skąd się wzięła szefowa TVP1 | |
Wpisał: Mirosław Dakowski | |
06.10.2007. | |
do Stanów: "Czasem myślałam, że nie wytrzymam (…) Na szczęście los mnie chronił, a może nawet sprzyjał. Zostałam wytypowana w loterii promującej imigrantów, dostałam indywidualnego nauczyciela języka i mogłam zapisać się na studia (…) Po jakim czasie zaczłam pisać streszczenia prasy komunistycznej. Zaproszono mnie na spotkanie z kongresmenami, którzy pytali, skąd wiem, jak czytać między wierszami (…) Pojawiła się propozycja stażu w NBC. Ale wtedy zadzwonił Jacek Kaczmarski. Znaliśmy się jeszcze z Polski. Zaczynał pracę w Radiu Wolna Europa i spytał, czy ja też byłabym nią zainteresowana" (za miesięcznikiem "Sukces"). Kłopot w tym, że to nieprawda. Raczyńska nie była wtedy w Stanach, a co za tym idzie nie mogła się spotykać z kongresmenami i wprowadzać ich w tajniki polskiej propagandy. Nie mogła mieć propozycji z NBC. Nie mógł też dzwonić do niej słynny bard Kaczmarski, choćby dlatego, że wówczas jej po prostu nie znał. Na drodze Raczyńskiej Kaczmarski, owszem, stanął, ale w Niemczech, i wyglądało to zupełnie inaczej. Słynny bard nie żyje od trzech lat, ale zupełnie dobrze ma się dużo ważniejszy świadek tych wydarzeń. To Wiesław Wawrzyniak, któremu Raczyńska zawdzięcza pracę w RWE. Wawrzyniak: "Razem z Kaczmarskim starym golfem jechaliśmy na koncert do Stuttgartu. Musiał to być 1982-1984 rok. Raczyńska była jedną z osób sprzedających bilet na ten występ. Po koncercie zaprosiła nas do domu na imprezę. Potrzebowaliśmy ludzi do przepisywania tekstów. Wziąłem jej namiary i przekazałem swoim szefom". Co Raczyńska robi w rejonie Stuttgarcie? Byli pracownicy radia pamiętają, że dorabiała jako kelnerka. W każdym razie na pewno nie miała porządnej pracy ani znajomości. Spotkanie po koncercie jest więc dla niej szansą życia - programów RWE kontestujących komunistyczną propagandę słuchało wtedy przynajmniej pół Polski. Wojciech Stockinger, aktor, w latach 80. spiker RWE i szef Solidarności Wolnych Polaków w Bawarii: "Gdyby była związana z jakimkolwiek ruchem opozycyjnym, słyszałbym o tym. Wiedzieliśmy, że to nauczycielka z Polski i tyle. Nigdy nie wyskakiwała ponad przeciętność. Miała wielkie szczęście, że w ogóle dostała tę pracę". Za wysokie progi Jest więc maszynistką, potem przez lata spikerką, czyli po prostu czyta depesze przygotowane przez kolegów dziennikarzy. W RWE, gdzie szalona przepaść dzieli dziennikarzy i spikerów (dziennikarz był panem, spikerowi bez konsultacji nie wolno było postawić nawet przecinka), to istotne rozróżnienie. Wyjaśnia, dlaczego dawni dziennikarze RWE, słysząc dziś o zasługach Raczyńskiej (na przykład: "była wieloletnią korespondentką Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Nowym Jorku i w Monachium"), dostają białej gorączki. "Nie może być tak, by pani Raczyńska bezkarnie podawała w swoim życiorysie, że swoją dziennikarską karierę zaczynała w RWE w Monachium" - irytuje się jeden z nich, Aleksander Świeykowski. "Była tylko spikerką i choć bardzo chciała zostać dziennikarzem, nigdy nie udało jej się pokonać tego progu. Był zbyt wysoki. To dziennikarskie zero. Cwaniaczka i karierowiczka, szalenie sprytna, skoro udało jej się zrobić taką karierę. Ale zawodowo zawsze była zerem". Stażystka o ładnej buzi Trafia do Nowego Jorku. "Młoda panienka o bardzo ładnej buzi, bardzo złej figurze, która miała duży talent do wynajdowania protektorów" - wspomina Jerzy Beker, szef tamtejszej sekcji polskiej RWE. Charakteryzuje ją krótko: konfliktogenna, nadambitna, nie potrafiła przyznać się do błędów. "Zdziwiłem się, że została szefem Jedynki, bo ona nie jest w stanie kierować jakimkolwiek zespołem" - dodaje. Raczyńska przez kilka miesięcy nadsyła lekkie materiały do "Panoramy"; redakcja w Monachium raczej nie zleca jej poważnych tematów. I taka jest jej cała kariera w mitycznej Wolnej Europie. Jak więc Raczyńska mogła zajść tak daleko? - głowią się jej dawni znajomi do dziś i nie znajduja odpowiedzi. Jej zaskakujący awans po powrocie do kraju wywołał w internecie sugestie o związkach z SB. Ale - sprawdziliśmy - to bezpodstawne zarzuty. Dr Paweł Machcewicz skończył właśnie ksiąkę o rozpracowaniu wolnoeuropejczyków przez służby specjalne i o Raczyńskiej nie znalazł w archiwach IPN najdrobniejszej wzmianki. Kocznorowska z Wołomina Kiedy dokładnie do tego doszło, trudno po latach precyzyjnie ustalić, ale z całą pewnością musiało być to w czasach RWE - nauczycielka polskiego, która w okolicach Stuttgartu sprzedaje bilety na koncert, nazywa się jeszcze Małgorzata Kocznorowska. Już w Monachium przyjmuje pseudonim - Raczyńska. Niektórych to dziwi, bo się niczego nie boją i na antenie występują pod nazwiskiem. Innych nie, sami przybierają pseudonimy, by nie szkodzić rodzinie pozostawionej w kraju. Ale pseudonimy traktują czysto użytkowo, po prostu jak pseudonimy, i raczej sięgają po popularne nazwiska. Na przykład Wojciech Stockinger występuje na antenie jako Antoni Kowalski. Ale Kocznorowskiej zależy na czymś więcej. Wybiera nazwisko nie tylko bardzo rzadkie, ale dla Polaków szczególne - w Londynie żyje wtedy jeszcze hrabia Edward Raczyński, prezydent Polski na uchodźstwie. Raczyński był nie tylko wielką postacią dla patriotycznych środowisk, ale też przedstawicielem starego szlacheckiego rodu z Wielkopolski, na dodatek z hrabiowskim tytułem. Takich nazwisk nie spotykało się często. "To było dosyć zabawne: pojawia się jakaś nauczycielka, zaczyna jako spikerka, od razu przyjmuje pseudonim, i to taki! Lepszego nazwiska wybrać sobie nie mogła" - ocenia Świeykowski. Niektórzy dodają, że szefostwo rozgłośni nie było tym zachwycone. Kocznorowska miała więc pojechać do Londynu i wyprosić zgodę na używanie tego nazwiska u samego prezydenta. Inni są przekonani, że Kocznorowska była Kocznorowską do śmierci Raczyńskiego. Gdy zmarł, pojechała na jego pogrzeb do Londynu i wróciła już jako Raczyńska, twierdząc, że odnalazła swoje prawdziwe korzenie. Ale gdy tylko Potorska rozpoznała w niej koleżankę ze studiów, akcent zniknął. "Zobaczyłam wizytówkę i pytam, czy ma jakieś konotacje z t y m i Raczyńskimi. Potwierdziła. Trochę się zdziwiłam, bo pamiętałam ją tylko jako Kocznorowską z Wołomina". Faktem jest, że u progu lat 90. nauczycielka z Wołomina o nazwisku Kocznorowska jest już Małgorzatą Raczyńską z wyraźnym amerykańskim akcentem i bardzo niewyraźnie wymawianym, jak na arystokrację przystało, "r". Mniej więcej w tym samym czasie Raczyńska wsuwa na serdeczny palec lewej ręki sygnet z herbem rodziny Raczyńskich. Prawdopodobnie w sposób formalny zmienia też nazwisko - w każdym razie po powrocie do kraju posługuje się już tylko nowym i pod takim jest znana. Msza za Danutę Waniek Ale takich przyjaźni jest więcej. Najbardziej znamienna pojawia się, gdy Raczyńska jest już korespondentką TVP w Niemczech. To rok 1996. Polską rządzi SLD, a Aleksander Kwaśniewski właśnie zaczął swoją pierwszą prezydenturę. Jego kancelarią kieruje posłanka SLD Danuta Waniek. Przyjeżdża do Bonn z oficjalną wizytą i nawiązuje się znajomość. Waniek szybko zostaje ujęta jej dowcipem i kulinarnym talentem. Razem chodzą na zakupy, jednym autem jeżdżą na rozmaite spotkania proeuropejskiej fundacji, razem bywają na festiwalach i koncertach; Waniek, która jest wdową, dostaje dwuosobowe zaproszenia, więc - kiedy może - bierze Raczyńską ze sobą. Posłanka SLD nie ma żadnych wątpliwości - to przyjaźń. Przed wyborami w 1997 r. Raczyńska daje na mszę w Bonn i modli się, by przyjaciółka wygrała. Gdy wkrótce straci pracę i wróci do Polski, Waniek będzie miała okazję do rewanżu. Zahacza się w regionalnym Radiu dla Ciebie, które staje się trampoliną do jej dalszej kariery - na rozmowy zaprasza tu polityków, do których się zwróci, kiedy będzie potrzebować pomocy. Tak się składa, że akurat z parlamentu do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przenosi się Danuta Waniek. Poleca przyjaciółkę do Radia Polonia. To epizod krótki, ale wymowny. Raczyńska popada w gigantyczny konflikt ze swym szefem, Markiem Traczykiem. Twierdzi, że wykryła przejawy przestępczej działalności w stacji. Do awantur dochodzi na oczach szeregowych pracowników; mówi potem, że wrogowie pocięli jej opony na radiowym parkingu. Ówczesny prezes stacji odwołuje i ją, i Traczyka. Sam Traczyk do dziś na dźwięk nazwiska naszej bohaterki czuje mrowienie w stopach. O Raczyńskiej chciałby jak najszybciej zapomnieć. Z pomocą znowu nadciąga Waniek. Tym razem Raczyńska chce do telewizji. Waniek podoba się ten pomysł, bo uważa ją za dobrą dziennikarkę. Ale choć stoi akurat na czele KRRiT, znalezienie etatu zajmuje jej sporo czasu. Raczyńską na moment zatrudnia ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński (w zespole doradców), potem, na dwa lata, trafia do NIK. Dopiero w lutym 2005 r. Raczyńską przygarnia do TVP Jan Dworak - zostaje wiceszefową publicystyki Jedynki. Jednak zanim to się stanie, Waniek jest bombardowana telefonami od stronników Raczyńskiej. Dzwoni Olga Krzyżanowska, dzwoni Józef Oleksy, nawet Bronisław Komorowski dzwoni. Waniek po raz pierwszy zaświeciło się wtedy czerwone światełko. "To były dziwne telefony, bo Małgośka nie potrzebowała żadnych pośredników w kontakcie ze mną. Naprawdę chciałam pomóc. Ale, wbrew pozorom, nie jest łatwo załatwić komuś pracę w telewizji" - wspomina. W każdym razie Raczyńska dostaje to, czego chciała. Waniek nie jest już tak potrzebna. Właściwie nie jest potrzebna wcale. Gdy działaczka lewicy traci posadę szefowej KRRiT, traci też przyjaciółkę. Raczyńska nie odbiera już telefonów, sama - choć potrafiła telefonować nawet kilka razy dziennie - do Waniek nie zadzwoni już nigdy. Z przyjaźnią koniec. Waniek, wciąż pamiętając tyrady Raczyńskiej o pogardzie dla koniunkturalistów, do dziś jest w lekkim szoku. Mówi, choć sama nie może w to uwierzyć: "Wygląda na to, że była zaangażowana w znajomość ze mną tak długo, jak byłam na topie". Potem zwołuje kolegium. Jeśli jest w złym nastroju, beszta wszystkich, nawet szefa redakcji katolickiej księdza Andrzeja Majewskiego. Inicjuje dyskusję, kto w jedną z sierpniowych niedziel miał większą oglądalność: ojciec święty czy Szarik z "Czterech pancernych". Domaga się, by programy katolickie były bardziej atrakcyjne. Ksiądz, mocno strapiony, pyta, jak to zrobić. "Może wprowadzić element przeciwko nauce kościoła?" - proponuje zupełnie zdesperowany. Może to ożywi program i przyciągnie widza? Wspomina, że w jednym z religijnych programów już gościła Kazimiera Szczuka. "Trzeba się bardziej postarać" - powtarza dyrektor Raczyńska. W wakacje co środy emitowała peerelowski serial o sprytnym poruczniku milicji, który rozwiązywał pogmatwane śledztwa i preferował gorące dziewczyny - słowem "07 zgłoś się". W piątki emitowała "Życie na gorąco" - apogeum gierkowskiej propagandy, gdzie pierwsze skrzypce grał bohaterski dziennikarz Maj wspierający akcje polskiego wywiadu. Zaraz po tym, jak Polsat skończył emisję „Czterech pancernych”, Jedynka ruszyła z własną emisją w niedzielne przedpołudnia (co z punktu widzenie sztuki telewizyjnej samo w sobie stawia włosy na głowie). Bo Raczyńska bardzo lubi "Czterech pancernych". "Moja historia pokazuje, że pies Szarik nikomu na złe nie wyszedł, a oglądalność poświadcza, że mam rację" - przekonywała na kolugium. Podwładni lubią takie bon moty. Niektórzy notują co celniejsze myśli swej szefowej. Również takie: "Prawda historyczna leży na straganie. Kto chce, może ją sobie kupić. Pies Szarik nikomu nie zaszkodził. Wiem, co mówię, przecież nosiłam pannę »S« w klapie". Zadarła z Kościołem. Zażądała uzgadniania listy tematów, które zostaną poruszone w programach katolickich. Domagała się, by "Ziarno" (program dla dzieci) zbliżyć do standardów nowoczesnej telewizji. Chciała przesunąć porę emisji niedzielnego programu "Między niebem a ziemią". W końcu biskupi nie wytrzymali - przypomnieli, że przez niemal dwudziestu lat redakcja katolicka cieszy się autonomią i zaapelowali o pozostawienie tego stanu bez zmian. "To postać pełna sprzeczności. Wielokrotnie prezentowała się jako osoba o zdecydowanie antykomunistycznych poglądach, pragnąca w TVP zasadniczych zmian. Tymczasem zmian nie ma żadnych, a w górę pną się pracownicy pamiętający jeszcze czasy Radiokomitetu" - mówi Paweł Nowacki. Nie wprowadziła żadnej wartościowej publicystyki, która byłaby w stanie konkurować z komercyjną konkurencją. Sztandarowym programem Jedynki siłą rzeczy stał się kontrowersyjny program „Misja specjalna”, który miał tropić nieprawidłowości i ujawniać afery. Ale z powodu swej mocno amatorskiej formuły, „Misja” ociera się o pastisz dziennikarstwa śledczego. Wizytówką Jedynki stał się "TeleExpress nocą" oferujący szeroką gamę rad z dziedziny numerologii. Np. "Jutro rządzić będzie ósemka, nie łapmy więc zbyt wielu srok za ogon…" albo "Jutro dzień pod znakiem czwórki – liczby solidnej. Zła wiadomość dla leni". To wszystko sprawia, że największa antena w kraju finansowana za publiczne pieniądze zaczyna przypominać Superstację czy Tele 5. Bo mam męża Żyda "Martwi mnie niefrasobliwość decyzji programowych pani dyrektor" - narzeka szefowa Rady Programowej Janina Jankowska. "Szybkim ruchem zrzucane są ciekawe, przyjęte już projekty, a nawet gotowe realizacje, chyba tylko dlatego, że powstały lub były za czasów Wildsteina". Wymienia cykl "Jarmark cudów" przeniesiony do TVP3, zawieszony program publicystyczny Krzysztofa Skowrońskiego "WiO", brak akceptacji dla scenariuszy do "Sceny Faktów" czy interaktywne programy dla dzieci. "Mamy tu do czynienia z zarządzaniem przez emocje. Jeśli decyzje są arbitralne, to może budzić niepokój. Mam podstawy twierdzić, że dyrektor Raczyńska dość obojętnie traktuje misję medium publicznego. Jedynka służy ekspresji jej upodobań, gorzej, że nie odróżnia scenariusza filmu dokumentalnego od "Sceny Faktu"?????". Nowych pomysłów nie ma wiele, bo większość propozycji Raczyńska odrzuca. Po telewizyjnych korytarzach krąży anegdota: jedna z dyrektorek pyta szefową Jedynki, dlaczego tak wiele projektów trafia do kosza. "Bo gdybym godziła się na wszystko, byłabym złą szefową" - miała wyjaśnić Raczyńska. Ktoś wpadł na pomysł, by odtąd prezentować jej dwa razy tyle projektów: połowę dobrych, połowę bardzo słabych albo w ostatniej chwili wymyślonych. Ale ktoś inny natychmiast to oprotestował - nie ma przecież żadnej gwarancji, że te dobre Raczyńskiej przypadną do gustu. Trudno dyskutować bez argumentów albo z argumentami poniżej pasa. Gdy Jankowska w czasie Rady Programowej omawiała odrzucone scenariusze, zwróciła uwagę, że większość historii dotyczy katolickich księży. "Bo mam męża Żyda" - wykrzyknęła na to Raczyńska. Zapada cisza, ale nikt nie podjął tego wątku. "Nie wiedziałam, o co jej chodzi, i udałam, że tego nie słyszę" - wspomina Jankowska. Właściwie o co wtedy Raczyńskiej chodziło, trudno pojąć do dziś. Wyglądało to tak - podczas prezentacji jesiennej ramówki poprosiłam Raczyńską o spotkanie. "Chciałabym napisać o pani tekst" - wyjaśniłam. Pani dyrektor przechyliła głowę w bok i uśmiechnęła się szeroko: "Och, ale czy nie będzie to artykuł z tezą? Bo, jakby miał być z tezą, to ja rozmawiać nie będę". Nagle ktoś szepnął pani dyrektor coś na ucho i Raczyńska przestała się uśmiechać. "Jestem w konflikcie prawnym z DZIENNIKIEM" - spoważniała. Ustaliłyśmy, że w związku z tym Raczyńska się zastanowi, a ja zadzwonię za dzień-dwa. Ale pani dyrektor nie odebrała już od nas żadnego telefonu. Po kilku dniach do prezesa wydawnictwa Axel Springer, który wydaje DZIENNIK, dotarł donos, całkowicie nieprawdziwy. Na firmowym papierze TVP Raczyńska napisała: "(...) Luiza Zalewska usiłowała przeprowadzić ze mną wywiad. Ponieważ ze względu na czas, miejsce i inne okoliczności nie było możliwości szerszej dyskusji, wspomniana dziennikarka zwróciła sie do mnie ze słowami: »I tak Panią skompromituję«. Było to wypowiedziane w sposób agresywny i napastliwy. Świadkiem tej sytuacji była jeszcze jedna osoba, która może wszystko potwierdzić (...)". Ale trudno opisać karierę osoby bez rozmowy z nią samą. Podjęliśmy kolejną próbę. Za pośrednictwem e-maila poprosiliśmy rzecznika TVP o umożliwienie rozmowy z szefową Jedynki. Na wszelki wypadek - w towarzystwie osób trzecich. Raczyńska się nie zgodziła. Poprosiliśmy o informację na temat kariery zawodowej pani dyrektor. TVP odpowiedziała, że takie informacje chroni ustawa o danych osobowych. My szukaliśmy znajomych Raczyńskiej, ona też nie próżnowała. Po kilku dniach do redakcji nadeszło kolejne pismo, tym razem już z kancelarii prawnej (według naszych informacji, wszystko na koszt TVP). Adwokat Raczyńskiej poinformował, że wysłał do prokuratury zawiadomienie, jakobym popełniła przestępstwo z art. 190 kodeksu karnego. To już nie przelewki - artykuł 190 mówi o groźbach karalnych, grożą za to dwa lata więzienia. |
|
Zmieniony ( 06.10.2007. ) |