak się cisnęli koło kwatery bernardyńskiej, iż łamali płoty .

            Ale o przyrzeczonej unii cerkiewnej Samozwaniec w Moskwie ani myślał. Wiedział, że w takim razie musiałby sam zaraz uciekać przed Moskalami.

Wyraźnym ostrzeżeniem była męczeńska śmierć braci Pomarskich, zamordowanych przy ołtarzu dnia 27 maja 1606 r. Wkrótce potem padł też sam Samozwaniec ofiarą spisku, uknutego przez kniaziów Szujskich. Dostał się wtedy do niewoli nowych władców wraz z wielu innymi rotmistrz Demęzki, a w więzieniu miał spotkanie zaiste cudowne. Towarzyszem niewoli był mu Karmelita Bosy O. Paweł Szymon, który wybierał się przez Moskwę na misje do Persji. Nawrócony przez niego, ślubował rot­mistrz, że wstąpi do jakiegoś zakonu, jeżeli danym mu będzie wydostać się z niewoli i dobrnąć do Polski. Ber­nardynów zaś naszych wywieziono do Jarosławia nad Wołgą, gdzie jednak pozwalano im ruszać się swobodnie i odprawiać nabożeństwa. Nawrócili nawet kilkadziesiąt osób. Niestety, tam zabrała śmierć O. Gąsiorka w sierpniu 1607 r. Sami Moskale mieli go za świętego; całowali ręce i stopy zmarłego. Nie chcieli zwłok wypuścić z miasta, a gdy je potem przewożono do Polski, trzeba to było robić po kryjomu, a w Jarosławiu wyprawić udany pogrzeb.

Nowy car, Wasyl Szujski, zawierał przymierze z Karo­lem Sudermańskim przeciwko Zygmuntowi III, więc mu król wypowiedział wojnę. Hetman Żółkiewski chciał ruszać prosto na Moskwę, ale Zygmunt III uparł się, że wpierw musi odzyskać Smoleńsk (utracony za Zygmunta Starego). Zdobył go istotnie po trzech latach, ale przez trzy lata całe niemal wojsko tam musiało pozostawać. Hetman zaś miał w pochodzie na Moskwę ledwie 3000 jazdy i 1000 piechoty. Co za wodzów jednak wówczas mieliśmy! Z takim dro­bnym wojskiem rozgromił "święty hetman" pod Kłuszy­nem 46 000 Moskali i sprzymierzonych z nimi Szwedów. W zwycięskim pochodzie stanął Żółkiewski pod Moskwą w sierpniu 1610 r. i doprowadził do tego, że Moskale sami przyprowadzili mu do obozu Szujskich do niewoli, a po­woływali na tron królewicza polskiego Władysława, który liczył wówczas lat 15. Zdawało się, że się spełniają wielkie plany Batorego i Zamoyskiego, że potęga moskiewska złączy się z nami, wyruszymy wspólnie na Turków i będzie Polska od morza do morza, a Kościół na Bałkanie uwolni się spod jarzma muzułmańskiego.

Ale Zygmunt III uparł się, że nad Polską, Litwą i Moskwą ma być jeden tylko wspólny monarcha, a tym monarchą ma być on sam. Na hetmana rozgniewał się, kazał mu wracać spod Moskwy, a syna tam nie puścił.

Wraca więc "święty hetman". Odbył tryumfalny wjazd do Warszawy, wiodąc przed króla i zgromadzony sejm swych jeńców, carów Szujskich. Tryumf to był wojskowy nie lada, lecz Żółkiewski czuł się pokonany politycznie. Spodziewał się, że gdy młody królewicz Władysław zasią­dzie na tronie carskim, doprowadzi moskiewskich podda­nych z czasem do tego, że w spokoju i zgodnie, z własnego przekonania będą przyjmowali unię; że nie będzie już w przyszłości wojen polsko-moskiewskich; zaprzyjaźniona z nami Moskwa skłoni się wreszcie do wspólnej wyprawy na Turcję, że więc spełnią się wielkie plany Batorego i Zamoyskiego. Te nadzieje rozwiał niestety król Zygmunt III, mniemając uparcie, że używszy siły osiągnie za je­dnym razem to, do czego Żółkiewski radził zmierzać wolniej i ostrożniej.

Ale w Moskwie nie chciano Zygmunta III z obawy, że będzie przemocą wprowadzał unię cerkiewną. I tak pozo­stali Moskale przez trzy lata bez cara, bez rządu. Nareszcie lud prosty zaczął się domagać jakiegoś cara i w r. 1613 wprowadzono na tron Michała Romanowa, od którego zaczyna się nowa dynastia w państwie moskiewskim, które następnie przerobiło się na Rosję.

Co zaś do unii brzeskiej, ani nawet w samym Wilnie losy jej nie były jeszcze pewne. W głównym wileńskim mona­sterze Świętej Trójcy przeważał duch schizmy, a podczas rokoszu Zebrzydowskiego oświadczył się za nią jawnie tamtejszy archimandryta. Obrońcą unii i męczennikiem za nią miał się stać Jozafat Kuncewicz, urodzony w r. 1580 we Włodzimierzu Wołyńskim, następnie kupczyk w Wilnie. Przejęty zamiłowaniem do nauki i poczuwszy powołanie kapłańskie, uczył się, korzystając z pomocy Jezuitów wileń­skich i za ich radą pozostał przy obrządku wschodnim. Wstąpił właśnie do Bazylianów przy św. Trójcy w r. 1604. Wyświęcony na kapłana unickiego w r. 1609, został w tym monasterze po kilku latach archimandrytą. Nadawał prze­wagę kierunkowi unickiemu i dokonywał licznych na­wróceń w całej Wileńszczyźnie. Było to misjonarstwo innego pokroju niż u Skargi. Działalność Kuncewicza była bardziej popularna, gdy tymczasem Skarga pozyskiwał wpływ wśród najwyższych warstw Rusi Litewskiej.

Ten sławny ksiądz Skarga kończył właśnie ziemski swój żywot w r. 1612, pełen smutku, gdy Polacy opuszczali Moskwę. Nieraz już miewał najgorsze przeczucia co do przyszłości Polski, a zwłaszcza w swych "kazaniach sejmo­wych". Chciał silnej władzy królewskiej, lecz bez abso­lutyzmu; tego nie rozumiał król, a tamtego wielmożowie; w środku zaś sejm, jak na rozstajnych drogach. Skarga groził, że państwo upadnie; raz nawet przepowiedział rozbiory. Wyprorokował? Sam o sobie powiedział co następuje: "lać objawienia osobliwego od Pana Boga nie mam, ale posłannictwo do was mam od Pana Boga".

A jak kochał Ojczyznę! Jest po Długoszu drugim uczo­nym autorem polskim, na którego pismach można uczyć się miłości Ojczyzny. Doskonale też określił, gdzie źródło prawdziwe patriotyzmu i w czym patriotyczna siła: "Nie dlatego kocham Ojczyznę naszą, Polskę, że nas żywi, ale dlatego, iż jest postanowienia Bożego". Bo z woli Bożej istnieją narody, powołane do współpracownictwa w speł­nianiu ideałów duchowych i moralnych. Skoro sam Bóg ustanowił nam tę Ojczyznę i kazał nam być Polakami, a więc jest to obowiązkiem religijnym Polaka, żeby był dobrym Polakiem.

Mając tyle zajęcia przy sprawach publicznych i wy­dając tyle książek swego pióra, oddany był niespożyty ksiądz Skarga nadto jeszcze pracy społecznej. Zakładał "banki pobożne" i "bractwa miłosierdzia" w Krakowie, Poznaniu, w Warszawie, w Wilnie i Lublinie. Towarzy­szyła mu też opinia świętości, gdy go w r. 1612 grzebano w krakowskim kościele Świętego Piotra.

Kazanie pogrzebowe wygłosił nad trumną Skargi drugi najsławniejszy po nim kaznodzieja, Dominikanin, ks. Fa­bian Birkowski. W kazaniu tym znajduje się ciekawa zaiste wiadomość "rzecz dziwna i pamięci godna". Przed śmier­cią posłał ks. Skarga do Częstochowy świecę woskową, którą własnymi rękoma zrobił (lubił się zabawiać w chwi­lach wypoczynku). Otóż - opowiada ks. Birkowski ­"w ten dzień i w ten czas, tj. 27 września (1612) po nieszpornych godzinach, ona świeca dogorzawszy zgasła, kiedy ten, który ją posłał, tu w Krakowie zgasł. Zgasła świeca słowa Bożego w pół Kościoła zapalona; umarł nie tylko słowy, ale żywotem doskonały kaznodzieja".

Rok przed śmiercią Skargi przybył do Krakowa znany nam z Moskwy rotmistrz Demezki. Powiodło mu się wyrwać z niewoli. Przyczłapał się aż do Krakowa prze­brany za wędrownego rzemieślnika i rozglądał się, do którego by tu wstąpić klasztoru, żeby spełnić swój ślub. Jakaż niespodzianka! Dowiaduje się, że u Karmelitów Bosych jest przełożonym dawny towarzysz niewoli, O. Paweł Szymon! Oczywiście tam się udał i wstąpił do nowicjatu mając już lat 45. Wkrótce potem przeznaczono go do klasztoru w Przemyślu. Usłyszymy jeszcze o nim.

Tego samego r. 1611, również więc na rok przed zgonem Skargi, wstępował do nowicjatu jezuickiego w Wilnie św. Andrzej Bobola, pochodzący z ziemiańskiej rodziny w Sandomierskiem. Wysłano go potem do Brunsbergi na Warmii, do najstarszego w Polsce domu jezuickiego fun­dacji samego Hozjusza. Uczył w tamtejszej szkole grama­tyki aż do r. 1617.

Te same lata przebył Jozafat Kuncewicz w Kijowie, pozyskując tam szacunek nawet mnichów największej twierdzy prawosławia, tzw. Ławry Peczerskiej. Stamtąd przeniósł się w r. 1617 na biskupstwo unickie do Połocka na Białorusi. Nikt nie znał tak dobrze całej Rusi, koronnej i litewskiej, jak on: od Kijowa po Połock.

 

Lecz wracajmy do dalszego wątku historii politycznej. Car Michał Romanow na próżno próbował odebrać Smo­leńsk, a nasz Zygmunt Waza zdecydował się wreszcie w r. 1617 - szkoda, że o siedem lat za późno - wyprawić syna do Moskwy.

W tym miejscu dziwnie splatają się stosunki polsko­-szwedzkie wobec Moskwy. Nie żył już Karol Suder­mański, a nastąpił po nim jego syn Gustaw Adolf. Zygmunt III zaprotestował o razu przeciw objęciu tronu, który on uważał za swój. W odpowiedzi na to wpadł Gustaw Adolf zaraz do Inflant polskich, a nie znajdując należytego oporu, zdobył wielką część tej ważnej krainy nadmorskiej. Prze­stało już obowiązywać przymierze Moskwy ze Szwecją, zawarte przez cara Szujskiego. Car Michał Romanow pozostawał w wojnie z Gustawem Adolfem. Oręż szwedzki 'odnosił wielkie przewagi; już Nowogród Wielki był za­garnięty, już też Psków przez Szwedów oblegany... Gdyby było porozumienie pomiędzy Szwecją a Polską! Gdyby Szwedzi wojowali dalej z Moskwą, sama równoczesność działań wojennych stanowiłaby dla Moskwy istne kleszcze wojenne, z których niełatwo byłoby się wydostać. Ale skoro tylko rozeszła się wieść, że królewicz Władysław ruszy przeciw carowi Michałowi, Gustaw Adolf w tej chwili zwrócił Moskwie dobrowolnie wszystkie zdobycze i zawarł pokój, żeby mieć wolne ręce przeciw Zygmuntowi III.

Nie można było bronić należycie Inflant przed Szwe­dami, skoro się urządzało równocześnie wyprawę na Mo­skwę. A królewiczowi szczęściło się. W szybkim pochodzie, zdobywając po drodze ważne grody, stanął w październiku 1618 r. pod Moskwą. Dopomógł królewiczowi niemało Żółkiewski tym, że zjednał mu posiłki od Kozaków. Miał u nich powagę i sympatię, bo obchodził się z nimi "po ludzku" i myślał o tym jak by ich związać stale z pań­stwem polsko-litewskim. Kozacy zaś bywali niepewni, a do wybryków skłonni. Żółkiewski chciał ich pozyskać, ale inni siłą chcieli zmusić do posłuszeństwa i uciemiężyć. Ci wydawali przeciwko Żółkiewskiemu rozmaite pisma obel­żywe, co 'dotykało go boleśnie, lecz nie odwiodło od przekonań, jakie uważał za słuszne.

W Moskwie rozpoczęto układy pokojowe, bo tymczasem groziła utrata Inflant i jeszcze na dobitkę sułtan Osman wyprawił w tym samym roku całą ordę tatarską na Polskę. Może wyprawa moskiewska nie dałaby wyniku, gdyby Żółkiewski Tatarom nie stawił czoła pod Orymunem. Ostatecznie zawarto z Moskwą w grudniu 1618 r. w Dy­wilinie rozejm na lat 16, na warunkach dla Polski jak najkorzystniejszych. Klęska caratu była stanowcza. Mo­skwa odstępowała trzy rozległe ziemie: smoleńską, sie­wierską i ciernichowską. Granice państwa polsko-lite­wskiego posuwały się daleko na wschód poza Dniepr. Polska doszła do największego rozszerzenia granic, które trwało do r. 1654.

Nie dane było Polsce używać w spokoju owoców ro­zejmu dywilińskiego. Pokonaliśmy Moskwę, a miało się jeszcze przeciw sobie Turcję. Zaraz w roku następnym do Dywilinie wypuścił sułtan na Polskę Tatarów. Żółkiewski przedstawił sejmowi r. 1619, że według jego informacji Turcja przygotowuje się do walnej z nami rozprawy, lecz go słuchać nie chciano i zakrzyczano, że umyślnie prze­sadza. Po cóż miałby na próżno straszyć? Albo mu może tęskno było za nową wojną? Wojował już 44 lata. Prosił nawet króla, żeby go już zwolnił z hetmaństwa, lecz o tym król nie chciał słyszeć.

W r. 1620 ruszyło na Polskę 80 000 Turków i Tatarów. Hetman Żółkiewski starał się wstrzymać ich w pochodzie, więc wyszedł naprzeciw nich i przeprawił się przez rzekę Dniestr. A zdołał zebrać naprędce ledwie 8000 żołnierzy, dziesiątą część tego, co miał nieprzyjaciel. Stanął jednak obozem pod Cecorą, żeby im zagrodzić drogę, w nadziei, że król zajmie się tymczasem zebraniem większego wojska. Gdyby Żółkiewski otrzymał na pomoc żołnierza z Inflant! Ale na próżno czekał na posiłki! Wojsko jego zaczęło szemrać, a gdy stracono wszelką nadzieję pomocy, trzeba było rozpocząć odwrót. Hetman utworzył wielki tabor, czyli ruchomą warownię z wozów i cofał się z wolna ku Dniestrowi, opędzając się na wszystkie strony podjazdom tureckim i tatarskim. Już blisko byli granicy, gdy nie­cierpliwość i niekarność wojska popsuła hetmanowi szyki i Turcy tabor rozbili. Dniestr był opodal i niektóre hufce pędziły samopas ku rzece, ażeby jak najprędzej znaleźć się na polskim brzegu.

Stary hetman nie stracił na chwilę poczucia, co winien honorowi; wolał zginąć, niż uciekać. Dobywszy pałasza, sam ruszył ku przednim szeregom, żeby je na nowo uszykować. O zwycięstwie nie było co myśleć; znalazło się jednak dosyć rycerstwa, które porwane przykładem sędzi­wego wodza, otoczyło go. Działo się tu coś podobnego, jak z królem Władysławem III pod Warną. Garstka najdziel­niej szych rzedła coraz bardziej wobec straszliwej przewagi nieprzyjaciela. Wkrótce było ich żywych tylko kilkudzie­sięciu, niebawem tylko kilkunastu, a w końcu zaledwie kilku, a wśród nich dwaj synowie hetmańscy.

Tych kilku ostatnich bohaterów poczęło błagać hetmana, ażeby ocalił swe życie, żeby dosiadł konia i uciekał ku granicy. Oni zaś tymczasem mieli na chwilkę zająć jeszcze Turków swymi szablami, a zanimby polegli, hetman mógłby może być bezpieczny. Odrzucił jednakże te rady Żółkiewski. Gdy mu podano konia, przebił go szablą, a do grona swych towarzyszów zwrócił się tymi słowami: "Miło mi przy was umrzeć. Niech Bóg nade mną wyrok kończy". Wtem został raniony i z trudem tylko mógł kroczyć. Nowe błagania i zaklęcia, żeby jeszcze próbował ucieczki, ale on odrzuca je znowu. Wtenczas obaj synowie stoją przy nim z dobytymi pałaszami, a on oparty na ich ramionach idzie dalej na szeregi tureckie, szukając zaszczytnej śmierci. Nie potrzebował długo na nią czekać. Miał ramię odrąbane i rozciętą głową. Jeden syn poległ wraz z ojcem, drugi dostał się do niewoli.

Tak zmarł jeden z największych mężów naszych dziejów, wielki wódz, a przy tym wielki zarazem człowiek, bo to był charakter czysty, jak łza. Nie wszyscy współcześni poznali się na nim wiele musiał znosić przykrości, ale historia zapisuje jego imię wśród takich, przed którymi korzą się pokolenia. Ciało jego sprowadzono następnie do założo­nego przezeń na Rusi Czerwonej grodu Żółkwi i pocho­wano w tamtejszym kościele parafialnym, a na grobowcu wyryto napis po łacinie: Exoriare nostris ex ossibus ultor, co po polsku znaczy: Oby z kości naszych powstał mściciel! I rzeczywiście znalazł się taki mściciel w rodzinie Żół­kiewskiego, jak i o tym później rzecz będzie.

Został po Żółkiewskim pierścień z ciekawym napisem: mancypium Mariae, tj. służka Marii: Miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Marii Panny i do św. patro­nów polskich. W jednej z bitw z Tatarami (nad Udyczem) dał wojsku hasło - Bogarodzica, a w bitwie pod Smo­leńskiem, św. Kazimierz. Kiedy mu gratulowano wielkiego zwycięstwa pod Kłuszynem, odparł: "moje zasługi w tym bardzo małe. Mdłymi ramiony tak wielkiego ciężaru nie­podobna podźwignąć. Cudownej, miłościwej łasce Bożej wszystko ma być poczytane". Miewał zawsze żołnierzy mniej (i to znacznie mniej), niż nieprzyjaciel. Mawiał wtedy do żołnierzy: "o mocy nieprzyjacielskiej też wiemy; ale mocniejszy na niebie Bóg".

Pozostało też po nim niemało dzieł miłosierdzia, w czym podobny był do Skargi. W założonym przez siebie mieście Żółkwi ufundował szpital, kościół kolegiacki i szkołę przy nim. Był dobrodziejem Dominikanów we Lwowie, a Jezu­itom wystawił dom daleko na Ukrainie, w Barze. Usta­nawiał również fundacje dla unitów: wspierał Bazylianów w Żółkwi i wystawił tam cerkiew unicką i drugą w Kre­chowie.

Godny jest pamięci ludzkiej testament świętego hetma­na, w którym zwraca się do syna w te słowa: "Wiarę świętą chrześcijańską, powszechną mocno i statecznie trzymaj. Dla niej krwi rozlać i żywota położyć nie żałuj. Odpłata u Pana Boga za to, kto dobrą chęcią, dobrym sercem służy Rzeczypospolitej. Młodsze lata naukami poleruj. Z nauki pomoc do godności, do służby Rzeczypospolitej i do uczciwego życia mieć będziesz. Rycerskie ćwiczenie jest najprzystojniejsze szlachectwu. Próżnowania się strzeż jak powietrza. I poganie rozumieli, że śmierć dla ojczyzny jest słodka, nuż jeszcze dla wiary świętej trafi się okazja położyć żywot - i u ludzi sławna i u Boga odpłatna".

Tymczasem w Polsce bitwa cecorska miała swój ciąg dalszy. Tragiczny zgon hetmański przejął grozą cały naród.

            Następnego roku zebrano 66 tysięcy wojska z Polski i z Litwy pod hetmanem wielkim litewskim Janem Ka­rolem Chodkiewiczem. Założono znów warowny obóz za Dniestrem pod Chocimiem i wytrzymano tam chwalebnie oblężenie przez armię turecką, liczącą aż trzysta tysięcy. Zawisło jednak jakieś fatum nad wodzami tej wojny: Chodkiewicz umarł w obozie chocimskim. Dowództwo objął po nim hetman polny koronny, Stanisław Lubo­mirski, a nie dawszy się Turkom, zmusił ich do zawarcia zaszczytnego rozejmu.