Socjalizm, kapitalizm a Objawnienie
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
09.02.2011.

 

Remanenty dyskusyjne

Felieton    Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl )    9 lutego 2011

Stanisław Michalkiewicz  http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1927

Podczas spotkania w pubie „Salamandra” w Bielsku-Białej kilku uczestników opowiedziało się przeciwko kapitalizmowi za solidarnością społeczną. Dyskusja zapowiadała się interesująco, ale trzeba było powoli zmierzać do końca, więc korzystam z tej okazji, by przedstawić zarówno poglądy krytyków kapitalizmu i zwolenników solidarności społecznej, jak i to, co mam w związku z tym do powiedzenia w nadziei, że okaże się to interesujące również dla tych, którzy w spotkaniu nie uczestniczyli.

Największym problemem naszych czasów wydaje się chaos semantyczny. Na przykład wielu ludzi jest święcie przekonanych, że Adolf Hitler był przedstawicielem „skrajnej prawicy” i wcale ich nie konfunduje fakt, że partia, której przewodził, nie tylko nazywała się „socjalistyczna” – ale naprawdę taka była. Jedyną przyczyną, dla której Adolfa Hitlera zaliczono do „skrajnej prawicy” było to, że prowadził wojnę ze Związkiem Radzieckim i w ogóle – zwalczał komunistów. Ale Hitler zwalczał komunistów tak samo, jak, dajmy na to, Kościół zwalcza heretyków – nie dlatego, że nie wierzą w Boga, tylko – że wierzą inaczej. Z punktu widzenia narodowych socjalistów, komuniści ze swoim „proletariackim internacjonalizmem” byli właśnie takimi heretykami i stąd nieprzejednany antagonizm. Ale wystarczy tylko rzucić okiem na zakazaną dzisiaj publicystykę nazistowską, by przekonać się, że nie tylko używa bardzo podobnej retoryki co komuniści i np. pomstuje na „reakcję”, „kapitalistów” i „plutokratów”, ale również w rozwiązaniach modelowych, w których – jak to w socjalizmie – wszystko zostało podporządkowane państwu, państwo – partii, a partia – Fuhrerowi. Zatem każdą dyskusje należy zaczynać od zdefiniowania pojęć, żeby było wiadomo, o czym właściwie rozmawiamy.

Kapitalizm – żeby zdefiniować go najprościej – polega na tym, że inwestuje się tam, gdzie jest nadzieja osiągnięcia zysku. Socjalizm zaś – niekoniecznie. Wynika z tego, że kapitalizm jest zdroworozsądkowy, podczas gdy socjalizm można uznać za inną, elegancką nazwę głupoty. Trudno bowiem uznać za mądrego kogoś, kto pakuje pieniądze w przedsięwzięcia nie rokujące szans powodzenia. Jedynym wyjaśnieniem takiego postępowania i częściowym jego wytłumaczeniem – bo przecież nie usprawiedliwieniem – jest okoliczność, że ci, którzy w socjalizmie inwestują, nie inwestują własnych pieniędzy, tylko cudze. A – jak zauważył Milton Friedman – istnieją cztery sposoby wydawania pieniędzy. Pierwszy – gdy wydajemy swoje pieniądze na nas samych. Wtedy wydajemy oszczędnie i celowo – bo bardzo dobrze znamy własne potrzeby. Drugi sposób – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego. Nadal wydajemy oszczędnie, ale już nie tak celowo, bo potrzeb tego innego już tak dokładnie nie znamy. Każdy, kto kupował prezent wie, jak łatwo się pomylić. Trzeci sposób – gdy wydajemy cudze pieniądze na nas samych. Nie wydajemy oszczędnie, ale przynajmniej celowo, bo własne potrzeby przecież znamy. I wreszcie sposób czwarty – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego: ani oszczędnie, ani celowo. I dlatego właśnie socjalizm przegrywa w konfrontacji z kapitalizmem.

Ale chociaż kapitalizmu niepodobna krytykować za brak rozsądku, to krytykowany jest z innej strony – że na przykład kierowanie się zyskiem sprzeciwia się nakazom chrześcijaństwa. Jest to oczywisty nonsens i jeśli wielu katolików, a nawet część duchowieństwa naprawdę tak myśli, to nie tyle z przywiązania do chrześcijaństwa, co zwyczajnie – z ignorancji, albo czegoś jeszcze gorszego – z przyswojenia sobie nonsensów w charakterze skarbów wiedzy. Z tego punktu widzenia lepiej jest nic nie wiedzieć, niż mieć wiedzę fałszywą. Ten, kto ma świadomość, że niczego nie wie, jest otwarty na wiedzę i chętnie się uczy, podczas gdy człowiek nafaszerowany wiedzą fałszywą uważa, że wszystko wie i utwierdza się w nonsensach. Oto przykład pół żartem, ale pół serio: w 1968 roku pięć państw Układu Warszawskiego najechało Czechosłowację – kraj kulturalny, gdzie nie było analfabetów. Przeciwnie – wszyscy czytali książki i gazety. I co tam czytali? Ano – że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Toteż wojsko nawet nie wyszło z koszar, no bo po co miałoby mierzyć się z przeciwnikiem niezwyciężonym? Minęło kilka lat i Armia Radziecka najechała Afganistan. Kraj całkiem inny, zacofany, mający co najmniej 85 procent analfabetów. Analfabeci – wiadomo; nie czytają niczego, więc nie mogli nigdzie przeczytać, że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Ponieważ nie wiedzieli, że jest niezwyciężona – po staremu stawili opór i – patrzcie Państwo! – wygrali! Czyż to nie argument, że lepiej jest nic nie wiedzieć, niż posiadać wiedzę fałszywą?

Kapitalizm nie sprzeciwia się zasadom chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo nie jest doktryną ekonomiczną, tylko religią. Wśród 6 prawd wiary (jest jeden Bóg, Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze, są trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, dusza ludzka jest nieśmiertelna oraz – łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna) nie ma ani jednej, która by dotyczyła kapitalizmu, czy w jakikolwiek sposób by go krytykowała. I całe szczęście, bo jakże by to wyglądało, gdyby Bóg, będący wszak Mądrością Nieskończoną, sprzeciwiał się akurat temu, co jest rozsądne i logiczne? Jakże by to wyglądało, gdyby chrześcijaństwo było wrogie kapitalizmowi, dzięki któremu nastąpił niespotykany przedtem w historii przyrost bogactwa?

Bardziej wyrafinowani krytycy kapitalizmu zarzucają mu, że kierując się indywidualnym zyskiem, sprzeciwia się chrześcijańskiej zasadzie powszechnego przeznaczenia dóbr. Zasada ta głosi, że Pan Bóg stworzył Ziemię dla wszystkich, a nie tylko dla bogatych, w związku z tym każdy ma prawo uczestniczyć w tym bogactwie stworzonych dóbr. I słusznie, tylko – na jakiej zasadzie? Bardzo ładnie wyjaśnił to Jerzy Gilder, który w książce „Bogactwo i ubóstwo zauważył, że zasada powszechnego przeznaczenia dóbr realizuje się w momencie, gdy właściciel dóbr inwestuje. Inwestuje – to znaczy stawia do dyspozycji innych ludzi dobra, których przedtem albo nie było, albo nie było ich w tym miejscu. Na przykład – buduje fabrykę butów, albo zakłada sklep we wsi, gdzie dotąd sklepu nie było. Jeśli – powiada Gilder – trafnie odgadnie potrzeby innych ludzi, to dopiero wtedy zostanie wynagrodzony zyskiem. Jeśli nie – i na przykład zacznie produkować buty z cementu – straci to, co zainwestował. Podobnie ze sklepem; jeśli będzie miał zgniły i tandetny towar, to pójdzie z torbami, a jeśli dobry, którego ci wieśniacy będą potrzebować – utrzyma się, a może nawet się dorobi. Ale nie byłoby chyba zgodne z zasadami chrześcijaństwa, gdyby do takiego sklepikarza przyszedł ktoś, kto nie dzielił z nim ryzyka i zażądał połowy zysku. Zatem – na jakiej zasadzie ludzie mają korzystać z dóbr stworzonych przez Boga dla wszystkich?

Odpowiedzi i to bardzo brutalnej, udziela święty Paweł: kto nie chce pracować, niechże też i nie je. Oznacza to, że chrześcijaństwo opowiada się za uczestnictwem ludzi w dobrach na zasadzie pożytecznej pracy. Pożytecznej – to znaczy takiej, za którą inni ludzie dobrowolnie zapłacą. Jest to całkowicie zgodne z zasadami kapitalizmu, który uczestnictwo w korzystaniu z dóbr uzależnia od posiadanych pieniędzy. Bo pieniądze w zasadzie są tylko symbolem czyjejś pracy, aktualnej, albo wcześniejszej. No dobrze, ale cóż w takim razie ze społeczną solidarnością, o której tyle słyszymy? Wszystko zależy od tego, jak ja rozumiemy. Jeśli rozumiemy ją tak, że każdy uważający się za ubogiego ma prawo wynająć sobie urzędnika państwowego, by za jego pośrednictwem odebrać bogatszemu od siebie część jego majątku i sobie przywłaszczyć – to nie ma zgody. Jest to taki sam rabunek, jak z bronią w ręku, bo pośrednictwo urzędnika państwowego niczego tu nie zmienia. Co zatem robić? Ano, ci którzy uważają, że trzeba pomagać innym ludziom w potrzebie, powinni im po prostu pomagać – i to z własnego majątku, a nie z cudzego. To jest właśnie podkreślana w chrześcijaństwie miłość bliźniego – a nie system redystrybucji dochodu narodowego za pośrednictwem biurokratycznego aparatu. Pan Jezus mówiąc o miłości bliźniego ani słowem nie wspomniał o konieczności jej znacjonalizowania, ani o tym, że ma ona przybrać postać redystrybucji dochodu. A przecież gdyby chciał nakreślić swoim uczniom taki schemat, to chyba żaden chrześcijanin nie wątpi, że starczyłoby Mu kompetencji?