Przygotowania do inauguracji | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
07.03.2011. | |
Przygotowania do inauguracjiStanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1957 Komentarz • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 6 marca 2011 Wydarzenia nabierają takiego stachanowskiego tempa, że nieomylny to znak, iż zbliżają się - może nie sławne „dni ostatnie”, kiedy to Słońce się zaćmi i tak dalej – ale jakieś zasadnicze rozstrzygnięcia. Oto ledwo tylko zarząd TVP zdążył podjąć decyzję o przywróceniu do telewizorni programu Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” – a zaraz został przez Radę Nadzorczą zawieszony. To oczywiście było wiadome, bo zarządowi, w którym zasiadały osobistości sprzyjające Prawu i Sprawiedliwości, żydowska gazeta dla Polaków nie wróżyła długiego żywota, a wiadomo, że po pielgrzymce, jaką tubylczy, mniej wartościowy rząd odbył ad limina do bezcennego Izraela, żydowska gazeta będzie miała jeśli nie ostatnie, to w każdym razie – przedostatnie słowo. Ostatnie bowiem, jak wiadomo, miała i będzie miała razwiedka, realizująca scenariusz rozbiorowy w nadziei, że Nasza Złota Pani Aniela, zimny rosyjski czekista Putin, no i ma się rozumieć - starsi i mądrzejsi, którzy dla tubylców będą pełnili funkcję szlachty jerozolimskiej, zapewnią im jakiś łaskawy chleb wedle służby wartowniczej. Na tle tej wizyty wybuchła burza w szklance wody, bo kiedy jeden z dziennikarzy, mimo ofuknięć ministra Arabskiego uparł się zadać premieru Tusku pytanie o reprywatyzację, minister Arabski błyskawicznie połączył się z szefem Polskiej Agencji Prasowej, który wścibskiego dziennikarza od razu nawrócił na prawdziwą wiarę. Incydent ten potwierdza nie tylko starą prawdę, że bez cenzury w naszym nieszczęśliwym kraju długo wytrzymać się nie da i pieriedyszka najwyraźniej dobiega końca, ale przede wszystkim trafność spostrzeżenia, że w domu wisielca nie mówi się o sznurze. Przecież bezcenny Izrael tak naprawdę nie ma do naszego nieszczęśliwego kraju żadnego interesu poza wyciągnięciem od nas 65 miliardów dolarów, dzięki którym prości Żydzi pozakładają stare rodziny i w trzecim pokoleniu zaczną się nawet z tego dobrobytu degenerować. Otwieranie takiej puszki z Pandorą najwyraźniej było nie w smak ani premieru Tusku, ani ministru Arabskiemu i stąd ucieczka do metod wypróbowanych jeszcze za pierwszej komuny. Po takim zimnym prysznicu niepodobna dowiedzieć się, o czym właściwie mniej wartościowy rząd tubylczy rozmawiał z rządem bezcennego Izraela, jakie rozkazy otrzymał i co będzie w podskokach wykonywał. Najwyraźniej zapadła decyzja, by takie rzeczy były mniej wartościowemu narodowi tubylczemu objawiane stopniowo, więc na razie musi kontentować się wyrażoną przez strasznego dziadunia, a właściwie strasznego dziadygę opinią, że wszystkie ugrupowania parlamentarne stoją na nieubłaganym gruncie przyjaźni dla bezcennego Izraela. Okazuje się, że ponad – wydawać by się mogło - nieprzejednanymi podziałami jest przecież coś, co wszystkich naszych Umiłowanych Przywódców łączy. Czegóż chcieć więcej – zwłaszcza, że dodatkową poszlaką, iż bezcenny Izrael w najbliższym czasie może gwałtownie zwiększyć swój stan posiadania na terenie naszego nieszczęśliwego kraju, jest obietnica, jaką minister Sikorski odtrzymał od Hilarzycy Clintonowej, że USA umieszczą w Polsce „elementy” obrony przeciwrakietowej i „jakiś oddział”. „Niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” – śpiewał jeszcze za pierwszej komuny Kazimierz Grześkowiak, okraszając każdą zwrotkę refrenem, że „nieważne czyje co je – ważne to je, co je moje!” Zatem wiele wskazuje na to, że w charakterze „elementu” jakiś dyferencjał może dostaniemy, no a ten oddział, to pewnie orkiestra – żeby nam nie było smutno, kiedy już, w ramach nakazanego w Lizbonie strategicznego partnerstwa, pojednamy się z Rosją. Warto bowiem wrócić do praźródła inicjatywy tego pojednania, którym – jak zresztą wielu innych inicjatyw – był zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin. Podczas uroczystości na Westerplatte powiedział on en passant, że Rosja gotowa jest udostępnić swoje archiwa polskim historykom – oczywiście pod warunkiem wzajemności. Ta „wzajemność” była oczywiście takim zwrotem grzecznościowym, bo w porównaniu z rosyjskimi archiwami, polskie wydają się mizerne – zwłaszcza w kontekście informacji, jaką 4 czerwca 1992 roku minister Macierewicz przekazał posłom i senatorom – że przed rozpoczęciem niszczenia akt MSW zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są „za granicą”, zaś jeden – „w kraju”. Kiedy więc premier Putin objawił możliwość otwarcia rosyjskich archiwów, serca autorytetów moralnych załomotały gwałtownie od jaskółczego niepokoju, czto imienno etot Putin zatiewajet. Taka pogróżka bowiem po pierwsze – przypominała wszystkim, że nie jest bezpiecznie, że nikt nie jest bez winy wobec cara. NIKT! – Nawet gdyby generał Kiszczak przysięgał na kalesony Lenina. Po drugie – że tą pogróżką dał do zrozumienia, iż w razie najmniejszego nieposłuszeństwa ruscy szachiści mogą poprzestawiać pionki na tubylczej szachownicy i wedle swojego uznania jednych wynieść aż pod niebo empirejskie, a innych – strącić w czeluście. I tak trzymał wszystkich w niepewności aż do 10 kwietnia, kiedy to jeśli nie wszystko, to w każdym razie – wiele się wyjaśniło. I na reakcję nie trzeba było długo czekać. Już wkrótce z serc gorejących wydarło się westchnienie ulgi, że wyrok został zawieszony – zaś w zrozumiałym odruchu wdzięczności autorytety moralne nie tylko wezwały do palenia świeczek, ale w podskokach wystąpiły z oddolną, ludową inicjatywą pojednania. To oczywiście nic złego takie pojednanie, z tym, że należy pamiętać, iż Rosjanie pojmują je po swojemu – czego na własnej skórze doświadczył premier Tusk, kiedy mu się wydawało, że z panią Tatianą Anodiną może sobie rozmawiać, jak nie przymierzając świnia z pastuchem. Kropkę nad „i” postawił prezydent Dymitr Miedwiediew, stwierdzając w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, że „nie dopuszcza” możliwości, by wyniki śledztwa polskiego w sprawie katastrofy smoleńskiej mogły czymkolwiek różnić się od wyników śledztwa rosyjskiego. Toteż kiedy teraz, po 11 miesiącach, zgłosił się świadek kłótni generała Błasika z kapitanem Protasiukiem, to zaraz potem zgłosił się świadek, który przypomniał sobie, że żadnej kłótni nie było. „Nie brak świadków na tym świecie” – co zauważył już Rejent Milczek. Żeby wyjaśnić tę rozbieżność, prokuratura zatrudniła specjalistów od czytania mowy z ruchu warg. Kiedy prokuratura zatrudni specjalistów od wróżenia z fusów, a zwłaszcza – jasnowidzów – będzie to nieomylny znak, że tubylcze śledztwo wkracza w decydującą fazę. Więc teraz, kiedy obydwie frakcje naszych Umiłowanych Przywódców przyczaiły się w oczekiwaniu na 10 kwietnia, kiedy to i jedni i drudzy będą próbowali wycisnąć w tej katastrofy każdą kropelkę emocji, pojawiła się kolejna oddolna inicjatywa w wykonaniu Zmowy Obywatelskiej. Wśród licznych sygnatariuszów tej inicjatywy utkwiły mi w pamięci zwłaszcza dwa nazwiska: pani Haliny Bortnowskiej i pana prof. Jerzego Jedlickiego. Pani Halina objawiła się nam ostatnio z całkiem nieoczekiwanej strony, bo red. Graczyk ujawnił, że – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej – była zarejestrowana jako tak zwany „kontakt operacyjny” Służby Bezpieczeństwa. Ma się rozumieć – nikomu nie szkodziła, bo gdzieżby tam Służba Bezpieczeństwa mogła komuś zaszkodzić? Człowiek sam sobie szkodzi, wtykając nos tam, gdzie nie trzeba, a potem zwala, a to na ustrój, a to na SB, a to wreszcie – na konfidentów, których – po pierwsze – wcale nie było, a po drugie – nawet gdyby byli, to stanowią sól ziemi czarnej, ponieważ bez nich niemożliwe byłoby takie sprawne przeprowadzenie transformacji ustrojowej. Prof. Jedlicki zaś za młodu w stalinowskiej awangardzie, no a teraz, kiedy za Stalina nikt już nie wybula, pozwolił dojść do głosu sentymentom narodowym i znowu oddaje się tropieniu, z tym, że już nie „wrogów ludu”, tylko „antysemitów” i „ksenofobów”, którzy właściwie też są wrogami ludu, przynamniej w tym znaczeniu, w jakim słowo „lud” używane jest w rzewnej pieśni wielkopostnej „Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił”. Więc Zmowa Obywatelska wyraziła ogromne zaniepokojenie próbą „monopolizacji” rocznicy katastrofy smoleńskiej. Jest to o tyle dziwne, że obchody tej rocznicy będą miały charakter niezwykle urozmaicony; jedna grupa rodzin ofiar odbędzie pielgrzymkę do Smoleńska pod przewodem pani Anny Komorowskiej, druga – do innego miejsca, trzecia wreszcie – tradycyjnie uda się przed Pałac Namiestnikowski przy Krakowskim Przedmieściu – więc o żadnym monopolizowaniu nie może być mowy. O co zatem idzie naprawdę? Naprawdę może chodzić o narzucenie wszystkim jedynie słusznej formy obchodzenia tej rocznicy, która niewątpliwie otworzy kampanię wyborczą przed tegorocznymi wyborami naszych Umiłowanych Przywódców. Dlatego też i wydarzenia w telewizorni, gdzie wytwarza się pożądane przez totalniaków i niepożądane wzorce zachowań, nabierają takiego stachanowskiego tempa. Wiadomo: tempus fugit, a czas ucieka. Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada). |