Przepis na bezkarność starych szpiclów: Zapisz się na działacza PiS.
Wpisał: Henryk Jezierski   
26.02.2021.


Przepis na bezkarność starych szpiclów: Zapisz się na

działacza PiS.

AGENTURA SPECJALNEJ TROSKI, CZYLI CO L. WAŁĘSA UCZYNIĆ POWINIEN

25 lutego 2021 Henryk Jezierski    http://moto.media.pl/agentura-specjalnej-troski-czyli-co-l-walesa-uczynic-powinien/

Aby nie nadwyrężać czytelniczej ciekawości od razu odpowiadam na tytułowe pytanie.

Otóż eks-prezydent III RP powinien niezwłocznie zapisać się do Prawa i Sprawiedliwości, a najlepiej do gdańskich struktur tej partii. Wówczas z kopyta ruszy nowy proces lustracyjny „Wielkiego Elektryka” i rychło – przy specjalnym zaangażowaniu wybranych prokuratorów z gdańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej oraz wybranych sędziów Sądu Okręgowego w Gdańsku, którzy już wiedzą skąd wieją nowe wiatry – okaże się, że akta TW „Bolek” to bezczelna fałszywka funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL, którzy spreparowali całą dokumentację, by móc pobierać „bolkowe” pieniądze np. na drogie alkohole dla swoich przełożonych. I w ten oto sposób laureat nagrody Nobla zwany pieszczotliwie „Kukuńkiem” znów stanie się nieskazitelnym mężem stanu i największym politykiem w historii Polski, a nawet całego Wszechświata. Ba, może nawet cwańszy z bliźniaków posunie się nieco na swoim stołku i przyzna swojemu byłemu szefowi tytuł Honorowego Prezesa PiS.

Waldemar Jaroszewicz zanim został PiS-owskim radnym Gdańska był. m.in. prominentnym funkcjonariuszem Stowarzyszenia „PAX” – sowieckiej agentury powołanej w 1947 roku do penetrowania środowisk katolickich oraz działaczem PRON – cywilnej przybudówki Wojskowej Rady Ocalania Narodowego, uznanej za organizację zbrodniczą. Żywiołowo i z pełnym poparciem swojej partii zareagował jednak tylko na medialną wzmiankę o wzorcowej rejestracji (nie mylić ze współpracą) przez Służbę Bezpieczeństwa PRL jako TW „Jarosz”. Prokurator Krzysztof Grodziewicz z IPN oraz sędzia Sądu Okręgowego w Gdańsku, zarazem jego rzecznik prasowy (oczywiście Sądu, nie Jaroszewicza) Tomasz Adamski uznali, że była to rejestracja… fałszywa.

Żartuję? Nic z tych rzeczy. Jest precedens do powielenia przez każdego, kto chciałby wybielić swoją niecną, bezpieczniacką przeszłość. Precedens nazywa się Waldemar Jaroszewicz (na zdjęciu w oryg. md) i robi aktualnie m.in. za radnego miasta Gdańska z ramienia PiS.

Miałem wątpliwą przyjemność poznać tego pana ponad dziesięć lat temu jako członek gdańskiego oddziału Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Jaroszewicz był wówczas wiceprezesem zarządu w tym oddziale. Trochę mnie dziwiło, że chce łączyć tę funkcję z daleko poważniejszą rolą szefa wybrzeżowego oddziału organizacji Civitas Christiana – wielokroć większej i dysponującej imponującym majątkiem. Później zrozumiałem, że ta fuzja nie była przypadkiem.

Dla mnie był jednak przede wszystkim osobnikiem wyjątkowo odpychającym. Apodyktyczny w swoich sądach, przekonany, że ma wyłączność na rację także w kwestiach religijnych, traktujący innych z góry. Gdy zostałem wybrany prezesem zarządu i przejrzałem dostępną – dodajmy, niekompletną – dokumentację oddziału, wówczas objawiła się jeszcze gorsza strona W. Jaroszewicza – oszusta łamiącego statut Stowarzyszenia oraz „gównozjada” gotowego sięgnąć po nędzne resztki z klubowej kasy na prywatne cele. Tak odbieram m.in. samozwańcze „wybranie się” – razem z ówczesnym prezesem zarządu, Bogusławem Olszonowiczem – delegatem na walne zebranie sprawozdawczo-wyborcze KSD oraz samochodowy wyjazd do Warszawy opłacony ze składek niczego nie świadomych członków oddziału.

Skąd takie indywiduum w katolickim stowarzyszeniu? Aby odpowiedzieć na to pytanie podjąłem się prywatnej kwerendy. Przerosła moje najśmielsze przypuszczenia. Okazuje się, że dzisiejsze stowarzyszenie Civitas Christiana to organizacja przepoczwarzona z dawnego Stowarzyszenia „PAX”, a ten twór był stricte sowiecką agenturą powołaną do życia w 1947 roku w celu penetrowania Kościoła i środowisk katolickich. Równie ciekawe są personalia jego twórców oraz znaczących przedstawicieli. Pierwszych uosabia m.in. Julia Brystygierowa, żydowska „bladź” (to rosyjskie określenie wydaje mi się bardziej adekwatne niż pospolita „kurwa”) o sadystycznych upodobaniach, znana pensjonariuszom stalinowskich więzień jako „Krwawa Luna”. Właśnie spod jej skrzydeł (niektórzy mówią, że nawet spod jej kołdry) wyszedł „prawdziwy Polak” Tadeusz Mazowiecki, jeden z wysokich funkcjonariuszy „PAX”-u oraz autor wyjątkowego plugawego paszkwilu (patrz: „WTK” nr 5 z 27 września 1953 roku) na biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, aresztowanego i torturowanego przez UB w 1953 roku. Dzisiaj ten żydowski przechrzta oraz sowiecki  kolaborant  robi za bohatera i premiera “pierwszego niekomunistycznego rządu” po 1989 roku.

W. Jaroszewicz też nie był w „PAX”-ie mało znaczącym szaraczkiem. Wprost przeciwnie. Szybko awansował do rangi sekretarza, a potem szefa gdańskiego oddziału tej organizacji. Więcej, ma w swojej biografii także członkostwo w tzw. Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego, cywilnej przybudówce Wojskowej Rady Ocalenia Wojskowego stojącej na czele junty, która wprowadziła stan wojenny 13 grudnia 1981 roku i która uznana została za organizację zbrodniczą. Jakby tego było mało, do tych „splendorów” doszedł fakt rejestracji przez Służbę Bezpieczeństwa PRL jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Jarosz”.

Dziwne, że akurat ów fakt – wspomniany przeze mnie na marginesie i bez przesądzania o bezpieczniackiej współpracy byłego działacza „PAX”-u w tekście pt. „Z rejestru SB na listę PiS” – wzbudził największe oburzenie zarówno samego zainteresowanego, jak i jego współtowarzyszy i współtowarzyszek z klubu radnych PiS. W e-mailu adresowanym specjalnie do mnie za W. Jaroszewicza swoją rudą kiepełą poręczył niejaki Andrzej Skiba, jeszcze jedenaście lat temu aktywny działacz Młodych Komuchów (czy czegoś w tym rodzaju) parodiujący księży katolickich i żądający usunięcia krzyży ze szkół, a dzisiaj robiący za medialną ikonę gdańskiego PiS, występującą np. w TVP Gdańsk tak często, że aż boję się otwierać lodówkę. Swoją głową, a raczej blond główką poręczyła za W. Jaroszewicza także niejaka Joanna Cabaj. Zrobiła to z przekonaniem godnym komisarza ds. tajnych w strukturach PiS. Niestety, nie dałem jej wiary. Głównie z powodu zatajenia w zeznaniu podatkowym znaczącego długu (ok. 15 tys. zł) wobec spółdzielni mieszkaniowej, której pani Cabaj jest, a przynajmniej była członkiem.

W. Jaroszewicz podbudowany gremialnym wsparciem ze strony swoich partyjnych koleżanek i kolegów (było nawet jakieś specjalne zebranie, gdzie dostał pełne votum zaufania) wystąpił do Sądu Okręgowego w Gdańsku o autolustrację, a ponadto zgłosił do Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa zawiadomienie o popełnieniu przez niżej podpisanego „przestępstwa szantażu”. Jak przystało na rutynowanego sowieciarza podczas przesłuchania w ww. prokuraturze nie omieszkał przypisać mi dodatkowo antysemityzmu i określić jako osobę, która szuka „spisków żydowsko-masońsko-komunistycznych”. Ponieważ tego rodzaju wyróżnienia spotykają mnie najczęściej ze strony stalinowskich pomiotów, przywleczonych do Polski zza Buga razem z Armią Czerwoną jako „repatrianci”, więc zaproponowałem W. Jaroszewiczowi wymianę metryk chrztu naszych rodziców. Niestety, mijają kolejne tygodnie, a odpowiedzi brak… Czuję, że trafiłem PAX-owskiego „katolika” w słaby punkt.

KARTY NA STÓŁ!

Niestety, nie ma on wiele do powiedzenia także w kwestii zawartości swojej teczki w IPN. Zwłaszcza, że w sporządzaniu i – co podkreślmy – zabezpieczaniu prowadzonej dokumentacji Służba Bezpieczeństwa PRL okazała się wyjątkowo skrupulatna, co odczuł na własnej skórze eks-prezydent L. Wałęsa. Nasz „Kukuniek” uruchomił wszystkie możliwości zakwestionowania tego, co znajdowało się w teczce TW „Bolka” (włącznie z jej zabraniem i prymitywnym wydarciem wielu obciążających kart!), a jednak nie był w stanie podważyć ostatecznej decyzji IPN. Po prostu – to, co zniknęło z teczki znalazło się w innym miejscu, w dodatku – bez ubiegania się, zapewne bezskutecznego, o wgląd do bogatych i kompletnych archiwów moskiewskich.

Akta W. Jaroszewicza to zupełnie inny przypadek. Można powiedzieć – wręcz wzorcowy jeśli chodzi o procedury zastosowane przez SB. Kto ma jakieś wątpliwości w tym względzie, niech przyjrzy się poniższym fotokopiom.

[w oryginale MD]

Wynika z nich jednoznacznie, że prominentny funkcjonariusz PAX-u został zwerbowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa PRL o pseudonimie „Jarosz”, dokładnie 15 grudnia 1987 roku przez inspektora por. Romana R. W karcie rejestracyjnej jako podstawę pozyskania wskazano „dobrowolność”, a na obszar działania wyznaczono nowemu nabytkowi „świeckie stowarzyszenia katolickie”, czyli akurat takie w jakich funkcjonował dotychczas. Z dokumentów SB wynika, że współpraca trwała do 15 stycznia 1990 roku, w którym to dniu materiały dotyczące W. Jaroszewicza – tu zacytuję dosłownie – „zostały ze względów operacyjnych zniszczone we własnym zakresie”. Notatka do naczelnika Wydziału C Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku informuje również o ich zdjęciu z ewidencji.

Warto podkreślić, że styczeń 1990 roku był jednym z ostatnich miesięcy, w których Służba Bezpieczeństwa przekazywała dokumenty nowo tworzonemu Urzędowi Ochrony Państwa, w którym – uwaga! – zatrudnienie znalazło ok. czterech tysięcy funkcjonariuszy niesławnej poprzedniczki. Podobny „transfer” dotyczył zresztą znacznej części esbeckiej agentury, zakamuflowanej w tzw. zetce, czyli zbiorze zastrzeżonym.

Charakterystyczne, że w teczce TW „Jarosz” nie ma jakiejkolwiek wzmianki o wcześniejszym wyrejestrowaniu W. Jaroszewicza lub jego – choćby późniejszym – sprzeciwie w kontynuowaniu domniemanego agenturalnego procederu. A takich właśnie wzmianek jest pełno w teczkach osób zarejestrowanych bez ich wiedzy, bez wyrażenia zgody czy ze wstępną zgodą i późniejszą zmianą decyzji. Tylko w materiałach dotyczących wybrzeżowego środowiska dziennikarskiego znaleźć można takie adnotacje jak np. „odmowa współpracy” czy wyrejestrowanie „z powodu niechęci”. Charakterystyczna dla tych przypadków jest także data wyrejestrowania – zawsze na długo przed styczniem 1990 roku, gdy rozpoczęto przekazywanie akt SB do UOP.

W wypadku W. Jaroszewicza oprócz wariantu z przewerbowaniem do UOP za wielce prawdopodobną można uznać także realizację uzgodnionej w Magdalence (przy świetle żydowskich menor) decyzji o likwidowaniu dokumentów dotyczących ludzi i środowisk bezpośrednio związanych z kontraktem „okrągłego stołu” (tzw. konstruktywna opozycja) oraz materiałów dotyczących Kościoła katolickiego gromadzonych przez wydział IV MSW. W takim właśnie wydziale WUSW zarejestrowany był TW „Jarosz”. Można być spokojnym, że w miarę upływu czasu wiarygodnych dokumentów na ten temat na pewno przybędzie. To nie tylko kwestia stopniowego odtajniania wspomnianego wcześniej zbioru zastrzeżonego ale także mniej lub bardziej kontrolowanych przecieków na temat zawartości akt SB. Przekonanie to wzmacniają choćby teczki z prywatnego archiwum gen. Czesława Kiszczaka sprzedane kilka lat temu Amerykanom.

Zresztą, teczka W. Jaroszewicza też uległa w ostatnim okresie istotnemu wzbogaceniu. W swoich zeznaniach twierdzi on, że z funkcjonariuszem SB spotkał się tylko raz – oczywiście, nie zobowiązująco – w lokalu Stowarzyszenia „PAX” i w obecności swoich dwóch współpracowników. Tę wersję sprawdzić trudno, choćby dlatego, że obydwaj wskazani świadkowie nie żyją. Tymczasem trudne do podważenia są odnalezione niedawno zestawienia wydatkowania tzw. funduszu operacyjnego SB, które wskazują, że W. Jaroszewicz spotkał się ze swoim oficerem prowadzącym co najmniej cztery razy i to nie w lokalu „PAX”-u lecz w kawiarniach.

I pomyśleć, że wiele osób zostało dozgonnie stygmatyzowanych za współpracę z SB w oparciu o ledwie namiastkę tej dokumentacji, jaką zgromadzono w teczce TW „Jarosz”. Mimo to, radny PiS może dzisiaj pochwalić się prawomocnym orzeczeniem Sądu Okręgowego w Gdańsku z 6 grudnia 2019 roku stwierdzającym, że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne. Nasuwa się oczywiste pytanie: na jakiej podstawie sąd doszedł do takiego przeświadczenia?

Odpowiedź nie jest prosta, choć już teraz – po lekturze akt sprawy – mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że każdy kto sądzi, że intencją PiS jest zagwarantowanie Polakom niezawisłego sądownictwa i nie zaangażowanej politycznie prokuratury kwalifikuje się do miana co najmniej takiego samego idioty, jak ten kto wierzy, że z chwilą podpisania przez eks-prezydenta Lecha Kaczyńskiego Traktatu Lizbońskiego staliśmy się krajem w pełni niepodległym i suwerennym.

CO MOŻNA WYDUSIĆ ZE SKRUSZONEGO SB-KA?

Okazuje się, że wszystko czego oczekuje przesłuchujący go prokurator IPN. Zwłaszcza, jeśli były SB-ek został pozytywnie zweryfikowany, doczekał emerytury jako policjant i wie, co mu grozi, gdy będzie brykał aktualnej, jedynie słusznej władzy dla której nawet cofnięcie już nabytych uprawnień to żaden problem.

Do powyższego przeświadczenia skłania lektura akt sprawy, a zwłaszcza protokołów z przesłuchań funkcjonariusza Wydziału IV WUSW w Gdańsku, Romana R., które nadzorował prowadzący sprawę Krzysztof Grodziewicz, prokurator Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Gdańsku.

Podczas przesłuchania pierwszego przeprowadzonego 14 sierpnia 2019 roku Roman R. wprawdzie zasłaniał się często niepamięcią ale nie aż tak wielką, aby zaprzeczyć, że miał w stowarzyszeniu „PAX” jakieś źródło informacji, choć było to źródło… fikcyjne. Jego pseudonimu i nazwiska nie pamięta mimo, że – tu cytat dosłowny – „widywał go z widzenia po zmianie ustroju”. Ciekawe, że akurat ten sam wątek potwierdza W. Jaroszewicz, który w swoich wyjaśnieniach skojarzył Romana R. z funkcjonariuszem SB dokonującym jego rejestracji, a ponadto wiedział, iż został on pozytywnie zweryfikowany i przeniesiony do wydziału walki z przestępczością gospodarczą MO. Tutaj panowie „cokolwiek” mijają się z prawdą. Roman R. stwierdził, że do MO przeszedł z SB w 1988 roku, więc siłą rzeczy nie mógł uczestniczyć w kawiarnianych spotkaniach z W. Jaroszewiczem w roku następnym, a tym samym przedkładać swoim przełożonym rachunków za konsumpcję w ramach tzw. funduszu operacyjnego. Wspomniał również, że takie rachunki były podkładką do zbierania kasy na prezenty dla generała Andrzejewskiego, głównie alkohol. Gdy jednak okazano byłemu porucznikowi SB dokumenty, z których wynika, że pracował w tej instytucji do listopada 1989 roku, a więc jeszcze pięć miesięcy po ostatnim kawiarnianym spotkaniu z TW „Jarosz”, wówczas przyznał się tylko do swoich podpisów pod raportami kasowymi lecz z jednoczesnym negowaniem obecności W. Jaroszewicza jako drugiego konsumenta kawy i ciastek. Tylko gwoli skromnego komentarza do oczywistych krętactw Romana R. dodajmy, że np. jego spotkanie z „Jaroszem” w dniu 19 stycznia 1989 roku kosztowało bezpiekę okrągłe tysiąc ówczesnych złotych, na które złożyło się… 760 zł za kawę (dwa razy po 380 zł) oraz 240 zł za ciastka (dwa razy po 120 zł). Pytanie, ile trzeba byłoby odbyć takich spotkań, aby uciułać kilkanaście tysięcy ówczesnych złotych na butelkę alkoholu godnego generała Andrzejewskiego?

Osobliwą „narrację” porucznika R. jednoznacznie podważył jego były przełożony, ppłk. mgr Stanisław K., naczelnik Wydziału IV WUSW w Gdańsku. W swoim zeznaniu stwierdził m.in.:

„… Przy pozyskiwaniu osobowego źródła informacji np. tajnego współpracownika funkcjonariusz zgodnie z instrukcją operacyjną musiał mieć zgodę przełożonego na pozyskanie i opracowanie przyszłego TW. Była to pisemna zgoda na odpowiednim dokumencie. Nie było dopuszczalne, aby funkcjonariusz zarejestrował fikcyjne źródło informacji

Można było zarejestrować kogoś fikcyjnie ale tylko tak, aby zakryć prawdziwe źródło informacji. Z tym, że wówczas byłoby to odnotowane w aktach tego fikcyjnego TW…” (podkreślenia moje – H. Jez.).

Trzeba mieć sporo fantazji, aby doszukać się elementarnej logiki w postępowaniu prokuratora K. Grodziewicza, dla którego niespójne i łatwe do podważenia zeznania skruszonego funkcjonariusza SB okazały się wiarygodniejsze nie tylko od zeznań jego szefa, ale przede wszystkim – od dokumentów pozostających w dyspozycji IPN oraz procedur stosowanych podczas ich tworzenia przez Służbę Bezpieczeństwa PRL. Procedur, dodajmy, nie kwestionowanych przez IPN i pozwalających tej instytucji na korzystanie z esbeckich akt jako wiarygodnego materiału źródłowego, nie do podważenia nawet przez najważniejszych polityków w państwie, o czym wymownie świadczy casus L. Wałęsy.

Przypadek W. Jaroszewicza, jakby nie patrzeć podrzędnego „obiektu” w sferze zainteresowań SB świadczy, że prokurator reprezentujący PiS-owskie państwo może wszystko, włącznie z podważeniem prawdziwości dokumentów, które w innych przypadkach wystarczyłyby aż nadto do przypięcia etykiety współpracownika PRL-owskich służb specjalnych.

Ktoś powie, że nad prokuratorem jest jeszcze niezawisły sąd. Owszem jest, przynajmniej formalnie.

SĄD RYCHLIWY I… SPOLEGLIWY

Prokurator K. Grodziewicz z Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Gdańsku wniosek o wydanie orzeczenia stwierdzającego, że W. Jaroszewicz złożył oświadczenie lustracyjne zgodne z prawdą wydał 31 października 2019 roku. Już 6 grudnia tego samego roku, a więc nieco ponad miesiąc później Sąd Okręgowy w Gdańsku XIV Wydział Karny pod przewodnictwem SSO Tomasza Adamskiego wydał orzeczenie całkowicie po myśli prokuratora IPN. Można powiedzieć – jak na standardy sądowe szybko i sprawnie.

Tak się składa, że SSO Tomasz Adamski jest jednocześnie rzecznikiem prasowym SO w Gdańsku i z racji tej funkcji udostępnia publicznie swój adres e-mailowy. Korzystam zatem z tego udogodnienia i 11 grudnia 2020 roku, występuję z pytaniem:

„W związku ze zbieraniem materiałów do publikacji proszę o udzielenie informacji w sprawie lustracyjnej Waldemara Jaroszewicza (sygn. akt SO XIV K 30/19), gdzie był Pan przewodniczącym składu orzekającego: 

Które z dokumentów WUSW będących w posiadaniu IPN (kopia wypisu dziennika rejestracyjnego WUSW, kopia karty E-16, kopia karty E-14, karta personalna, karta rejestracyjna, kopia wypisu z dziennika rejestracyjnego WUSW „Świątek”) lub które fragmenty z przywołanych akt osobowych funkcjonariuszy SB, Romana R. oraz Stanisława K. dały Panu podstawę do stwierdzenia, że Waldemar Jaroszewicz zarejestrowany został fikcyjnie najpierw jako kandydat na tajnego współpracownika, a następnie tajny współpracownik?”

Odpowiedź nadchodzi już po czterech dniach:

W sprawie karnej stanowisko sądu znajduje wyraz w uzasadnieniu pisemnym orzeczenia. Tam znajduje się również całość argumentacji w sprawie XIV K 30/19”.

Już czytałem to uzasadnienie ale na wszelki wypadek sprawdzam jeszcze raz.  W rubryce, gdzie należy wskazać fakty uznane za udowodnione, SSO T. Adamski stwierdza jednoznacznie: „Fałszywa rejestracja”, a jako dowód podaje wymienione wyżej dokumenty. Oczywiście, włącznie z tym w którym porucznik Roman R. przyznaje się do fałszerstwa. Jego mętne, niespójne i korygowane zeznania okazują się wiarygodniejsze od wszystkich dokumentów wytworzonych zgodnie z obowiązującymi w SB procedurami i dotychczas nie kwestionowanych lub kwestionowanych bezskutecznie w innych przypadkach. Można i tak, tworząc przy okazji cenny precedens dla innych, włącznie z TW „Bolkiem”.

Mam tylko jeszcze jedno pytanie. Skoro funkcjonariusz SB Roman R. dopuścił się fałszerstwa, to dlaczego – mimo, że od ostatecznego zakończenia sprawy minęło ponad 14 miesięcy – prokurator IPN Krzysztof Grodziewicz nie ściga go z urzędu, a sam bezpośrednio zainteresowany i poszkodowany – z prywatnego aktu oskarżenia lub pozwu cywilnego? Przecież wielokrotnie iw różnych miejscach wyrażał swój ból z powodu krzywdzących pomówień. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że prędzej niż oczekiwanej reakcji z ich strony doczekam się kolejnego wybielenia Waldemara Jaroszewicza i jemu podobnych PiS-owców. Rychło może okazać się, że Stowarzyszenie „PAX”to najbardziej patriotyczna i katolicka organizacja w powojennej historii Polski, a PRON był największym przeciwnikiem WRON.

PiS da bowiem swoim członkom – choćby trzeciorzędnym – WSZYSTKO. Nawet to, o czym były prezydent L. Wałęsa może tylko pomarzyć.

Zdjęcia: woryg. md]

Zmieniony ( 26.02.2021. )