Prawda czasu a prawda ekranu.
Wpisał: Tomasz "Rolex" Pernak   
20.04.2021.

 

 

Prawda czasu a prawda ekranu.


Tomasz „Rolex” Pernak [specjalnie na stronę dakowski.pl] 20 04 2021


Jedenaście lat po 10 kwietnia 2010 roku obrodziło produktami o podobnej tematyce – „Uciec od konkretu 1” i sequel: „Uciec od konkretu 2”. Co w zamian? Emocje; jak najwięcej emocji. O ile w prezentacji komisji Macierewicza dostaliśmy pokaz wyobraźni grafika komputerowego i cytat z mistrza gry emocjami Morozowa z MAK w formie nagrania „krzyku ginących ludzi”, o tyle w filmie Ewy Stankiewicz poczęstowano nas zestawieniem kadrów, które znamy, wielu, których nie znaliśmy, a które prokuratura wydziela „po uważaniu”, plus bonus w formie uśmiechniętych „mord zdradzieckich”. Obydwa elementy spełniły zadanie stając się, każdy w swoim czasie, tematami dnia.

A jeśli nie odpowiedziały na żadne pytanie, ani nie postawiły żadnego nowego, i pomimo to stały się tematami dnia dzięki sprawnie dobranym rekwizytom z szafy „zarządzanie emocjami”, to są elementami medialnej narracji i narzędziem politycznym i nie mają wiele wspólnego z wydarzeniami sprzed 11 lat.

Można bez obawy o spoistość obydwu dzieł nadawać je łącznie w dowolnej kolejności. Cechą wspólną jest kotwica na polance smoleńskiego lotniska. Kotwica to wygenerowany kod zero-jedynkowy, dar Matuszki Rosji dla bratniej Polszy. Wygenerowany kod opisuje zamach, a właściwie ZAMACH. Dwuwybuchowy. Przebieg ZAMACHU odczytał producent urządzenia rejestrującego. Zestawmy to: kod opisujący ZAMACH wygenerowano w kraju A w nieznanych okolicznościach, a odczytano w kraju B, w równie niejasnych. Nie wiemy, kto nagrywał i kto odczytał, więc jakby co, nie ma winnych. Ciekaw jestem, jakie procedury kontr-wywiadowcze towarzyszyły obydwu procesom, kluczowym przecież dla naszej drogiej niepodległości? Czy została po nich jakaś bumaga? W każdym na podstawie kodu rzekomo daje się odtworzyć niektóre parametry przemieszczania się czegoś w przestrzeni. Czy możemy mieć pewność, że to parametry przemieszczania się w przestrzeni polskiego Tu-154M 101 kwietnia 2010 roku? Nie możemy, musimy zawierzyć na słowo, a zawierzenie wyklucza pochylanie się nad jakimikolwiek innymi informacjami niespójnymi z przedmiotem zawierzenia. Jednym z istotnych elementów prezentacji jest niepodważalne wykazanie, że to skrzydło tnie brzozę, a nie brzoza skrzydło. Człowiek, który wie wszystko o drzewach, w tym brzozach, Chris Cieszewski, wykluczył co prawda w ogóle jakiekolwiek kontakty drzewa ze skrzydłem, wykazał ponadto, że przełom [brzozy, nie sprawy md] nastąpił na kilka dni przez data uznaną za przepołowienie brzozy, ale Cieszewski popełnił błąd nieufania kodom zero-jedynkowym i niepotrzebnie skupił się na realnie istniejącej, TEJ brzozie. Co więcej, zorganizował sobie próbki gleby z miejsca zaprezentowania dekoracji! To już woła o pomstę do nieba! Kod ani słowem nie wspomina o glebie, bo zanim zdążył opisać zderzenie z glebą, maszynie kodującej odcięło zasilanie.

W prezentacji po raz kolejny oglądaliśmy symulacje, a więc dynamiczne grafiki komputerowe usiłujące zobrazować rzeczywistość przy zadanych parametrach wejściowych. Co sądzić na temat wartości symulacji? Świetnie ujął to FYM, więc mając z czego korzystać, cytuję:

"Pokazane są symulacje (tu: traktowane jako fałszywe) skrzydła „prezydenckiego tupolewa” niszczonego przez brzozę i symulacje (tu: traktowane jako prawdziwe), na których skrzydło to z łatwością przecina brzozę. Powiedziane jest również, że brzoza nie mogła zostać uszkodzona przez Tu-154M PLF 101, ale nikt nie stawia pytania: jeśli brzozy nie zniszczyło skrzydło, to kiedy i jak została złamana, w jakim celu i – co najważniejsze – dlaczego stała się elementem oficjalnej narracji wypadkowej? (...) Symulacji Podkomisja przygotowała multum, ale przecież nie zaprezentowano tej podstawowej symulacji, jaka powinna być drobiazgowo przeprowadzona: jak zachowałby się tupolew z zapasem kilkunastu ton paliwa, gdyby eksplodowały w jego skrzydle i centropłacie ładunki wybuchowe – i jakie byłyby skutki dla otoczenia? Dodajmy, że chodzi wszak o samolot znajdujący się (wedle oficjalnej narracji – zarówno wypadkowej, jak i wybuchowej) w niedużej odległości od stacji benzynowej i różnych budynków, także mieszkalnych."

Pani Ewa Stankiewicz dokonała kompilacji znanych materiałów, dodając wiele nowych, a jednym z nowych było zdjęcie zadowolonej Ewy Kopacz obok worka ze zwłokami. Dlaczego, w głowę zachodzę, dokumentalistom nie udało się ustalić, kto stał po prawej, a kto po lewej pani minister Kopacz? Z kim się zaprzyjaźniła?

Czy nerw dokumentalisty nie sugerowałby odnalezienia pracowników (?), lub lekarzy (?) towarzyszących Pani minister? Odpytania ich o szczegóły tych dramatycznych godzin i dni? Z kim jeszcze z delegacji patologów z Polski, tych „ramię w ramię” pili płyny rozweselające?

     To nieistotne, zdaje się tłumaczyć nam dokumentalistka – to przecież element tego nieznośnego realu, a nam o ten głupawy uśmieszek, o ten kubek nam chodzi, o to, że cynicznie i zdradziecko piją za udaną operację ZAMACHU. Poza tym, każdego dokumentalistę „pisoskiego” lądującego dziś w Moskwie czeka los Nawalnego – kolonia karna. Pewnie zresztą po wylądowaniu takim dokumentalistą niezwłocznie zajęliby się dwaj mordercy-podróżnicy posługujący się niezawodnym narzędziem mordu – Nowiczokiem, wynalezionym w Československu. Dostaliby kolejną szansę, żeby wreszcie nie spieprzyć morderstwa! A skoro jesteśmy zupełnie przypadkowo przy Nowiczokach i Czechach, pozostałych po rozpadzie wspomnianego Československa, to czy film Pani Stankiewicz nie jest czasami instrumentem w zbliżającym się konflikcie amerykańsko-rosyjskim? Niszczyciel klasy 45 i fregata 23 służąca zwalczaniu łodzi podwodnych kierują się ku Bosforowi i dalej, na wody Morza Czarnego, by zademonstrować militarną solidarność NATO z Kijowem. Myśliwce RAF F-35B Lightning i śmigłowce do zwalczania łodzi podwodnych Merlin pozostają w gotowości bojowej na okręcie flagowym grupy śródziemnomorskiej, HMS Queen Elisabeth. Amerykanie wysłali w zastępstwie Brytyjczyków, bo zastępstwo głównego antagonisty antagonistą mniejszym, to jeden więcej szczebelek w drabinie de-eskalacyjnej. Tak przynajmniej nauczają tak modne nad Wisłą geopolityka z geostrategią. Czy to bombardowanie nas mordami zbrodniczymi i z ich uśmieszkami i kubkami, z ich żółwikami ma nas zmobilizować co najmniej w pogodzeniu się z faktem, że czasami trzeba poświęcić zdrowie lub życie za Mariumpol lub Donieck?

Film Pani Ewy Stankiewicz musiał być przygotowany na długo przed ostatnią (podwójną, żeby się utrwaliło) premierą najgłośniejszego półkownika kaczystowskiego reżimu. Pewnie i rok musiał minąć zanim udało się wziąć udział w tych trzydziestu międzynarodowych festiwalach i nazbierać te wszystkie wyróżnienia, nagrody i recenzje. Będziemy śledzić prasę branżową ostatnich miesięcy, aby zebrać wycinki z tego tournée. Ach, cóż za faux pas! Znów zaczęliśmy grzebać się w tym obrzydliwym realu.

Wróćmy do prawdy ekranu i zauważmy jeszcze jedną rzecz znamienną: od miesiąca o ZAMACHU tym mówią nam już dwa niezależne źródła, bo po tym jak Ewa Stankiewicz i Antoni Macierewicz stracili do siebie wzajemnie zaufanie, nie mówią już jednym, ale dwoma głosami odrębnymi. Tyle, że mówią dokładnie to samo, no ale przecież muszą, bo zero-jedynkowy kod zobowiązuje.

Nawiązałem nieprzypadkowo do elementów kolejnej inscenizacji smoleńskiej, która ma zostać uznana za ostateczne wyjaśnienie kwestii smoleńskiej. Tyle, że aktorzy tej inscenizacji nie mogą nie wiedzieć, w czym uczestniczą – w końcu i Pani Ewa, i Pan Antoni są przyzwyczajeni do estrad i reżyserowania. Któż nie chciałby w końcu obejrzeć obsypanego nagrodami dzieła, które osobiście prześladował pan Antoni z błyskiem w oku zarzucając pozyskanie jakichś supertajnych informacji i którego emisji zakazał sam Jacek Kurski, ale wreszcie zmiękł i pokazał dwukrotnie?

Jak wreszcie teraz Zbigniew Ziobro albo Jarosław Gowin mieliby próbować rozbijać Zjednoczoną Prawicę? Żeby wypłynęły znowu te mordy zdradzieckie?

Wszystko to jednak smutne. Dawno, dawno temu nosiłem w sobie takie przekonanie, że jeśli postawisz pytanie, dzięki któremu rzeczywistość zacznie skrzeczeć, to ten, któremu je zadasz będzie to skrzeczenie słyszał, a tu nie. Miałem też przekonanie, że proces dochodzenia do prawdy w śledztwie ma swoją żelazną logikę i że nie da się z niej wyłuskać najistotniejszego elementu, a więc konfrontacji intuicji z faktami, a tu także „nie”.


Podsumowując wydarzenia okołorocznicowe, dodam przeczucie, które narodziło się już po wydaniu przez nas książki Maskirowka smoleńska, blogerskie śledztwo w sprawie 10-04. Mam przeczucie, że ci ludzie od tych rewelacji bardzo dobrze i od dawna wiedzą, jak było, ale nie mogą tego powiedzieć, bo to uderzałoby w ich własną wiarygodność, a być może i podważało prawo do sprawowania władzy. Coś jednak trzeba tej części ludu, który wynosi do tej władzy z pobudek ideowych rzucić na pożarcie, wskazać te mordy zdradzieckie, które można słusznie obsobaczyć.

Tyle i tylko tyle, bo ruszyć? Nie lzja! Prawdziwie winni są tylko tam, daleko w Moskwie, Twerze, tajdze, tundrze, w Zabajkalskim Kraju… a może ich tam już wcale nie ma? A może zbiegli do Mandżurii?


Jest jeszcze ta sfera, która pozwala na prześledzenie prawdopodobnych scenariuszy, o których wszak nie napiszemy, bo nie chcemy prawdopodobieństwami ranić ludzi. Od tego są twórcy prezentacji i filmów o różnych stanach, w tym o stanach zagrożenia.

Niech więc na koniec będzie coś marginalnego. Rzeczywiście, bardzo wielu ludzi wplątanych w wydarzenia z kwietnia 2010 roku zachowuje się całkowicie niewytłumaczalnie. Ta wesołkowatość zupełnie nie na miejscu, a dotycząca całej galerii postaci – od kordonu funkcjonariuszy rosyjskich wszelakiego szczebla pracujących na „miejscu usianym szczątkami”, przez premiera rządu w tym samym upiornym miejscu, po marszałka sejmu podczas uroczystego przekazania zwłok; a na tym tle, tej wesołkowatości, autentyczny ból, powaga, żałoba. Czy ta wesołkowatość to jakieś psychiczne, a może emocjonalne upośledzenie? Ale jeśli tak miałoby być, to dlaczego dotyczyła tylko jednego, blisko związanego jakąś niewidzialną nicią kręgu ludzi? A może rzeczywiście oni wszyscy wiedzieli, o czymś zabawnym, figlarnym, jak im się wówczas wydawało? Pierwoaprielnaja szutka? A potem, kiedy się dowiedzieli, to jazda na prochach, aż Nasza Pani Złota (copyright S. Michalkiewicz) musiała w Berlinie za łokieć po czerwonym suknie prowadzać? Dopuszczam również myśl, że nieliczni z tych roześmianych znali prawdę i dlatego że znali, rżeli do rozpuku. Ale żeby trzeba tak rżeć to trzeba być szkolonym w osiąganiu etapu ostatecznego wyprania z emocji. Podobno byli w Polsce ludzie, a wcale nie w aż tak zamierzchłych czasach, którym naganiano w zamkniętej zagrodzie dziesiątki dzikich zwierząt pod karabin maszynowy. Dla zabawy. To może być ten trop.


Pytanie: czy te radosne pysie zamienią się kiedyś w pysie zmartwione? Czy dane nam będzie je nam wtedy zobaczyć? Ani prezentacja, ani dokument pani Stankiewicz nie zbliża nas do tego celu na cal.

A jeśli tak, to ja… Wychodzę z kina!

Zmieniony ( 21.04.2021. )