Wędrówki po Mandżurii | |
Wpisał: FreeYourMind | |
15.02.2011. | |
Wędrówki po Mandżurii14.02.2011 http://freeyourmind.salon24.pl/278373,wedrowki-po-mandzurii Stalin, gdy gen. Anders pytał go, co się stało z jeńcami z Kozielska, Ostaszkowa, Charkowa, miał odrzec: „Uciekli do Mandżurii”. Jak widzę do Mandżurii zaczęły nas wysyłać już te osoby, którym najwyraźniej w głowie się nie mieści, że tragedia smoleńska wyglądała inaczej niż to przedstawiła Rosja. Wydaje się, że osobom tym łatwiej jest przyjąć do wiadomości, że może to nie był wypadek, lecz celowo spowodowana katastrofa. Dlatego łatwiej, że wtedy śmierć członków delegacji prezydenckiej dokonałaby się dzięki ingerencji bezosobowych sił przyrody, procesów fizycznych itd., czyli bez „zabijania wprost”. Nie chcą te osoby przyjąć do wiadomości hipotezy, w myśl której zbrodnia mogła zostać dokonana z zimną krwią i bez uciekania się do żadnych ślepych sił. Gdyby jednak tego było mało, to osoby te są święcie przekonane, mimo że ruski scenariusz sypie się na każdym kroku, iż nie należy „podążać w sferę fikcji”, czyli zajmować się „kosmicznymi hipotezami”, jak choćby taka, która głosi, że na Siewiernym tylko zainscenizowano „miejsce powypadkowe”, a więc tam nie było katastrofy z udziałem polskiej delegacji prezydenckiej.
Obawiam się poza tym, że tak Bogiem a prawdą, to w ostateczności u „realistów”, którzy sądzą, że „ścisłe myślenie” tu wszystkie zagadki rozwiąże (wrzuci się dane, dokona obliczeń i dojdzie do niepodważalnej prawdy), argumentem jest dziwna doprawdy wiara w to, że NIE mogło być inaczej, tj. że katastrofa NIE mogła być inscenizacją, a członkowie delegacji NIE mogli zostać zamordowani. Dlaczego NIE? Bo nie – tak można by najprościej odpowiedzieć za „realistów”. Tu zaś zresztą na wyliczenia się nie powołują, lecz np. na dość zagadkowe zeznania jednego z polskich świadków, który wprawdzie katastrofy w ogóle nie słyszał, ale z biegiem miesięcy coraz więcej szczegółów zdołał zrekonstruować. Inną argumentację stanowią hasła typu „ruskie wrzutki” - taką wrzutką miałyby być stenogramy z wieży, które, co przypomnę „realistom” opublikowała najpierw komisja Millera, a nie MAK. Ten ostatni święcie się oburzał, że „Polska złamała wszelkie zasady”, publikując te stenogramy. Oczywiście można założyć, że Ruscy znowu odegrali komedię, i że komisja Millera jedynie realizuje ruskie dyrektywy, ale chyba nie o to „realistom” chodzi, gdyż przy takim założeniu należałoby także dokumenty tejże komisji wyrzucić do kosza, czego „realiści” nie czynią (wyrzucić także „uwagi do raportu” wraz z ich konkluzją, że MAK powinien na nowo określić przyczyny i okoliczności tragedii).
Gdyby poza tym twardo trzymać się tezy, że ruska strona tylko dezinformuje, to przecież za jedną wielką dezinformację należałoby przede wszystkim uznać „raport MAK”, oficjalny w końcu dokument „ludzi Putina” i ostentacyjnie go podrzeć, nie zaś zabierać się za „sprawdzanie danych” zawartych w tymże pseudo-raporcie. Tego też „realiści” nie czynią. Uznają oni bowiem za całkiem uzasadnione (tu dopiero kłania się fikcyjne myślenie i fikcyjna metodologia badań), że Ruscy nie mogli zakłamać wszystkiego, więc pewne dane, które opublikowali, musiały być prawdziwe, bo... elektroniczne urządzenia przecież nie dałyby się w łatwy sposób poprzestawiać. Wprawdzie już dziecko wie, że kręcenie wskazówkami zegarka pozwala uzyskać na jego tarczy dowolną godzinę, a pierwszy lepszy programista powie, że w komputerze też można dowolnie zmieniać parametry, jeśli się ma do nich dostęp – wszelako „realistom” wcale to nie przeszkadza w zajmowaniu się z coraz to nowych stron „ruskimi ustaleniami”.
Nie chciałbym jednak wywołać wrażenia, że badania matematyczno-fizyczne i sprawdzanie danych opublikowanych przez MAK nie mają żadnego sensu. Wprost przeciwnie – mają olbrzymią wartość, jako te badania, które mogą dowieść oszustwa i fałszerstwa! W tym względzie kompleksowe ustalenia tego, gdzie się pojawiają sprzeczności, nieścisłości, rozbieżności w ruskich bumagach są bardzo cenne, gdyż obnażają skalę zbrodni (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110214&typ=po&id=po01.txt). Czekiści bowiem, co warto sobie jasno uświadomić, nie tylko dokonali zamachu na polską delegację, nie tylko zabili wszystkich jej członków, lecz wzięli cały zespół ekspertów do tego, by „dowiódł, że TO był wypadek”. Jak zresztą widzimy, jest wielu ludzi, także w Polsce (w mainstreamie, w polityce, w salonowych kręgach), którzy ruskie dowody przyjmują na klęczkach i z czołobitnością, jak carska ochrana. Dla nich prawda nie ma żadnego znaczenia.
No ale z kolei od osób, które deklarują się jako przywiązane do niepodległościowej idei powinniśmy oczekiwać chyba nieco większej wstrzemięźliwości, jeśli chodzi o akceptację ruskich „ustaleń”. Fakty bowiem są takie, że Ruscy przejęli wszystko – od ciał ofiar, poprzez natowski sprzęt, na dokumentacji „powypadkowej” kończąc – tak więc nie ma żadnych gwarancji (jeśli się czytało „polskie uwagi do raportu”), że cokolwiek, co nam Ruscy oficjalnie przekazali, może być traktowane jako wiarygodne. Powiem „realistom” coś jeszcze – Ruscy mają całkiem niezłych matematyków i fizyków (nie wszystkie technologie, które stosują, są przecież wykradzione z Zachodu) i gdyby tylko mieli możliwość „ścisłego” udowodnienia, że 10 Kwietnia doszło do wypadku i że wydarzył się on na Siewiernym, to by tego już dawno dokonali i w ich danych, wykresach, ekspertyzach, symulacjach, wizualizacjach itd. nie pojawiałyby się żadne rozbieżności. Żadne!
Pamiętam, jak – to było nazajutrz po smoleńskiej tragedii – w porannym niedzielnym programie u M. Olejnik zeszła się „cream of the cream”, czyli wujek Tadek, wujek Olek itp., no i w swoim stylu deliberowali oczywiście o tym, co się stało 10 Kwietnia. Gimnastykowali się intelektualnie, jak to oni, lecz nie mogli jakoś zgrabnie pominąć kwestii tego, że nie dopuszczano żadnych mediów na „miejsce katastrofy”, choć ze wszystkich sił owi salonowi mędrcy starali się zrozumieć najlepsze intencje Rosjan. Wybrnęli z tego dylematu w klasyczny sposób, a więc stwierdzili, że Ruscy po prostu TAK MAJĄ, tacy są, że „w takich chwilach” ogradzają miejsce, nikomu nie pozwalają wejść, ostro pilnują itd. Tymczasem jest to wierutne kłamstwo, wystarczy bowiem spojrzeć na omawianą dokładnie przez K. Cierpisza, katastrofę tupolewa 154M w Dagestanie z grudnia 2010 r. (celowo do niej się odwołuję, żeby ktoś nie powiedział, że jakieś stare zdarzenie lotnicze wykorzystuję w kontr-argumentacji albo katastrofę innego samolotu). Ludzie tam swobodnie łażą wokół wraku, zdjęcia można robić z bliskiej odległości i nie ma żadnego „szczelnego kordonu” omonowców czy innego specnazu, który trzymałby gapiów i media z daleka (http://wirtualnapolonia.com/2011/01/11/katastrofa-ktorej-nie-bylo-czesc-ii/). Podobnie było w Rosji w wielu innych przypadkach, proszę sobie zrobić research.
Dlaczego więc Ruscy tak nietypowo się zachowali w przypadku „katastrofy na Siewiernym”? No chyba nikt nie powie (po tym wszystkim, co choćby pokazała „Misja specjalna”), że zrobili tak, by zabezpieczyć materiały dowodowe albo by ratować rannych! Ruscy utworzyli kordon nie tylko dlatego, że chcieli coś ukryć i że chcieli trzymać łapę na przekazie informacyjnym. Przede wszystkim dlatego, że... nie za bardzo mieli co mediom pokazać. Zachowali się poniekąd tak, jak rasowy iluzjonista, który prezentuje publiczności zakryty chusteczką kapelusz i zapewnia, że w środku jest królik, a publiczność ma w to wierzyć i nie zwracać uwagi na to, że królik jest gdzieś indziej. Jak wiemy, Ruscy nawet poszli dalej. Nie tylko nie wpuścili mediów na „miejsce zdarzenia”, lecz, jak wynika z lektury „polskich uwag do raportu”, nie dostarczyli „polskiej stronie” fotograficznej i filmowej dokumentacji dotyczącej tego miejsca. Oczywiście, jest to jeden z bardzo wielu „braków” w tym, co miała przekazać „strona rosyjska” „stronie polskiej”, ale chyba należący do tych najistotniejszych, prawda?
Ktoś naiwny może sobie ten brak tłumaczyć ruską biurokracją, opieszałością, zaś pożyteczny idiota będzie w tej sytuacji dostrzegał staranność ruskich śledczych i wytrwałe badanie przez nich każdego szczegółu. Ja śmiem podejrzewać, że tej dokumentacji może w ogóle nie być. Na pewno czekiści jakieś pamiątkowe zdjęcia sobie trzasnęli (tak jak dla zabawy pofilmowali sobie polską ekipę telewizyjną - vide niedawny film z e-ostrołęki), lecz niewykluczone, że taka fachowa, sporządzana do celów badawczo-śledczych (nawet po zwykłym drogowym wypadku robi się serię zdjęć, a co dopiero po katastrofie rządowego samolotu!), dokumentacja wcale nie istnieje – analogicznie jak nie istnieją poważne medialne relacje dotyczące tego, co się stało na Siewiernym 10 Kwietnia i co działo się tam wcześniej. Czy E. Klich widział taką dokumentację? On z jego ludźmi nawet nie uczestniczyli w oblocie nad Siewiernym, przypominam. Nawet w oblocie! Mało tego, nie mogli nawet sprawdzić, jak działa aparatura umieszczona w wieży podczas ruskiego oblotu (proszę sobie poczytać zeznania i wywiady Klicha). No więc o czym „realiści” chcą z „nierealistami” mówić?
Skąd się wzięła hipoteza dwóch miejsc? Ja osobiście uznałem, że warto się nią zająć z paru poważnych, sądzę, względów. Po pierwsze, gdy na nowo zacząłem analizować materiały sporządzone przez S. Wiśniewskiego, relacje świadków (w tym samego Wiśniewskiego) oraz, co też ważne, ustalenia (a ściślej ich mizerię) komisji Millera (http://freeyourmind.salon24.pl/266892,w-punkcie-wyjscia) (http://freeyourmind.salon24.pl/271974,bumaga). Nikt nie może mi zarzucić, że od początku forsowałem takie rozwiązanie, jakim jest hipoteza 2M. Co więcej, należałem do krytyków „hipotezy dwóch tupolewów” (http://freeyourmind.salon24.pl/181169,dwa-tupolewy), głoszącej, że na Siewiernym wysadzono wydmuszkę, zaś prawdziwy tupolew został zniszczony gdzieś indziej. Pisałem jednakże tamten tekst 12 maja 2010 r., a więc miesiąc po tragedii, kiedy wiedza i zakres materiałów były dużo bardziej ograniczone niż dziś. Wydawało mi się wtedy, że jest tylko kwestią czasu, kiedy zdjęcia satelitarne z 10 Kwietnia zostaną opublikowane i kwestia autentyczności miejsca zostanie ostatecznie rozstrzygnięta. Jak wiemy, tak się wcale nie stało. Naturalnie, ktoś może powiedzieć, że tych zdjęć się nie publikuje dlatego, że nie ma co rozstrzygać. Ja zaś uważam, że tych zdjęć się nie publikuje właśnie dlatego, że mogą one dowodzić zupełnie innego niż ruski, scenariusza.
W ostateczności można by na obecnym etapie nie publikować zdjęć (choć nie zaszkodziłoby) – wystarczyłoby zapewnienie np. min. A. Macierewicza (którego niezwykle cenię), że widział takie zdjęcia i mocą swego autorytetu „potwierdza”, że Siewiernyj jest miejscem zamachu. Co jednak zrobić w sytuacji, w której (jak mi się wydaje) nawet Macierewicz nie widział takich zdjęć? Chyba nie sądzimy, że artykuł mówiący o tym, że „było nieco inaczej niż podaje MAK” ukaże się nagle ze zdjęciami w „Washington Post” czy „New York Timesie”. Do tego, jak było, musimy w pewnej mierze dojść sami – odrzucając ruską narrację. Za jej istotny element należy zaś uznać materiał Wiśniewskiego. Dlaczego? Dlatego że to Ruscy emitowali go do upadłego, od momentu, gdy ten materiał do swych mediów przekazali (niemal równocześnie pojawił się w polskich mediach). Nie twierdzę, że Wiśniewski to ruski agent, bo równie dobrze mógł spełnić swą rolę w postaci pożytecznego idioty. Wątpliwości budzi jednak parę kwestii. Niektóre z nich były wielokrotnie sygnalizowane i analizowane (jak choćby ta: zmienianie zeznań przez polskiego montażystę – montażystę, pamiętajmy, nawiasem mówiąc) i chyba nie ma potrzeby do nich tu wracać.
Najważniejsze są te: 1) materiał Wiśniewskiego jest jedyny! (z dnia tragedii) - nie ma żadnego innego, oficjalnego, poważnego, obszernego materiału dotyczącego tego, co się stało 10 Kwietnia, 2) Wiśniewski dotarł na miejsce – wbrew temu co opowiadał – gdy działali tam „strażacy” oraz gostkowie w czarnych kurtkach, a więc nie tylko wszystko wydarzyło się wcześniej, bo to oczywiste, ale ktoś musiał Wiśniewskiego zwyczajnie WPUŚCIĆ na miejsce zdarzenia (pamiętajmy, ile osób kręciło się po Siewiernym, gdy filmował Kola). Polski montażysta nie tylko nie filmuje z ukrycia, nie chowa się w krzakach, nie kuli, nie przemyka, tylko porusza się (nie biega, lecz spokojnie spaceruje) centralnie po pobojowisku, mijany przez jednego ze „strażaków” i na pewno widziany przez inne osoby tam się znajdujące. Nie mógł więc tam przebywać nie zauważony. Pozwalano akurat Wiśniewskiemu „kamerować” – nikomu innemu. Materiał montażysty obiegł potem cały świat – niczyj inny materiał (pomijając filmik Koli, ale to osobna sprawa i raczej offowa, główne stacje nie emitowały go przecież 10 Kwietnia), a kadry z filmu stały się medialnymi „ikonami katastrofy”.
Jasne, że materiał Wiśniewskiego mógł być uznany za tak głupi i tak źle zrobiony, że Ruscy stwierdzili też, że znakomicie się nadaje do „zilustrowania głupiego wypadku”. Czy jednak nie chodziło im także o to, by to był materiał zrobiony przez jakiegoś polskiego pracownika mediów, przez Polaka, po prostu? Zapewne tak, choć nie to jest tu najistotniejsze. Są ważniejsze pytania: jak to bowiem wyjaśnić, że pierwsze ujęcia na tym filmie to od razu jakaś czarna skrzynka i statecznik z biało-czerwoną szachownicą? Skąd Wiśniewski wiedział, GDZIE pójść, skoro był z dala od „miejsca katastrofy”, a wszystko wkoło tonęło w gęstej mgle? Skąd? Może, gdy szedł, po prostu mu powiedziano: „TO JEST TAM”? Albo nawet: „polski samolot TAM się rozbił, idź filmować”? To taka sama bowiem zagadkowa orientacja w terenie jak z tą sytuacją na lotnisku, opisywaną przez Wierzchowskiego – nie słychać katastrofy, nie ma żadnego harmidru ani rumoru spadającej kilkudziesięciotonowej maszyny, lecz auta ruszają pędem w określone miejsce, jakby doskonale wiedziano GDZIE pojechać. Ale skąd ta wiedza? Tak szybko zlokalizowano miejsce upadku, skoro... nie ma tam jeszcze żadnych świadków?
Ale nie tylko Wiśniewski i dezinformacyjna kampania wokół „wypadku głupiego lotniczego” z 10 Kwietnia, skłoniła mnie do zajęcia (hipotetycznie) nowej perspektywy w badaniu Smoleńska. Była jeszcze druga przyczyna. Zauważmy, bo to też bardzo ciekawa sprawa, jak wiele Ruscy włożyli wysiłku w to, by doszczętnie sponiewierać i pamięć, i godność nie tylko śp. gen Błasika, szefa polskiego lotnictwa, lecz i samej załogi tupolewa. To, co jest napisane na temat polskich pilotów w g...nym „raporcie MAK”-u to skandal przerastający ludzkie pojęcie. Ba, Ruscy nawet nie pozwolili rodzinom zobaczyć zwłok pilotów! Te wszystkie haniebne działania jednak nie mogły się dziać bez powodu. Polscy piloci musieli dokonać czegoś, co wywołało czekistowską wściekłość. Podejrzewam więc, że wcale nie dali się sprowadzić w krzaki nad Siewiernym. Ich kunszt był zbyt wielki, by w prosty sposób dali się podejść ruskim czekistom.
Trzecim poważnym powodem skłaniającym mnie do zajęcia się hipotezą 2M, były przedziwne relacje medialne. Dlaczego było aż tyle rozbieżności? Godzina 8:56, „prezydencki Jak-40” uległ rozbiciu, awaria, awaryjne lądowanie tupolewa, wszyscy zginęli, trzy osoby przeżyły, trwa akcja ratownicza i wydobywane są ofiary, w ciągu pół godziny doliczono się około 90 ciał, brak ciał, mały samolot, złomowisko, „pomyślałem sobie: pewnie coś tam palą i butelka wybuchła, pomyślałem, że to nic takiego, potem wyszedłem i okazało się, że samolot się rozbił” (http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie) etc. etc. (http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby). Skąd tyle wersji zdarzeń, jeśli wszystko po prostu miałoby się wydarzyć tam na Siewiernym dosłownie pod nosem oczekującej na lotnisku delegacji?
Co już pozwoliła osiągnąć hipoteza 2M? Patrząc na wydarzenia z 10 Kwietnia przez pryzmat inscenizacji, widzi się o wiele więcej niż do tej pory, a sprzeczności zaczynają się „niwelować”. Hipoteza 2M pozwala generalnie wyjść poza ruską narrację i szukać nowych wątków w sprawie. To jest jej najważniejsza zaleta. Te wątki, jak się okazuje, zaczęły się dość szybko pokazywać. Jeden z nich to, odkryty przez Markowskiego, ślad wskazujący na możliwe rozdzielenie delegacji prezydenckiej na Okęciu (http://markowski.salon24.pl/278210,stenogramy-mowia), (http://clouds.salon24.pl/278143,o-trzech-samolotach-do-smolenska), (http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2) drugi, to znaleziony przez Amelkę222 wpis z ruskiego forum o dziwnym zdarzeniu w okolicach Wnukowa (zapasowego lotniska, na które miał być skierowany – co słychać w trakcie rozmów wieży – polski samolot) (http://lamelka222.salon24.pl/278209,co-sie-dzialo-w-moskwie-rano-10-kwietnia-2010).
Możemy się mylić. Może któryś z tych wątków okaże się ślepą uliczką, ale trzeba badać wszystko. Jeśli ktoś uważa, że osoby stawiające „kosmiczne hipotezy” mogą się mylić, to niech dowiedzie, w którym momencie on sam się nie myli – mnie się bowiem wydaje, że mylić możemy się wszyscy, a w związku z tym powinniśmy analizować rozmaite wersje wydarzeń, nie zaś trzymać się kurczowo jednej. Jest pewne, że Ruscy dokonali zbrodni, jej przebieg zaś jest dopiero do odtworzenia. Nie ma tu jednak żadnych DYREKTYW, jak należy postępować, nie ma też jednej „linii śledztwa”, gdyż – powiedzmy to sobie szczerze aż do bólu – w Polsce nie jest prowadzone żadne instytucjonalne śledztwo w sprawie tragedii z 10 Kwietnia.
Jedyne śledztwo prowadzą obywatele w Sieci, badając wszelkie możliwe tropy – swoje śledztwa prowadzą dziennikarze niezależni z „NDz” i „GP”, i ewentualnie ludzie z zespołu Macierewicza (nie wiem do tej pory, co faktycznie osiągnęli po tylu miesiącach prawnicy rodzin ofiar). Ani prokuratura wojskowa, ani komisja Millera nie doprowadziły do żadnych poważnych ustaleń w sprawie, gdyż nie tylko bazują wyłącznie na ruskich oficjalnych materiałach, których niewiele dostają, ale przede wszystkim przechodzą do porządku dziennego nad skalą ruskich fałszerstw w dokumentacji i zniszczeń w materiale dowodowym. O tym, że nie przesłuchano żadnego z członków gabinetu ciemniaków, że nie ma żadnych wiarygodnych ustaleń dotyczących tego, co się działo na Okęciu, że „rekonstrukcja” komisji Millera zakończyła się na „uderzeniu w brzozę”, nie ustalono, co robił Ił-76, nie przesłuchano nikogo z wieży na Jużnym, nie zdobyto nawet tak podstawowej rzeczy jak oryginały czarnych skrzynek itp. - nawet nie warto chyba wspominać.
Jedyny, choć dość skromny, jak na wagę wydarzenia, pożytek z prac „polskiej strony”, to opublikowanie „uwag do raportu” i stenogramów z rozmowami z wieży. Te pierwsze pokazały skalę zaniedbań i ruskich matactw. Te drugie pozwoliły odkryć nowe wątki, ale przecież stenogramy te, mimo że są tak ważne, nie zostały nawet w całości przetłumaczone i opublikowane w jakimś oficjalnym dokumencie komisji, tylko zwyczajnie, prostacko wrzucone do mediów w tzw. wybranych fragmentach. Kto i dlaczego dokonał wyboru, zamiast „dać po całości” wszystkie rozmowy? Nie wiadomo. Można się domyślać, iż ktoś mądrzejszy sam na własną rękę uznał, co będzie przydatne do upublicznienia, a co nie. I rezultat jest taki, jaki jest, zwłaszcza że, jak pisałem niedawno, wedle „raportu” nagrania tego, co się działo „na wieży” zaczęły się 10 Kwietnia niemal półtorej godziny wcześniej, a stenogramy obejmują tylko czas od godz. 8.38 do 10.45 (czemu akurat 10.45, skoro tupolew miał zniknąć z radarów o 10.50, jak twierdził S. Szojgu?). Na domiar złego, do tej pory nie ma polskiej wersji stenogramów CVR!, choć przecież „polska strona” zrekonstruowała więcej fragmentów rozmów w kokpicie niż „specjaliści” z MAK-u (wspomagani ponoć przez naszych). http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr.pdf |