Agentura w Tygodniku Powszechnym i w Tyńcu
Wpisał: Robert Mazurek, Rzepa   
13.02.2011.

Agentura w Tygodniku Powszechnym i w Tyńcu

 

[ czy decyzja o tej publikacji nastąpiła w związku z MORS SUBITA naszego nieodżałowanego Autorytetu? Napiszę, gdy się dowiem MD]

 

Wilkanowicz, Skwarnicki i Pszon - TW, a Bortnowska... [w TP]

Polityka historycznej ściemy

Robert Mazurek 12-02-2011 http://www.rp.pl/artykul/61991,610884-Polityka-historycznej--sciemy.html

Roman Graczyk, publicysta, autor książki „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego”

Rz: Jaka była „Cena przetrwania?”?

Roman Graczyk: "Tygodnik Powszechny” był infiltrowany przez Służbę Bezpieczeństwa dużo bardziej, niż to się komukolwiek wydawało, a zarejestrowani jako tajni współpracownicy byli także ludzie ze szczytów tygodnikowej hierarchii.

To są te nazwiska, które tu padną po raz pierwszy.

Halina Bortnowska, Stefan Wilkanowicz, Marek Skwarnicki i nieżyjący dziś Mieczysław Pszon – wszyscy z nich w jakiś sposób współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale to nie byli agenci w rodzaju Maleszki czy ks. Czajkowskiego.

Ale współpracował każdy?

Tak, Wilkanowicz, Skwarnicki i Pszon byli zarejestrowani jako TW, a Bortnowska jako kontakt operacyjny.

Właśnie wywołał pan drobne trzęsienie ziemi z epicentrum w Krakowie.

Proszę pamiętać, że stopień uwikłania tych ludzi był różny, ale jednak nie mogę udawać, że go nie było.

O to była ta cała awantura?

Niektórzy liczyli, że ta książka nigdy nie powstanie, bo wiedzieli, że to będzie bolało. Dlatego ze wszystkich sił próbowali zapobiec jej ukazaniu się.

Kto?

Choćby Krzysztof Kozłowski i ludzie z nim zaprzyjaźnieni.

Pracował pan z nim w "Tygodniku Powszechnym".

Przez osiem lat, a potem współ­pracowałem i nasze relacje wyglądały bardzo dobrze. Nie za­mierzam się wypierać jego wpływu. On mnie jakoś ukształtował.

Nie próbował pan z nim rozmawiać, przekonywać?

Wielokrotnie i zawsze odkładali­śmy moment rozmowy właściwej na czas, kiedy już dojdę do jakichś konkluzji, ale w końcu mi zdecydo­wanie odmówił. Według niego to, co zostało w archiwach, jest tak wątłe, że nie pozwała wysnuwać żadnych wniosków. .

Więc nie należy pisać?

Albo napisać, że wszyscy byli czyści jak kropla wody, a ja tak nie mogłem napisać. Więc zrobił raban.

A jak zareagowała redakcja "Tygodnika"?

 Chłopcy wymiękli. To oni, kiedy ja nie bardzo miałem na to ochotę, bar­dzo zabiegali, bym tę książkę napisał. Chcieli ją nawet wydać pod auspicja­mi Fundacji Tygodnika Powszechne­go..

A wiedzieli, co jest w archiwach?

Już wtedy, w 2006 roku, padło - i to z ust jednego z nich - nazwi­sko Marka Skwarnickiego, więc wiedzieli, że w książce pojawią się nazwiska z elity środowiska Tygo­dnika, a mimo to i może właśnie dlatego namawiali mnie do pracy nad książką.

I co, odwrócili się od pana?

Teraz nie chcą w żaden sposób jej promować, nie chcą brać udziału w dyskusjach nad nią, a jeśli już to robią, to w sposób zdumiewający. Nie chcę być brutalny, ale naczelny Tygodnika ks. Adam Boniecki po prostu publicznie kłamał na te­mat mojej książki.

Kiedy?

Jeszcze w zeszłym roku zaatako­wał mnie w "Super Expressie" Krzysztof Kozłowski.

Twierdząc, te napisał pan historię "z punktu widzenia małego ptysia".

A poza tym - nawiązując do po­staci Mieczysława Pszona - użył dziwacznego argumentu, że skoro ktoś był w pewnym okresie prześla­dowany i inwigilowany przez SB, to nie mógł być w innym okresie jej agentem.

Pamiętam ten wywiad, ale co ma do tego ks. Boniecki?

Rozmawialiśmy na ten temat w grudniu zeszłego roku, w jego mieszkaniu i on wykazywał absur­dalność rozumowania Kozłowskiego. To była bardzo przyjazna rozmowa, a tydzień potem czytam wywiad Bonieckiego w „Przekroju", w któ­rym twierdzi, że nie wierzy, by były więzień polityczny mógł później współpracować z SB.

Powtarza argumenty Kozłowskiego?

Te, które tydzień wcześniej odrzucał! Nie wierzy mi pan?

Wierzę, ale to zdumiewające..

Jak reagują ludzie "Tygodnika", kiedy widzą czarno na białym dowody współpracy z SB?

Zaraz pojawia się rozmowa o kontekście tych wydarzeń i zarzuty do mnie, że jako 50-latek nie rozu­miem czasów stalinowskich, nie pamiętam ponurych lat 60. i w ogóle niczego nie mogę wiedzieć.

I co pan na to?

Że żaden historyk nie pamięta czasów, które opisuje, a akurat kon­tekst wydarzeń jest w mojej książce obecny aż w nadmiarze!

Faktem jest, że broni pan ludzi uwikłanych we współpracę z SB, wszystkie wątpliwości tłumaczy na Ich korzyść, usprawiedliwia pan wiele postępków. Nie dostrzegają tego? .

Chyba nie. Poza tym to staje się nieważne.

A co jest ważne?

Że niszczę legendę Tygodnika Powszechnego. Budowano ją pie­czołowicie przez kilkadziesiąt lat, a życie w jej cieniu było bardzo wygodne. Status redaktora Tygodnika Powszechnego oznaczał w Krakowie gigantyczny prestiż. Ci, którzy Tygodnik' stworzyli, dorobili się więc pozycji świętych za życia, a książka pokazująca nie tylko blaski, ale i cienie, Tygodnika jest dla nich strzałem w plecy.

Wydawcą miał być Znak.

Wyrazili swoje wstępne zaintere­sowanie i w lipcu zeszłego roku złożyłem im maszynopis. No i bar­dzo szybko padła odpowiedź, że nie wydadzą tego.

Czyja odpowiedź?

Hemyka Wożniakowskiego, który był tego zdania wraz z gronem współpracowników. Inną opinię wyrażała dyrektor wydawnicza Danuta Skóra...

...Która kilka dni temu przepraszała za wydanie książki Grossa

A która i mnie przestrzegała przed pisaniem mojej książki, przewidując kłopoty. Powiedziała mi krótko: ,Słuchaj, wystawią cię'. To samo powtarzała mi żona, tylko ja, jak idiota, uwierzyłem...

Naprawdę liczył pan na same pochwały?

Bez przesady! Spodziewałem się, że ktoś się obrazi, ktoś obruszy. Od początku wiedziałem, kto będzie w tę książkę walił nieprzytomnie, ale jednak zaskoczył mnie brak odwagi cywilnej kolegów z Tygodni­ka Powszechnego.

Daleko to zaszło. Przestaną się panu kłaniać?

Może, ale ja już chyba nie za bar­dzo chcę się z nimi przyjaźnić.

Przeszedł pan bardzo długą drogę z "Tygodnika" i "Gazety Wyborczej"

Gdzie byłem flagowym publicystą.

I zwalczał pan wszystko to, co dziś wyznaje.

Nie wszystko. W wielu sprawach zgadzam się z "Wyborczą", natomiast całkowicie zmieniłem zdanie w spra­wie lustracji, stosunku do przeszłoś­ci. Na początku lat 90. myślałem o PZPR-owcach jako o synach mar­notrawnych, z którymi można nie tylko zrobić deal polityczny, ale i włączyć ich do budowy systemu politycznego. Myślałem wtedy Mich­nikiem.

Czyli?

Powtarzałem, że oczywiście, jak ktoś popełnił przestępstwa, to powinien trafić pod sąd, tyle że problem pojawiłby się, gdyby sąd rzeczywiście kogoś skazał. Ja wtedy powiedziałbym. że skoro skazał, to znaczy, że była zbrodnia, a co zrobił­by Michnik? Adam coś by wymyślił.

Dlaczego tak pan sądzi?

Weźmy przypadek jego przyrod­niego brata, Stefana Michnika. - "Wyborcza” w tej sprawie milczy. Za to Adam głośno domagał się likwidacji pionu śledczego IPN, przekonując mnie: "Co oni robią? Staruszków będą do więzień wsadzać?!" Przecież miał na myśli własnego brata! A ja długo brałem za dobrą monetę to, co on mówi.

Kiedy pan przestał?

Dopiero po sprawie Maleszki otworzyły mi się oczy i zobaczyłem wyraźnie, że Michnik prowadził poli­tykę historyczną wielkiej ściemy, a ja byłem w niej pożytecznym idiotą.

A teraz stal się pan wielkim lustrato­rem?

Trochę...

Ani trochę. Napaleni lustratorzy szukający listy agentów zawiodą się. Niech sobie przejrzą spis treści. I nie kupują książki.

Nie może pan tak mówić (śmiech).

Ci, którzy wierzą, że wszystko było świetnie, też będą rozczarowani.

Ale ktoś powinien książkę kupić, prawda?

Ci pomiędzy tymi skrajnościami.

Bo i ludzie kontaktujący się z SB nie podlegają łatwemu zaszufladko­waniu.

Pan stworzył trzy kategorie: czyści, agenci i cztery przypadki osobne. Która z tych osób, której udało się wywinąć SB, zrobiła na panu największe wrażenie?

Zdecydowanie Halina Żulińska, se­kretarka Stanisława Stommy, na którą SB miało haki. Najpierw w 1959 roku, gdy próbowano ją werbować, powo­łując się na jakieś drobniejsze sprawy, esbek zakazał jej informować o-wszystkim Stommę. Więc co zrobiła Żulińska? Od razu mu o wszystkim opowiedziała Sprawa się rypła i SB dało jej spokój na kilkanaście lat, ale zapamiętali to upokorzenie i poczekali, aż przydarzy się okazja.

I zdarzyła się.

W 1968 roku Żulińska wyjechała do Paryża i na zamówienie Wolnej Europy przygotowała dossier kilku osób z Tygodnika Powszechnego, trafnie, ale bezceremonialnie opisując tych ludzi. Niektórzy zapewne poczuliby się dotknięci, czytając o swych wadach. Kiedy znany PRL­-owski agent w RWE kapitan Czechowicz wrócił z Monachium, to przywiózł te dokumenty. W 1971 roku krakowski esbek, kapitan Józef Schiller, zaczął Żuliń­ską nimi szantażować.

I ona uległa.

Bo Żulińska rzeczywiście zgodziła się na pseudonim i podpisała zobo­wiązanie o współpracy.

A pan Jej broni

Bo miesiąc po tym wszystko odwołała pisemnie. Spadły na nią re­presje: zwolniono ją najpierw z jednej, potem z drugiej pracy, długo nie pozwalano wyjeżdżać za granicę, ale nie złamała się.

Był też przykład bon vivanta Krzysz­tofa Nikiforowa, który współ­pracował z SB dobrych kilka lat.

Właśnie że nie współpracował, tyl­ko stwarzał im nadzieję, że będzie. Jemu jako historykowi sztuki bardzo zależało na paszporcie, więc wodził ich za nos, byle tylko móc wyjeżdżać za granicę. Obiecywał, że wprawdzie dotychczas nie współpracował, ale teraz już będzie, byle tylko dali mu paszport. I tak przez siedem lat . Mało tego, w elaboracie, który kazali mu napisać, ze wszystkich sił broni aresztowanego przez SB studenta Zbigniewa Grochala, wystawiając mu laurkę zaangażowanego społecznika i pisząc, że jest słabego zdrowia, więc należałoby go wypuścić.

Pamiętam, to był komiczny fragment, ale Nikiforow przecież w końcu zgodził się na współpracę z SB, spotykał się z nimi.

Oczywiście, że tak, lecz za tymi formalnymi zobowiązaniami nie szła żadna współpraca i widać wyraźnie, że Nikiforow się SB oparł.

Na przeciwnym biegunie są postawy dwóch duchownych. Znany Jest przy­kład ks. Mieczysława Malińskiego...

...Który został zwerbowany w 1963 roku i z papierów ewidencyj­nych wynika, że współpracował do końca, bo wyrejestrowano go w 1989 roku już za rządu Mazowiec­kiego "z powodu zmienionej sytuacji społeczno-politycznej".

Ćwierć wieku z SB, piękny wynik.

Zniszczono jego teczkę pracy; więc niewiele możemy o niej powiedzieć, ale gdyby się od współpracy migał, nie trzymano by go w rejestrach przez 26 lat, tylko wyrejestrowano, jak to zwykle robiono, po roku, dwóch latach.

To o tyle bulwersujący przypadek, że ks. Maliński był dla bardzo wielu ludzi autorytetem.

To był charyzmatyczny kapłan, do dziś jest otoczony wianuszkiem wyznawców. W tym, że poszedł na współpracę z SB, zaważył jego nar­cyzm i chęć otrzymania paszportu, który dla niego był przepustką do kariery i poprawy statusu towarzyskiego. Ks. Maliński przez kil­kadziesiąt lat funkcjonował bowiem w Krakowie jako instytucja towarzy­ska. Wszyscy go znali, uwielbiali, otaczał się bohemą, artystami.

A poza tym świetnie się ubierał, miał samochód, co na początku lat 70. było rzadkością, lubił błyszczeć i błyszczał.

Nie wiem, czy nie gorszy jest przypadek benedyktyna z Tyńca o. Dominika Michałowskiego.

On pochodził z bardzo dobrej, arystokratycznej rodziny, siostra Maria była sekretarką w Znaku, a brat Zygmunt Michałowski był dyrektorem Wolnej Europy. Ludzie zwykle donosili albo dla pieniędzy, al­bo żeby się jakoś od nich opędzić, a o. Dominik się w tej działalności spełniał. Zachowywał się, jakby donosicielstwo czy wręcz inspirowanie SB, wyszuki­wanie haków na konfratrów było jego prawdziwym powołaniem

Po jego donosach - wpadła para z Czechosłowacji i pomagający im o. Piotr Rostworowski, którego skazano na cztery lata więzienia.

O. Michałowski regularnie donosił na wszystkich, z którymi miał kon­takt, a miał kontakt z całą ówczesną elitą Kościoła i Krakowa. To się nie mieści w głowie.

Pan różnicuje też zaangażowanie owej wielkiej czwórki: Bortnowska, Skwarnicki, Wilkanowicz, Pszon. Bez wątpienia najlżejszy jest przy­padek Haliny Bortnowskiej, która jako jedyna zerwała współpracę w 1981 roku - jak twierdzą dokumen­ty, lub w 1980 roku - jak chce ona. Mało tego, nie tylko zerwała współ­pracę, ale i stała się ofiarą SB oraz celem inwigilacji, internowano ją.

Bortnowska nie była TW.

Zapis w ewidencji nie jest przesą­dzający, choć rzeczywiście zwykle odpowiadał stopniowi współpracy z SB. Halina Bortnowska była zareje­strowana jako kontakt operacyjny.

Poszło o paszport.

Jak zwykle w takich przypadkach i tylko do takich kontaktów oni wszy­scy się przyznają. Bortnowska też, zanim w 1973 roku została zarejestro­wana, prowadziła z nimi standardowe rozmowy przy okazji spraw paszpor­towych, a dość często wyjeżdżała w sprawach kościelnych, głównie ekumenicznych, co było jej pasją.

Mogła komuś zaszkodzić?

Twierdzi, że starała się nikomu nie szkodzić. Jej pozycja do 1981 roku była w środowisku "Tygodnika" po­ważna, ale nie taka jak Pszona - nie miała wpływu na linię polityczną, a to była stawka, o jaką grała SB.

To ją różni od pozostałej trójki. Pszon był filarem" TP", a pan nazy­wa go przypadkiem najcięższego kalibru. Dlaczego?

O tyle najcięższego, że miał bardzo silny wpływ na "'Tygodnik Powszech­ny", a Oto jest najważniejsze pytanie, jakie stawiam w książce: czy SB uda­ło się wpływać na linię "'Tygodnika"? Pszon był, razem z Kozłowskim i Tu­rowiczem, współtwórcą linii pisma od wczesnych lat 70.

Od kiedy współpracował z SB?

Wygląda na to, że w sprawach nie­mieckich w 1968 roku, potem są dowody, że jako "Szary" spotyka się z SB w 1972 i 1973 roku, a po 1976 roku jest już TW "Geza".

Ale może miał prawo rozmawiać z SB, w końcu w "Tygodniku" obo­wiązywała zasada, że od rozmów politycznych z SB są Pszon i Kozłowski?

Istotnie tak było, więc jeśli komuś z nas przydarzyła się jakaś wsypa, to trzeba było od razu mówić o wszyst­kim jednemu z nich. Z tym że my nie wiedzieliśmy, że są to rozmowy poli­tyczne z SB", traktowaliśmy je raczej jako kontakty interwencyjne.

Z Markiem Skwarnickim i Stefanem Wilkanowiczem odbył pan wiele rozmów, ale śladu po nich w książce nie ma.

Obaj odmówili autoryzacji. Wiele osób, którym o tym mówię, pyta, czemu nie wykorzystałem tego, co nagrałem, nawet bez ich zgody. Niekiedy mam wrażenie, że w tej sy­tuacji jestem jedynym, który stara się zachować jakieś reguły. Szperając - jak mówią "strażnicy wartości"

- w tym szambie, próbuję nikogo nie oszukać. Jeśli przychodzę do Skwar­nickiego do domu, żona częstuje ciastem, znamy się 30 lat, to mnie to do czegoś zobowiązuje.

Skwarnicki rozmawiał z SB przez wiele lat

Zaczyna się to w latach 60. i doty­czy spraw paszportowych. Rozmowy są o tyle owocne, że z czasem pasz­porty zyskuje dość regularnie. W 1971 roku został zarejestrowany jako figu­rant, trzy lata później jako kandydat na TW i wreszcie w 1976 jako tajny współpracownik. W aktach SB figuru­je do 1989 roku jako TW „Seneka".

Ładne skądinąd.

Zobowiązujące.

Sam wybierał?

Nie sądzę. Z takimi ludźmi jak on, Wilkanowicz, Pszon nie rozmawiali jacyś tępi stójkowi, tylko wyżsi ofice­rowie, bardziej oczytani, kulturalni. Niekiedy nawet piszą: "Zacząłem rozmowę od przeglądu nowinek ze świata literackiego" (śmiech).

No tak, do tego potrzebowali esbeckiej arystokracji.

Poza tym trzeba było jakoś wyjść naprzeciw oczekiwaniom rozmów­ców. Tu nie proponowano podpisania zobowiązania do współpracy, nie by­ło rozmowy w rodzaju: "Słucham pana, co ma pan do powiedzenia o swoich kolegach?". Dbano o ich do­brostan psychiczny, próbowano nawiązać nić porozumienia. No wie pan, my mamy tu w resorcie różnych ludzi, część z nich to nie są mili chłopcy, ale i wy macie swoich ekstre­mistów, religiantów. Na szczęście obok nich są też ludzie umiarkowani jak Turowicz, jak pan. Porozmawiaj­my więc o tym, co nas łączy".

Tak z nimi rozmawiano?

Ich papierów już nie ma, ale są­dząc z analogicznych spraw, taki to musiał był dyskurs i do pewnego stopnia był on skuteczny, bo Wilka­nowicz przekonuje, że on musiał rozgrywać frakcje w SB, grać na umiarkowanych. Wspomnia­na przeze mnie czwórka też musiała sobie zracjonalizować tę sytuację, uwierzyć, że nie rozmawiają z oprawcami, ale prowadzą negocja­cje z lepszą częścią SB.

Skwarnicki znany był z przyjaźni z Janem Pawłem II, redagował tomik jego wierszy.       .

Zachowała się jego opinia na temat atutów kard. Wojtyły przed kon­klawe, potem są jego przewidy­wania na temat przebiegu pierwszej pielgrzymki Ojca Świętego do Polski. Ale już w 1984 roku esbecy piszą, że TW "Seneka" "odmawia współpracy na odcinku watykańskim".

Pytał go pan o to?

Odpowiedział, że w ogóle nie współpracował, nie tylko na odcinku watykański.

Może więc rzeczywiście niczego złe­go nie zrobili. Takie mówienie, że chcemy, by w Polsce było lepiej..

Takie rzeczy SB nie wystarczały. Oni chcieli poznać nie tylko poglądy środowiska, ale i sposób jego działa­nia. To są już ważne informacje, jak te, które na temat głodówki KOR

z 1977 roku w kościele św. Marcina w Warszawie przekazał Skwarnicki. I on, i Pszon, czyli TW „Geza”, dzielili się też z SB wiadomościami o planach odwołania Bohdana Cywiń­skiego z funkcji naczelnego Znaku.

Bolesny jest też przypadek Stefana Wilkanowicza, dziś wice­przewodniczącego Międzynarodowej Rady Oświęcimsklej, polskiego komitetu UNESCO I Krajowej Rady Katolików Świeckich."

Tu przykre jest też, że człowiek za­rejestrowany jako TW ,Trybun' po latach zabierał głos publicznie, jednoznacznie krytykując sprawę lu­stracji. Bardzo mocno, zdecydowanie bronił zarówno ks. Czajkowskiego, jak i abpa Wielgusa.

Gdyby ks. Czajkowski się nie przy­znał, to do dziś uchodziłby za ofiarę SB, zupełnie jak Skwarnicki czy Wilkanowicz.

Pewnie tak. Gdy przyjrzałem się bliżej temu, co wiem o jego przeszło­ści, i jego antylustracyjnym poglądom, jego stosunkowi do ko­munizmu, to ułożył mi się niedobry obraz. Wydaje mi się po prostu, że pan Stefan nie potrafi się z tym wszystkim zmierzyć.

Nie on jeden. Przez 20 lat ani Skwarnicki, ani Wilkanowicz, ani Bortnowska nie ujawnili swych kontaktów z SB.

No niestety. Pozostaje im tłuma­czenie, że wtedy robili wszystko dla dobra Kościoła i o ich rozmowach ktoś wiedział.

Najlepiej ktoś dziś nieżyjący. Każdy ksiądz przyłapany na donoszeniu za­pewnia, że o wszystkim mówił kard. Wyszyńskiemu I Janowi Pawłowi II.

Mogą też powołać się na Krzyszto­fa Kozłowskiego, który potwierdzi w tym duchu wszystko. On bowiem do dziś stoi na stanowisku z 1990 ro­ku, że trzeba było to wszystko zabetonować. I choć czasem temu przeczy, to tylko pozory.

A jakie dobro stoi za tym, byśmy nie poznali prawdy?

Takie, że wspólnocie potrzebne są mity. Adam Michnik powie tak: mit Wałęsy jest potrzebny nam, Polakom, więc nie szperajmy w sprawie „Bolka”.

Polacy wybaczyliby Wałęsie "Bolka", tak jak mit Piłsudskiego jest żywy, choć wiemy, co marszałek zrobił w 1926 roku.

Może, ale oni uważają, że lustra­cyjne rysy zaszkodzą temu wielkiemu logo Polski, jakim jest Wa­łęsa. Więc nie srajmy na to logo, bo sobie zrobimy krzywdę - to mówią otwartym tekstem. Tak samo myśli Kozłowski. I niech pan weźmie pod uwagę jeszcze to, że mówimy o jego osobistych kolegach i o po­mniku, jakim dla niego jest stary ,Tygodnik Powszechny".

To co powinni zrobić tacy ludzie jak Bortnowska, Wilkanowicz, Skwarnicki?

Chciałbym, by przypomnieli sobie swoje prawdziwe zaangażowanie z tamtych czasów i uczciwie o nim opowiedzieli.

Chce pan, by popełnili samobójstwo?

Nie, bo pewne okoliczności łago­dzące przecież są. I to zarówno te, wynikające z ogólnego, syfiastego kontekstu tych czasów, jak i ich oso­bistej sytuacji. One wszystkiego nie tłumaczą. Dlatego jakaś doza uderze­nia się w piersi byłaby zasadna.

A jak się zachowają?

Zupełnie odwrotnie, przynajmniej obaj panowie. Co zrobi Halina Bort­nowska - nie wiem.

 - rozmawial Robert Mazurek