KATYŃ: WIEDZIAŁEM O ZBRODNI JUŻ W CZERWCU 1940
Wpisał: Zbigniew Koźliński   
09.03.2011.

KATYŃ: WIEDZIAŁEM O ZBRODNI JUŻ W CZERWCU 1940

 

z książki JACKA TRZNADLA Powrót rozstrzelanej armii, Antyk 1994 r. (Pierwsze raporty Polski podziemnej o Katyniu: 1940,1941- relacja Zbigniewa Koźlińskiego)

 

Skrócona wersja tego wywiadu drukowana była w londyńskim czasopiśmie "Puls", nr 46-47, lato-jesień 1990: Wiedziałem o zbrodni katyńskiej od czerwca 1940. W kraju historia katyńskiej "misji" Zbigniewa Koźlińskiego została ukazana w emisji telewiz­yjnej Rewizji nadzwyczajnej Dariusza Baliszewskiego, w dniu 21 kwietnia 1991, z Z. Koźlińskim jako świadkiem.

 

 

ROZMOWA Z JACKIEM TRZNADLEM (22 stycznia, 26 lutego, 3 czerwca 1990)

 

KOŹLIŃSKI: Jest pan pierwszy po wojnie, i pierwszy spoza kręgu zaprzysiężonych w czasie wojny, który się o tym wszystkim dowiaduje. Panu pierwszemu o tym mówię. Jakiś czas temu zostałem zwolniony z przysięgi.

TRZNADEL: W książce Zawodnego o Katyniu, na stronie 25 wydania pol­skiego, znajdujemy informację, że teren lasu katyńskiego należał przed rewolucją do dwu rodzin polskich: Lednickich i Koźlińskich. Podobnie Julian Siedlecki w swojej znanej książce: Losy Polaków w ZSRR (1987) pisze: Gniezdowo należało do Targońskich i przeszło dziedzicznie do Koźlińskich. Po rewolucji w 1917 r. wspomniane okolice znalazły się pod jurysdykcją GPU. O Pańskiej rodzinie mówił w jednym ze swoich zeznań Iwan Kriwoziercew. Czy pana ojciec jako urodzony przed rewolucją miał prawa spadkowe do lasu katyńskiego, czy był ostatnim jego właścicielem?

KOŹLIŃSKI: Ojciec pochodził z rodziny właścicieli Gniezdowa i lasu katyńskiego, miał dwu braci, nie wiem dokładnie na kogo przeszły te prawa spadkowe, to wszystko się przecież rozchwiało i przepadło w czasie rewolucji. Ale to była rodzinna siedziba, Gniezdowo należało do naszego klucza. To był mit mego dzieciństwa, tamte strony.

TRZNADEL: I tak się złożyło jednocześnie, ale to może już niezupełnie przypadkowo, że te sprawy wróciły podczas drugiej wojny, że rodzina Koźlińskich, ściślej mówiąc ojciec pana i pan sam, została także przez historię wmieszana w rolę świadków w sprawie zbrodni katyńskiej. O tej właśnie his­torii całkiem nieznanej, o której wiem już coś od pana, mamy mówić.

KOŹLIŃSKI: Urodziłem się 1 stycznia 1922 roku w Krasnymgrodzie, w wo­jewództwie nowogródzkim, a potem mieszkałem w Czarnowszczyźnie, ma­jąteczku, który należał do mojej matki. Ojciec mój, Edward Koźliński, pochodził z gubernii rosyjskiej, ze Smoleńszczyzny.

TRZNADEL: Czy był oficerem?

            KOŹLIŃSKI: Uważał się za Dowborczyka. Nie za wiele o tym wiem, bo w domu nie za wiele mówiło się o ważniejszych sprawach przy dzieciach. Więcej dowiedziałem się po wojnie, gdy matka, która była wywieziona z moją siostrą, wróciła z Kazachstanu. Wywieziono ją w 1940 roku, ja byłem wtedy w Warszawie. Ojciec w czasie pierwszej wojny był oficerem łącznikowym u Dowborczyków. Pełnił jakąś służbę specjalną. Przedtem studiował we Lwowie i w Wiedniu. Znał dobrze język niemiecki i rosyjski. Torował drogę oddziałom organizowanym w Rosji - w kierunku na zachód, do Polski. Miał chyba rangę rotmistrza. Przed drugą wojną został zmobilizowany już w marcu. Wiem, że ojciec należał do tych, którzy zakonspirowali się po wejściu Armii Czerwonej. Został aresztowany jako cywil, w Lidzie, zresztą w lokalu organizacji. Ja wtedy byłem w Grodnie. Przedtem braliśmy obaj udział w obronie Grodna, ja jednak nie miałem wtedy kontaktu z ojcem. Należałem do chorągwi harcerskiej, biorącej udział w obronie Grodna. Zostaliśmy poprzydzielani trójkami do od­działów wojska. Ponieważ miałem zainteresowania lotnicze i miałem jako sprawność dwie "mewki", zostałem przydzielony na teren lotniska w Karolinie pod Grodnem. Oddziały broniące Grodna wycofały się, Grodno nie kapitu­lowało. Ja nie dostałem się do niewoli. Część oddziałów przeszła na Litwę, część została w lasach. Potem zostałem zaprzysiężony do konspiracji, pod pseudonimem "Gryf”.

W marcu 1940 roku, gdy wróciłem z Warszawy (pełniłem funkcję łącznika), dowiedziałem się, że ojciec został aresztowany. Miał w konspiracji pseudonim "Edek" i "Bieriozka". Potem niespodziewanie zobaczyłem ojca, po raz ostatni, w Iszczołnie, w połowie maja 1940 r.; zostałem specjalnie wezwany, choć nie wiedziałem po co, nie wiedziałem też, że spotkam tam ojca. Iszczołna należała do parafii Czarnowszczyzny. Jechałem z Grodna, matka i siostra już były wtedy wywiezione na Wschód.

TRZNADEL: To, czego dowiedział się pan od ojca, było straszne. Wracamy więc do posiadłości Koźlińskich i katyńskiego lasu.

KOŹLIŃSKI: Właśnie tak. Ojciec mój był wtedy, w maju 1940, jak mogłem się zaraz przekonać, zupełnie wstrząśnięty. Wyzwolił się właśnie, uciekł z rąk NKWD, to było już dostatecznie dużo, ale chodziło jeszcze o wiele więcej. Gdy go zobaczyłem, ojciec był w trakcie pisania meldunku. Widziałem się z nim przez niecałą dobę, może nawet krócej. Rozmawialiśmy w nocy w zakon­spirowanym miejscu, gdzie ukrywał się ksiądz z Iszczołny (nazywał się chyba Krasnodębski), i znajomy ojca. To nie było na plebanii. To była miejscowość Kiemiany koło Iszczołny. Mała kolonia. Tam właśnie, wieczorem, ojciec wszys­tko opowiadał i napisał ten meldunek. Czytał go kilkakrotnie, a ja się uczyłem na pamięć. Jeden egzemplarz meldunku miałem zabrać ze sobą, drugi został umieszczony w butelce, wieczorem schowaliśmy go razem z księdzem w studni. Jeden meldunek przywiozłem do Grodna, do dzisiaj go pamiętam. Ojciec się ze mną pożegnał, decydował się przejść na Litwę, stamtąd dalej, do Szwecji. Jeszcze na Litwę można było uciekać. Nigdy potem już ojca nie widziałem. Dotarło do nas potem tylko parę niesprawdzalnych pogłosek.

Pora przejść do tego, co powiedział mi ojciec. Po aresztowaniu siedział jakiś czas" w Lidzie. Dość szybko zidentyfikowano go jako tego oficera łącznikowego z pierwszej wojny światowej. Inaczej go badano niż przeciętnego aresztanta. Przyznał się do swojej roli, gdy zobaczył, że to wiedzą. Potem przewieziono go do Mińska, tam badali go już oficerowie, którzy przyjechali z Moskwy. Tam też odkryto, że był z rodziny właścicieli lasu katyńskiego. Jak mówiłem, mieliśmy cały klucz majątkowy, gdzieś tam była siedziba rodowa, a Gniezdowo to był jeden z folwarków. Na tych terenach nad Dnieprem odbywały się walki w cza­sie pierwszej wojny i rewolucji, były tam oddziały białogwardzistów, oddziały polskie, oddziały rosyjskie, które starały się podporządkować Polsce. Oddziały tworzone przez Polaków do walki z rewolucją. To wszystko wiem bardzo niedokładnie. I gdzieś tam odbyło się rozbrojenie jakiegoś oddziału rosyjskiego. Białego chyba. To było nad brzegiem Dniepru, ojciec przy tym był. Wywiad rosyjski o tym wiedział.

I jak go teraz złapali, w 1940 r., zażądali wskazania miejsca, gdzie schowano broń i kasę tego oddziału. Schowano też jakieś dokumenty. Był to chyba oddział należący do sztabu. Ojciec na wszystko się zgodził, licząc, że może uda mu się uciec, znał te lasy. Jednocześnie obiecywano mu, że jeśli wywiąże się z tego zadania, będzie lekko potraktowany, a może nawet wymieniony. Na kogo, jak? Nie wiem.

I oto ze Smoleńska, dokąd go przewieziono, zabrano go do samochodu i pojechali odnaleźć to miejsce, o którym była mowa. A przedtem jeszcze miał to miejsce oznaczyć na sztabówce, który to las. Przyjechali. Las był ogrodzony. Była warta, brama, wjechali za bramę, oficerowie się wylegitymowali.

TRZNADEL: W jakiej byli randze?

            KOŹLIŃSKI: To byli oficerowie wysokiej rangi. Jeden pułkownik, drugi kombrig (co odpowiada randze generała - J.T.). Zaczęli iść lasem, pod górkę, ojciec jeszcze pamiętał te tereny. Pamiętał, że w miejscu schowania kasy była kapliczka, od strony Dniepru. Orientował się, aby wyjść na tę kapliczkę. Zobaczyli polanę, weszli na nią. Straszny szok. Tam były dwa wielkie, otwarte rowy, jeden częściowo zasypany, drugi całkiem otwarty, wypełniony polskimi oficerami. Trupami polskich oficerów. Było to wstrząsające, ojciec pomyślał, że przyprowadzono go tu na rozstrzelanie. Wspominał, że zdrętwiał zupełnie, chciał uciekać i nie był w stanie. Jeden z oficerów chwycił go pod rękę: dawaj nazad. Do samochodu, i samochodem na dworzec do aresztu w Gniezdowie. I odjechali, zostawili go tam.

TRZNADEL: Ojciec mówił o rozstrzelanych oficerach?

KOŹLIŃSKI: Tak, wyraźnie mówił, że rozróżniał mundury oficerskie.

TRZNADEL: A data tego wejścia do lasu?

KOŹUŃSKI: Nie wiem dokładnie, musiało to być dwa, trzy tygodnie przed moim spotkaniem z ojcem, a to było w drugiej połowie maja. Więc raczej ostat­nie dni kwietnia.

TRZNADEL: Jaki był szacunek ojca, jeśli chodzi o liczbę widzianych przez niego zamordowanych oficerów? Mógł, w tych dwu wykopach, widzieć dziesiątki, najwyżej setki ofiar. Czy o tym mówiło się w meldunku?

KOŹUŃSKI: Ojciec mówił o kilku tysiącach, takie dane ustalił po ucieczce z aresztu, prawdopodobnie w rozmowach w Smoleńsku.

TRZNADEL: Jak ojciec zdołał uwolnić się z tego aresztu i z rąk NKWD?

To wydaje się zupełnie nieprawdopodobne.

KOŹUŃSKI: Dowiedziałem się całej prawdy dopiero w 1941 roku. Najpierw była wersja, konspiracyjna, że zdołał otworzyć zamek od wewnątrz. Otóż po złożeniu meldunku o Katyniu w połowie czerwca 1940 nie wróciłem już pod ruską okupację i miałem być przerzucony na Węgry, mieszkałem w Sygneczowie pod Krakowem. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej wróciłem do domu w Czarnowszczyźnie. Pojechałem wtedy do księdza w Iszczołnie, gdzie ostatni raz widziałem ojca. Dowiedziałem się od niego o kilku ważnych szczegółach. Więc, że ojciec wydostał się z aresztu w Gniezdowie dzięki pomocy sprzątaczki za cenę swetra, który miał na sobie. Myślała pewnie, że wypuszcza aresztowanego spekulanta, co pewnie nieraz robiła. Ten szczegół został zmieniony na ucieczkę samodzielną ze względów konspiracyjnych.

Ojciec po ucieczce z tego aresztu przechowywał się w okolicy jeszcze tydzień. Mówił, że zetknął się z miejscową konspiracją. Była tam jakaś organi­zacja antystalinowska. Miał tam dawnych znajomych, dzięki nim wysłał kilka listów do NKWD - że ich zbrodnia jest zdekonspirowana. Uważał, że tak może przeciwdziałać dalszemu ciągowi tej sprawy. A oto, jak ojciec ukrył się w Smoleńsku: był przed wojną bardzo zaprzyjaźniony z rodziną Jasielewiczów. Handlarzy drzewem. Mieszkali oni w Szczuczynie. Pochodzili z rodzinnych stron ojca i stąd była zupełnie wyjątkowa pozycja pana Jasielewicza u nas w domu. Część rodziny Jasielewiczów pozostała w Smoleńsku, ojciec tam dotarł i tam się ukrywał. Ta rodzina pomogła wysłać szereg pogróżek-ostrzeżeń ­listów do NKWD. Może to także przyczyniło się do zaniechanie akcji rozstrzeliwania reszty oficerów z Kozielska i później przywiezionych z Litwy?

TRZNADEL: Jednak jeszcze w maju rozstrzeliwano oficerów. Wątpię, aby te listy - jeśli zostały wysłane - zrobiły większe wrażenie na NKWD, co najwyżej zaostrzyli czujność.

KOŹUŃSKI: Udało się przekonać państwa Jasielewiczów w czasie oku­pacji niemieckiej, aby opuścili getto w Szczuczynie. Ukrywali się koło plebanii w Iszczołnie (w Czarnowszczyźnie ukrywała się też druga rodzina – pani Laskowiczowa z dziećmi). Wiem, że przetrwali. Nawiązałem kontakt z panem M. Sztycerem, redaktorem pisma "Nowiny-Kurier" w Izraelu, wydrukował mój apel i odpisał, że rodziny takiej w Izraelu nie ma. Może zmienili nazwisko, może zostali w ZSSR. W każdym razie znane jest ważne nazwisko ludzi, którzy uczestniczyli w akcji Katyń 1940.

TRZNADEL: Czy w Smoleńsku ojciec dowiedział się czegoś nowego w sprawie oficerów polskich, czy była o tym mowa w meldunku? Ta pomoc dla niego wydaje się wręcz nieprawdopodobna i ta akcja listów. To wymagało sza­lonej odwagi. Jak wrócił ze Smoleńska? W meldunku mówił mało o szcze­gółach pobytu, żeby tego nie dekonspirować?

KOŹUŃSKI: Tak, meldunek był zwięzły, liczył może pół strony maszy­nopisu, zapis zmieścił się sympatycznym pismem na dwu banknotach. W Smoleńsku załatwiono jego powrót przez znajomych kolejarzy. Prawdopodob­nie w rozmowach określono też przypuszczalną liczbę zamordowanych ofi­cerów jako bardzo dużą. Sądzę, że decydującą rolę odegrali ci Jasielewiczowie ze Smoleńska.

TRZNADEL: Ile lat mógł mieć wtedy pański ojciec? Stareńki Michaił Kriwoziercew, z którym rozmawiałem w Gniezdowie, mówił, że grywał z Koźlińskim w piłkę...

KOŹUŃSKI: Nie wiem, ile lat miał wtedy ojciec, mógł mieć około pięćdziesięciu, może mniej, przed pierwszą wojną uż studiował, był już prawie po studiach na politechnice lwowskiej, studiował także w Wiedniu. W Smoleńsku pozostał jakiś tydzień.

Po kontakcie z ojcem wróciłem do Grodna na melinę. Miałem służbowe kontakty, przekazałem meldunek. Wie pan, jak dzisiaj to mówię, denerwuję się. Przekazałem meldunek "Radcy", to był bezpośredni mój kontakt, dowódca, który mnie z Bolkiem wysyłał zagranicę. To znaczy do Generalnej Gubernii. Niedługo potem z Bolkiem Misiurą zostaliśmy skierowani do przekazania mel­dunku do Warszawy. Chodziliśmy w strojach wiejskich chłopaków. Miałem ubranie z samodziału, buty juchtowe. Było ciepło, pewnie początek czerwca.

'Najpierw był punkt w Białymstoku, gospodarz nazywał się Raubo. Z Grodna jechało się pociągiem do Białegostoku. Potem jechało się w kierunku Małkini. Kilka stacji. A potem szło się już piechotą, bo im bliżej granicy, tym bardziej stacje były obstawione. I trzeba było przejść granicę która wtedy była już pod­wójnie odrutowana, i po stronie rosyjskiej, i niemieckiej. Szerokość odrutowa­nia była o wiele większa po stronie rosyjskiej, to było już bardzo trudne do przejścia. Liczyło się na doświadczenie i szczęście. Rosjanie rozpoczęli też budowę bunkrów.

TRZNADEL: Jednak można się było przecisnąć...

            KOŹUŃSKI: Opisać przejście przez granicę to byłoby długie opowiadanie.

Wykorzystywało się przychylny stosunek okolicznej ludności, przechodziło się od jednego do drugiego pola, gdzie były jakieś roboty, na przykład przy kartoflach. Pokazywali się Kozacy, jeździły patrole - ale prosiło się powra­cającego z pola gospodarza i jechało się z nim, z koniem i pługiem jak najdłużej w kierunku granicy. I przechodziło się w ten sposób bezkarnie obok pochowa­nych ruskich posterunków. Kiedy już się wiedziało, że granica blisko, powiedzmy trzy kilometry, siedziało się pod jakimś krzakiem, czekając zmierzchu, cicho, bez palenia, bo były psy. Słychać było ruskie nawoływania, komendy rozstawionych posterunków.

I potem te trzy kilometry trzeba było przejść jak mysz, spokojnie, od krzacz­ka do krzaczka. Widać było zachód w postaci zorzy, a potem było słychać brzęczenie drutów, to znaczy, że były o jakieś 200 - 300 metrów. Wtedy było najbardziej niebezpiecznie. Trzeba było prześlizgnąć się między posterunkami. Jak był wiatr, był szum i przechodziło się łatwiej. Psy też angażowały się trud­niej. Między słupkami były druty poskręcane w kłęby, a od słupków druty szły ukośnie i były przybite kołkami do ziemi. Umocnienia tych kłębów-rolek były nieraz dość daleko zakołkowane. Były też poukrywane na drzewach punkty obserwacyjne. Były gniazda z karabinami maszynowymi i oni nieraz z nich strzelali. Po przejściu takich drutów ubranie było podziurawione. Były też reflektory, strzelali w stronę podejrzanego hałasu. Po przejściu drutów był pas ziemi zaoranej byle jak~ w lesie, gdzie były karcze i korzenie. Po przejściu tego pasa była dość podobnie urządzona granica niemiecka.

Nie miała jednak tak dużo zwijanych drutów, które były najgorsze, prawie nie do przejścia. Oni mieli tylko druty w rodzaju płotu i dodatkowo przeciągnięte na skos. Nie było tych kłębów. Trzeba było się czołgać i odchylać kijem. Miałem go przywiązany na sznurku, żeby nie zgubić w nocy. I twarz była nieraz pokaleczona. Czasem decydowała jakaś niesamowita intuicja. Zatrzymałem się raz przy zaroślach, zamarłem, nie mogłem zdecydować się, aby iść dalej. I oto z drugiej strony poruszyła się postać bojca, poszedł dalej. Harcerska przygoda. Nie bardzo się przejmowałem. Jak się już wszystko prze­brnęło, trzeba było dojść do najbliższej studni, do rowu z wodą, umyć się i czekać na słońce. A w Warszawie mieliśmy punkty kontaktowe. Przechodziłem tak granicę pięć razy.

TRZNADEL: A z tym meldunkiem katyńskim?

            KOŹLIŃSKI: To był ostatni raz. Już nie wróciłem na stronę rosyjską.

Początek czerwca. W Warszawie były trzy kontakty, w tym dwa używane, jeden awaryjny. Podobnie było w Grodnie. Jedna melina była na Placu Inwalidów, nie pamiętam numeru. Dom był częściowo zwalony w 39 roku, częściowo zamiesz­kały parter i suteryna. To było u Kozłowskich. Ich syn był już może młodszym oficerem.

TRZNADEL: Czy wie pan może, komu był przekazany ten meldunek?

            KOŹLIŃSKI: Ja w Warszawie znałem tylko Kozłowskich i ks. Potrzebskiego, to był kontakt awaryjny, i na Piusa znałem Mierzejewskich. Ci państwo mieli syna, tak samo Zbigniew, jak ja, on miał brata, który potem poszedł na zachód, był podchorążym saperów. Te kontakty nie były jeszcze tak dokładnie organizowane, jak 'później. To byli znajomi znajomych, Mierzejewskich znałem jeszcze przed wojną. Mieli majątek niedaleko Czarnowszczyzny. Jak szliśmy pierwszy raz z Bolkiem, nieśliśmy dużo pieniędzy i nie wiedzieliśmy jeszcze, ze na nich zanotowane są meldunki. Płacono jeszcze polskimi przedwojennymi pieniędzmi. Po obu stronach [w GG oficjalnie do l marca 1940 - J.T.]. Przechodziliśmy zresztą osobno. Zgłosiłem się na Pl. Zbawiciela, a tam nikogo nie było, kontakt niemożliwy. Mijała policyjna godzi­na. Chciałem się tam schować, pójść po schodach na górę, na poddasze, ale wytropił mnie cieć i wyrzucił za bramę, którą już zamykał. Poradził pójść do kościoła. Nie wiedziałem, że już wtedy kościoły były otwarte, i wszyscy którzy nie zdążyli, chowali się w kościele. Tam było już kilkanaście osób klęczących albo drzemiących w tym kościele. Ponieważ bardzo różniłem się od otoczenia, ubrany jak ten wiejski chłopak, nie tutejszy, podszedł do mnie ksiądz. Wtedy miałem dużo silniejszy akcent, można było poznać, ze jestem Wilniuk. Od razu się zorientował, co ja tu robię. Powiedziałem, że uciekłem. Skąd jestem? Chodziłem do gimnazjum w Grodnie. Kto tam był profesorem ? pyta. Krótki wywiad. Od razu powołałem się na ks. Potrzebskiego, naszego dyrektora. I proszę sobie wyobrazić, jeszcze tej nocy ks. Potrzebski zjawił się w zakrystii. Oczywiście mnie poznał. To był kontakt awaryjny. Wtedy nawiązała się późniejsza łączność, przyznałem się księdzu do swojej roli. Nawet nie pamię­tam, czy po powrocie do Grodna meldowałem, jakie kontakty zostały nawiązane. I potem chodziłem już na te kontakty.

U Kozłowskich złożyłem ten nieprawdopodobny meldunek o Katyniu, mel­dunek zaszyfrowany. Oprócz pieniędzy dostawaliśmy także książeczki do nabożeństwa i lewe dokumenty - legitymacje uczniowskie. Ja miałem doku­menty warszawskiego zamieszkania, legitymację uczniowską. Meldunek był także w książeczce do nabożeństwa, pisany na maszynie bez taśmy, następnie tekst prasowano, by usunąć ślady pisania. Przesyłano również wykazy ludzi wywiezionych na wschód, przywoziliśmy także wykazy z pierwszych obozów żołnierzy polskich tworzonych na wschodzie. Były i wiadomości o rodzinach. Były także te zapisy specjalnym atramentem na pieniądzach. Maskowaliśmy się jeszcze w ten sposób, że w obie strony przenosiliśmy jakiś towar.

Otóż po złożeniu tego tak zaskakującego meldunku o Katyniu byłem przez kilka dni badany jak podsądny. Działo się to u Kozłowskich na Placu Inwalidów. Przychodzili oficerowie w cywilu i zadawali pytanie po pytaniu. Nie wierzono. Nie kryli się ze swoim sądem. Uważali, że jest to jakaś prowokacja, tylko nie wiadomo jaka. I dlatego jak najbardziej starano się przeze mnie sprawdzić mojego ojca. Musiałem jak najwięcej o nim mówić. Musiałem powoływać się na ludzi, którzy go ewentualnie znają i z którymi można by nawiązać kontakt. Czy jest on wiarygodny, czy nie. Mogłem się w związku z tym powołać na ks. Potrzebskiego, na Mierzejewskich, którzy znali ojca i jeszcze na kilka osób z Warszawy. Przez tydzień nie wypuszczano mnie od Kozłowskich, byłem jakby w areszcie domowym.

TRZNADEL: Do jakiego kręgu konspiracji należeli ci ludzie, którzy pana przesłuchiwali? Czy to był ZWZ, a może "Muszkieterowie" Witkowskiego?

KOŹLIŃSKI: Jeśli nie wiedziałem wtedy i nie znałem nazwisk, nie potrafię odpowiedzieć na to i dzisiaj. W każdym razie, po zakończeniu tego badania zde­cydowano, że mam udać się do Rumunii czy na Węgry. Że przerzucą mnie przez granicę razem z oficerami lotnikami, których jeszcze ciągle tam przerzu­cano. To był czerwiec 1940 roku. Ja się bardzo cieszyłem takim obrotem sprawy. I przerzucono mnie do Sygneczowa pod Kraków. Do znajomych zna­jomych, pod Wieliczkę. Tam miałem czekać na ten cynk, że ktoś po mnie przyjdzie i pójdziemy dalej. Pod koniec czerwca znalazłem się w Sygneczowie. Właściciel, pan Zajączkowski, na pewno też był w konspiracji. Miał mnie prze­chować. Używano mnie w tym Sygneczowie, jako chłopaka ze wsi, zastępcę fornala. Byłem dobrze obeznany z końmi, dobrze jeździłem konno. Często jeździliśmy z panem Zajączkowskim do tajnego uboju, kupowałem wódkę.

TRZNADEL: Nie był pan tam w żadnej innej konspiracji?

            KOŹUŃSKI: Nic, było jednak jeszcze jedno przesłuchanie w sprawie Katynia. Przyjechał niespodziewanie oficer wywiadu, chyba jeden z tych, którzy badali mnie w Warszawie, Pojechaliśmy autobusem do Krakowa, a tam udaliśmy się w pobliże uniwersytetu. Stara izba w starych murach. Jeszcze dwu panów i wielogodzinna rozmowa. Podobno z ostrożności spalili wszystkie moje poprzednie zeznania. Teraz wszystko stenografowali. Mówili, że korespondenc­ja od jeńców przestała przychodzić. Odczuwałem teraz w śledczych partnerst­wo, zatroskanie. Nadeszła godzina policyjna, spałem tam na sienniku z jednym z tych oficerów, a rano wróciłem do Sygneczowa. Pan Zajączkowski zrozumiał, że na razie nie wyjeżdżam.

Ale niestety ten przerzut za granicę w ogóle nie nastąpił. Byłem tam prawie rok, do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Poznałem wtedy Kraków, pra­cowałem w Solwayu. Nie wykluczone, że pracowałem z przyszłym papieżem, pamiętam tam takiego chłopaka, to był może on. Pracowałem tam dlatego, że Zajączkowski nie mógł mnie ukryć. Były wywózki do Niemiec. A tam miałem już papiery i byłem chroniony. Mieszkałem w barakach. Miał pewnie rozkaz zabezpieczenia mnie, bo inaczej pojechałbym do Niemiec.

Ciąg dalszy, jak już wspomniałem, jest taki, że wróciłem pod Grodno, Lidę i Szczuczyn, do Czarnowszczyzny. Zostałem podporządkowany "Staremu". Był to oficer z pierwszej wojny, wielki patriota, znany działacz z tych okolic.

TRZNADEL: Nazwisko?

KOŹLIŃSKI: Bolesław Lisowski, z Lacka koło Szczuczyna, kapitan wojska polskiego. On zginął tragicznie, w czasie wojny, zamordowany w 1942 roku, nie wiadomo w jakich okolicznościach. Może wiązało się to z Katyniem... Ten "Stary" dostał właśnie polecenie sprawdzenia tamtego meldunku. W lipcu 1941 roku byliśmy już w swoich folwarkach. I "Stary" zorganizował kilkuosobowy patrol, żeby pojechać do Gniezdowa i sprawdzić. Ta sprawa była także przykle­jona do mnie, więc znalazłem się w tym patrolu. I właśnie porucznik "Puszczyk" był jego dowódcą. Był problem dotarcia do tego miejsca. Działo się to w dwa miesiące po wybuchu wojny, nie było żadnego zaplecza. Funkcjonowały w Rosji jakieś organizacje polskie, które przetrwały okres sowiecki, ale tylko w swoim zakonspirowanym kręgu. "Stary" postanowił działać szybko. W pierwszej kolejności trafiła się taka okazja: dostawiano bydło do uboju na potrzeby frontu. Do Różanki czy Skrzybowic, tak się te stacje nazy­wały. Tam doczepiano wagony do pociągów, w każdym składzie potrzeba było pastuchów. "Stary" skompletował czwórkę, "Puszczyk" -Skorp był dowódcą. I pojechaliśmy właśnie w roli pastuchów, w kierunku za Mińsk, w nadziei, że dojedziemy do Smoleńska i tam się urwiemy. Ale jak zdaliśmy krowy, Niemcy zamknęli nas w wagonie i pod eskortą odesłali z powrotem. Nic nie można było zrobić mimo niemieckich przepustek.

Potem był drugi wypad. Zorganizował go "Puszczyk", był kawalerzystą, powsadzał nas na konie, mieliśmy mundury rosyjskie, tak jakby to był oddziałek partyzancki. Wszyscy dobrze jeździliśmy konno, byliśmy z tych polskich stanic, gdzie łatwiej było opanować dobrze konia niż pióro. Mundury były kawaleryjskie ruskie, ja - pamiętam - miałem jeszcze czapkę-kubankę. Czerwona kawaleria. Miałem broń - dziesiątkę, zawsze chodziłem z dziesiątką, "Puszczyk" wykorzystywał dawne kontakty z okresu pierwszej okupacji. Jechaliśmy lasami na Baranowicze, Stołpce. Problemy zaczęły się za ruską granicą - inna organizacja wsi. Tam były już tylko kołchozy, nie rozleciały się automatycznie. Szukaliśmy jakiejś chałupy. U miejscowego czubarika, czy jak tam ich nazywaliśmy, braliśmy konie, z wozem. My jechaliśmy konno, a on prowadził. Dopóki wiedział. A potem następny. Tak że do ludzi zajeżdżaliśmy tylko wtedy, jak trzeba było znaleźć tego czubarika. Tak przejechaliśmy już za Mińsk. Dziś mało się mówi o tym, jak ogromna była nienawiść tamtej ludności do władzy sowieckiej. Jeżeli byli tam szowiniści Ukraińcy czy Białorusini, to oni wszyscy odżyli. Liczyli na wolność, którą niestety nieśli Niemcy. Zresztą Niemcy zachowywali się idiotycznie, na szczęście, bo inaczej wygraliby wojnę.

Pomysł z patrolem czerwonym nie był najlepszy. Jak się ukazał taki sowiec­ki patrol, byliśmy przedmiotem nagonki. Zresztą po przejściu frontu nie było nigdzie rosyjskiej partyzantki, oni wszyscy szli z rękami do góry. Partyzantka czerwona zaczęła się dopiero w półtora roku, do dwu lat potem. A wtedy wszyscy spodziewali się, że lada chwila Moskwa padnie. Ze sobą oczywiście mówiliśmy po rosyjsku, używaliśmy pseudonimów. Przy jednej zmianie takiego czubarika wpadliśmy w obławę, doniesiono Niemcom. Była strzelanina, zabili konia pod Staśkiem Drozdowskim. Wskakujemy czterej na koń, z drugiego końca wsi do nas strzelają, nie wiadomo, co się dzieje. Galopem do przodu. Jak znaleźliśmy się pod lasem, to okazało się, że "Puszczyk" jest lekko ranny w rękę, a Staśka nie ma, nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Na szczęście nie był ranny i wrócił. "Puszczyk" zdecydował, że nie pójdziemy głębiej, że nas zniszczą. Wracaliśmy. Bo nawet gdyby nie było tej obławy, nie dało się jechać. Jak przesiedzieliśmy w jednym miejscu pół doby, to podtruli nam konie. Zaczęły się pocić. Podtruli je grzybami. Trzeba było je kurować, mieliśmy sól glauberską, ale to trwało .trzy dni. Oczywiście mieliśmy zaopatrzenie, nawet wódkę w menażkach. Była i aspiryna. Konie lizały sól, i wracaliśmy stępa, prawie głodując, aż dotarliśmy na polskie tereny. Tak w skrócie wyglądała ta druga, nieudana wyprawa.      .

Trzecia wyprawa to był początek zimy, front stał, Niemcy już zorganizowali zaplecze, Ortskomendantury, żandarmerię itd. Wydawali dowody osobiste. Władza była formalnie białoruska, podlegająca władzy niemieckiej. Osobistością o był Kocot, zresztą ojciec mojej szkolnej koleżanki z gimnazjum. Podał się za Białorusina, był w konspiracji. Organizowano majątki przejęte przez Niemców - Landswirtschaft. Ja wtedy zostałem mianowany zarządcą naszej Czarnowszczyzny, zorganizowało się tam natychmiast tak zwaną placówkę. Wykorzystaliśmy okoliczność, że komendantem tego L.O. był stary Niemiec z SA, chodził W żółtym mundurze, sprowadził żonę, starą Niemrę. Oni chcieli traktować "po ojcowsku" pokrzywdzonych przez bolszewików ludzi. Ja uchodziłem za specjalnie pokrzywdzonego, bo Niemcy natychmiast wiedzieli o ares~owaniu ojca, wywiezieniu matki i rodziny do Rosji. Mieliśmy tłumaczkę, szacowną panią, która pracowała w tym L.O.

TRZNADEL: Landbewirtschaufungsgesellschaft Ostland?

            KOŹLIŃSKI: Możliwe, nie pamiętam. Ten właśnie Fikert, komendant naszego L.O. zgodził się posłać mnie - dzięki tej pani dobrze go okłamywal­iśmy - na poszukiwanie moich majątków na terenie poprzednio, jak się mówiło, zabranym Polsce. Czyli mieliśmy wszyscy, tą samą grupą, pojechać pod Smoleńsk. Pojechaliśmy we czterech pociągiem, "Bauzugiem", pod dowództwem "Puszczyka". Jechaliśmy normalnie, w kożuchach, w cywilu, bez broni, z niemieckimi dokumentami, auswajsami, z delegacją podbitą przez Gebietskommissariat, z poleceniem ułatwienia nam zapoznania się z tymi fol­warkami. I tak dojechaliśmy do Smoleńska. Tam podbiliśmy dokumenty, trzeba było zgłosić się na żandarmerię. Po załatwieniu formalności zbliżał się wieczór, był ostry mróz. Ale jak dostać się do Gniezdowa? Pomógł nam taki szczegół: w Smoleńsku nie było węgla, palono drewnem, były takie sanie bałaguły, które dowoziły drzewo do Smoleńska i sprzedawano je. Kołchoźnicy, chłopi i miejs­cowi organizowali sprzedaż. Pod dworcem spotkaliśmy takiego woźnicę ­patrzyliśmy na gęby i na konie - miał dwa konie. Powiedzieliśmy, że chcielibyśmy pohandlować, i że mamy swojaków w.Gniezdowie, czy by nas nie dowiózł. Zbliżał się wieczór, mieliśmy zamiar przesiedzieć na dworcu. Ale on, nazywał się Makar, zawiózł nas do siebie, tam u niego nocowaliśmy, wypiliśmy sporo wódy. Mieliśmy dużo alkoholu w blaszankach. I on nas zawiózł do swo­jego, za Gniezdowo, do Sofiejki, czy jak się to tam nazywało.

TRZNADEL: Dużo wtedy było chałup w Sofiejce? [ Posiołek czy wieś Sofiejka obecnie już nie istnieje, na jej terenie rozbudowano cementownię.]

            KOŹLIŃSKI: Trzy albo cztery. I wie pan, od razu zorientowaliśmy się, że widać było, kto zacz jesteśmy. Przyjechaliśmy w kożuchach, w dobrych butach, i choć mówiliśmy po rusku - od razu skwalifikowali nas jako polskich oficerów. Jak tylko wyjechaliśmy ze Smoleńska nasz woźnica, ten Makar, powiedział: Oczewidno, szlo wy polskije oficery. Wy cholieli by znal' czlo zdies' slucziłos '. Bo oni wszyscy, cała okolica wiedziała, co się działo. Ja was priwiezu k swo­jaku, on podrobno skażel czlo slucziłos '. W Sofiejce to był domek, może nawet trochę lepszy, bo miał dwie kolumienki, ganek. Mieszkała tam rodzina albo dwie. Wypożyczyli nam pokój, zabrali się do sąsiadów. Spirytus był za pieniądz. Mieliśmy spirytus normalny, gorzelniany. Był duży mróz, zaczęły się przy wódce rozmowy. Była dziczyzna na poczęstunek, chyba sarna chwycona w sidła, gospodarz był kłusownikiem. Mówiliśmy, że przyjechaliśmy pohand­lować i dowiedzieć się trochę. Poszeptali po kątach i nasz nowy gospodarz, zarośnięty, koło pięćdziesiątki, od razu przy pierwszym kieliszku powiedział: Da zdrastwujetPolsza! "Wy walczyliście z Niemcami, ale teraz na pewno Polska tu przyjdzie." Mieli taką nadzieję. Ze przyjdą Polacy, bo na pewno Niemcy zwyciężą. Bo Polska obejmie swoje dawne tereny.

I mówili o zbrodni NKWD w Katyniu. Myślę, że nawet wymyślali pewne rzeczy, żeby się przypodobać tym mówieniem. Mówili, że były ucieczki, z miejsca kaźni, że kilkakrotnie były robione w okolicy obławy. Wydawało się zresztą nieprawdopodobne, że sadyści wypuszczali kogoś, kogo potem łapali z psami, które tego człowieka zagryzały. To się miało dziać w obrębie tego płotu, bo tam las był ogrodzony. Potem każdy z nas chodził indywidualnie z tym prze­wodnikiem, z naszym gospodarzem, obejrzeć teren. Nie chcieliśmy chodzić dużą grupą i każdy chodził inną trasą. Trzeba powiedzieć, że "Puszczyk" wątpił trochę w tę straszną prawdę. Dziś znamy okrucieństwo sowieckie o wiele lepiej. Wtedy wiele rzeczy wydawało się nieprawdopodobne. Również "Stary" wątpił, jak i tu w Warszawie - do zweryfikowania tych wiadomości podchodzono scep­tycznie. Uważano, że to może byli nie Polacy, że może rozstrzeliwali swoich. Nie mogli się pogodzić z faktem, że mogli być masowo rozstrzeliwani polscy jeńcy. Wyżej kwalifikowano moralność rosyjską niż niemiecką. Bo myśmy z Niemcami się bili, a Rosjanie to Słowianie. Takie były poglądy. Część wojska nie przeszła litewskiej granicy także dlatego, bo uważali, że Rosjanie przyjdą nam z pomocą. Tak myśleli też wyżsi oficerowie. I teraz w Sofiejce wszystko się potwierdzało, dochodziły do tego takie makabryczne opowiadania, jak polowanie na ludzi.      .

Ale trochę uporządkujmy. Najpierw pytaliśmy po przyjeździe, co to za miejsce. Mówili, że tam była strzelnica, że to był obiekt wojskowy. Ze było tam NKWD i nie tylko NKWD, bolnica czyli szpital i otdych, dom wypoczynkowy. Na dużej strzelnicy zawsze była strzelanina i ćwiczenia. Bliżej tych strasznych faktów - mówili - przyjechały oddziały NKWD i powiększały strzelnicę. Kopali rowy - ludzie podglądali - i chodziła wiadomość, że wszystko będzie rozszerzone i że będą ćwiczenia czołgów. Że kopie się rowy do ćwiczeń przeci­wczołgowych. Rowy kopało też wojsko NKWD, które skądś przyjechało. Miejscowej ludności nie brali. Oczywiście dla ludności teren "ściśle wojskowy" był jeszcze bardziej ciekawy. Te wykopy były w roku poprzedzającym polskie egzekucje. Kończyli to, gdy ziemia rozmarzła, na wiosnę 1940.

Przed rozpoczęciem egzekucji przyjechały patrole z psami, których przedtem nie było, to była nowość. I rozpoczęła się ta rozwałka , jak oni to nazywali, w ten sposób, że przywozili pociągami oficerów. Oni to widzieli, kto wychodzi z pociągów i gdzie ich ładują. Na stacji. Wszystko polscy żołnierze. Samochody były kryte. Wjeżdżali na teren otdycha, wszystko było bardzo pode­jrzane. Starali się przywozić nocą, żeby było mniej widać. Potem zaczynała się strzelanina. Dochodziły stamtąd krzyki. Gospodarz mówił, że starał się tam podkraść. Raz mu się to udało, drugi raz ledwo uciekł przed psami. Rozmowa przy kieliszku. Twierdził, że widział rozstrzeliwania, ale szczegółów nie podawał.

Potem zaczęli do nas przychodzić inni mieszkańcy. Wieść rozeszła się, że prijechali polskije oficery. My udawaliśmy, że handlujemy. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy także będą powiadomieni o naszym poby­cie. Bo tak jest w Rosji. Baliśmy się, że zjawi się niemiecki patrol. Handlowaliśmy. Mieliśmy galan, to jest taki tytoń, mieliśmy kamienie do zapal­niczek, cenna rzecz, popularne lekarstwa, jak aspiryna. Najważniejszy spirit, którego mieliśmy ze trzy litry na głowę. Mieliśmy też trochę skóry na podeszwy. Nowo przychodzący zaczęli też opowiadać, że ci którzy przyjechali i rozstrzeliwali, to byli obcy, ale na pewno więźniowie, z tiurmy, że ich nigdzie nie wypuszczano. Że wśród grupy rozstrzeliwującej byli oficerowie, którzy bardzo lubili wypić. Wyjeżdżali i pijani wracali ze Smoleńska. Z nikim się nie chcieli kontaktować. Że były sadystyczne nagonki na ludzi uciekających, z psami, i że prowadzali ich nad wodę i topili. Zawsze powstaje jakaś pogłoska, w której jest tylko trochę prawdy.

TRZNADEL: To wszystko, co opowiadano, jest ciekawe jako pewien mit, jako wyobrażenie ludowe o okrucieństwie i jego możliwościach u NKWD. Widać tu mieszaninę różnych elementów, faktów, zmyśleń i pogłosek. Niektóre ewidentnie nie zgadzają się z potwierdzonymi faktami i zeznaniami.

KOŹLIŃSKI: Jak pisaliśmy meldunki, staraliśmy się posegregować te wiadomości, oddzielić to, co prawdopodobne, od przejaskrawień. Od rzeczy niewiarygodnych. Co jeszcze? Mówili, że niektórych wieszali, że wieszanie było prowadzone równolegle z rozstrzeliwaniem. Rzekomo podpatry­wali.

TRZNADEL: Nie stwierdzono w ogóle zgonów oficerów przez powieszenie.

KOŹLIŃSKI: Ludzie zorientowali się, że chłoniemy te relacje, chcieli być chytrzy, zainteresować nas, stać się ośrodkiem zaintere­sowania. O jednostkach NKWD w lesie katyńskim mówili, że ich nie znali. Swoje władze, smoleńskie NKWD, to mniej więcej znali. Mówili, że ci co rozstrzeliwali i zasypywali, nie byli ze Smoleńska i potem odjechali. Ich zdaniem tych ludzi potem rozstrzelano. To byli skazańcy. Wojskowi, ale skazani. Zgadywali, że są to oficerowie z Mińska. Taki tam był pogląd. Ludzie uważali, że tamci chcieli na stacji zrobić wszystko nie na oczach, ale często wieczorem, kiedy na stacji mało ludzi.

TRZNADEL: Potwierdzone relacje mówią tylko o wyładowywaniu w dzień. A jakie zabudowania znajdowały się na terenie lasu?

Koźliński: Do zabudowań nie doszedłem. Chodził w tę stronę Stachu i Janek - "Puszczyk". Poszli od strony bramy, ale tam byli Niemcy, tam nie wolno było chodzić. Nie dało się podejść, chyba nawet Niemcy ich przepędzili.

TRZNADEL: Świadkowie rosyjscy mówią, że Niemcy pozwalali wchodzić do lasu. Widzi pan, jak trudno o prawdę.

Koźliński: Obiekt był w każdym razie zajęty. Natomiast ja poszedłem nad brzeg Dniepru, ścieżką zasypaną śniegiem, teren był leciutko falisty. Z Sofiejki nie było dalej do Dniepru jak półtora kilo­metra. Z lewej strony ścieżki rosły duże drzewa, kilka nad brzegiem, z prawej strony górka i młode zalesienie. Był parów. Jak szło się ścieżką wzdłuż lasu, płotu nie było widać, bo on był w lesie. Jak się podeszło od strony Dniepru, był zresztą zamarznięty, to też pod górkę dochodziło się do niedużych sosenek i zaraz potem był płot. Żelazne sztachety. Gęste, kute, część zerwana i połamana. Nad tym były druty kolczaste. To było częściowo wyłamane przez ludność do przekucia, druty zerwane. Wszystko się przydaje. Weszliśmy do środka lasu. Była polana, nieregularna. Rosły drzewa iglaste po prawej, po lewej mieszane. Zwracało uwagę, że na wolną przestrzeń były tam nawciągane suche konary, to mi pokazano. Pni nie było, tylko te konary. Gospodarz mówił, że to jest teren zalesienia, zabezpieczony tymi właśnie konarami. Przez śnieg niewiele można było zobaczyć.

Miałem świadomość, że to są mogiły, to było straszne. Myślę, że to było właśnie tam. Cisza zimowa, nie wiadomo skąd ta polana, ciarki chodziły po człowieku. Zabudowań tam nie widziałem żadnych. Przypomniała mi się kapliczka, o której mi mówił ojciec. Chciałem do niej dojść. Oni mówili, że kiedyś coś tam było. Może kapliczka, może mogiła z powstania?

Wtedy był taki nastrój ich wiary, że będzie tu Polska, potem na pewno już zaczęli się bardziej bać.

Ale ta penetracja terenu i późniejsza wymiana zdań przyniosły jeszcze jedną ich koncepcję zbrodni i egzekucji samej. Po tej penetracji z Makarem gospodarz pomagał mi wykonać szkic sytuacyjny, odt­warzając stan ogrodzenia przed jego rozkradzeniem i zniszczeniem. A także drogę oficerów. Wynikałoby z tego, że wieziono ich ze stacji drogą terenową do bramy ze strony Sofiejki.

TRZNADEL: Tam na szkicach z 1943 roku zaznaczone są chałupy wiejskie, dwie jako "Bauernhaus" i jedna "sauna".

KOŹLIŃSKI: Ze szkicu i wyjaśnień wynikało, że więźniowie dowożeni byli do budynków, tam dobrowolnie oddawali cenniejsze pamiątki jako "zapłatę" za pobyt w obozie, gdyż w domu kupią sobie inne rzeczy. Po wstępnej, łagodnej rewizji odczytywano listę obecnoś­ci, formowano szereg i przez bramę prowadzeni byli między dwoma płotami z żelaznych sztachet, odrutowanych, o prześwitach, rzekomo do obozu przejściowego przed odesłaniem do domu. Dalej był płot drewniany, zasłaniający widok na las i wykopy. Siadali na długiej ławce pod ścianą baraku. Na komendę wolno kurit' odsłaniała się deska w ścianie tego baraku za głowami siedzących ludzi, ukryty za ścianą zespół katów dokonywał rozstrzeliwania. Na ławce i obok leżała słoma, którą po egzekucji zmieniano. Ciała wywożono do dołów, bagaże zabierano do szopy. Ten rodzaj postępowania miał warianty sadysty­czne, gdy więźniowie zorientowali się w swoim losie. Uciec stąd było zupełnie niemożliwe. Ten wąski pas nazywany też był wokzal smierti i krasnaja ploszezad'.

            TRZNADEL: To wyraźny wymysł, a brzmi tak, jakby ktoś podawał się za świadka naocznego.

            KOŹLIŃSKI: Tam przychodziła jedna kobieta, która podobno była przyjaciółką enkawudysty, więc może on jej tak opowiadał.

TRZNADEL: A ona dodawała swoją bajkę. W tym wszystkim nie ma chyba ani źdźbła prawdy. Przed komisją niemiecką aż pięciu świad­ków rosyjskich z okolic Katynia zeznało (w tym Kriwoziercew), że dowożono oficerów do lasu szosą smoleńską, to znaczy z dworca do szosy, z której skręcano w lewo do lasu. Także historia z odchylaną deską jest na pewno czystym ludowym wymysłem. Nie wiemy na pewno, w którym miejscu ich rozstrzeliwano, ale musiało to być - jak zawsze - okrutnie proste. Te opowieści łączą jakieś różne elementów, świadczące może, że to ich nurtowało. Może ktoś - w tym łańcuszku przekazu - miał szczególny talent konfabulacji, bo chłopi na ogół są realistami. [Jednak w relacji Olega Zakirowa, złożonej w Warszawie 12X1.1990 i zapisanej przez autora tego wywiadu, pojawia się plot czy zasłona ogrodzenia, z poza którego strzelano w lesie katyńskim do polskich więźniów oficerów. Docieramy tutaj na pewno do tego samego mitu czy faktu. Oleg Zakirow, major i śledczy KGB ze Smoleńska, wtedy jeszcze w służbie czynnej, na własną rękę zbierał relacje od starych, żyjących świadków zbrodni z kręgu NKWD (por. też relacje prasowe z r. 1990). Relacja Zakirowa będzie przedmiotem osobnej publikacji. Dysponuję rękopisem O. Zakirowa, opracowanym pod koniec 1991 r.(w Oryginale po rosyjsku)]

 

A co mówili na temat czasu, kiedy się to wszystko działo?

            KOŹLIŃSKI: Mówili, że wiosną. Chciałbym wypowiedzieć taką ogólną uwagę. Że muszę dzisiaj bardzo uważać z tym, co mówię, bo tyle się rzeczy nawarstwiło przez te lata, żeby oddzielić to, co się potem myślało, a nawet czytało, od tego, co naprawdę wtedy usłyszeliśmy. Chwilami wolał bym o tym nawet mniej mówić.

TRZNADEL: To, co mnie przekonuje, że pan był rzeczywiście świadkiem tej zasadniczej prawdy z lat 1940-41, to różne szczegóły, których pan nie mógł właśnie przeczytać, bo to jest wysoko wyspecjalizowana wiedza. Ta Sofiejka na przykład, której nie ma na ogólnie dostępnych mapach i opisach Katynia... Dziś jej już właściwie nie ma. Jest też taka wersja, że rozstrzeliwujący byli z mińskiego NKWD.

KOŹLIŃSKI: Więc wypytywałem ich, bo czułem się dodatkowo związany z tą sprawą przez rzeczy rodzinne. Był tu ojciec, kiedyś była tu moja rodzina. Pytałem i o miejscowy cmentarz. Wielu rzeczy nie wykonałem, bo w pewnej chwili "Puszczyk" powziął decyzję: natychmiast wracać. Było oczywiste zagrożenie. A chciałem zobaczyć i Gniezdowo, i znaleźć cmentarz, czy tam nie leżą moi. Zresztą, jak powiedziałem, Gniezdowo to był tylko jeden z naszych folwarków. Chciałem pojeździć, mówiłem po niemiecku, bardzo dobrze mówił po niemiecku Stachu Gwozdowski. "Puszczyk" nie pozwolił.

 

TRZNADEL: [We Wrześniu 1990 roku dowiedziałem się od mieszkańca Smoleńska Nikolaja Nikolajewicza Smirnowa (sekretarza związku spółdzielców) szczegółów rozstrzelania polskich oficerów. Chodzi o relacje uczestniczącego w tym rozstrzeliwaniu Mokrażyckiego, który także strzelał, razem z innym~ pod komendą Stelmacha. Według słów Mokrażyckiego rozstrzeliwano tak: zawozili grupę w miejsce odgrodzone drewnianym płotem i urządzali sprawdzenie obecności. Za płotem na ławeczkach czekali ukryci uzbrojeni enkawudyści z Mokrażyckim Po skończeniu apelu enkawudyści nagle zaczy­nali strzelać z ukrycia ponad płotem celując w głowy. Następnie (po rzuceniu świeżego] piasku pod nogi, przywożono kolejną grupę. (rękopis Olega Zakirowa z końca 1991 r.)

Obie te relacje: Koźlińskiego i Mokrażyckiego czy Smirnowa dzieli lat pięćdziesiąt. Jeśli po upływie lat pięćdziesięciu nie różnią się tak bardzo od siebie, wiele przemawia za ich autentycznoś­cią, Relacjonują podobny fakt lub podobny mit o fakcie. Stąd wziął się taki mit, na ten temat można by spekulować. Rozmowa w Smoleńsku miała miejsce we wrześniu 1990, "Puls" londyński ukazał się w listopadzie, nie mógł więc przeczytać go ani rozmówca Zakirowa, ani tym bardziej starzec, funkcjonariusz NKWD, Mokrażyckij. Być może już dawno nie żył. Jednak relacja ta, odnaleziona z mroku dziejów, nagle, potwierdza zaskakująco prawdomówność relacji Z. Koźlińskiego, jak odnaleziony niespodziewanie świadek w sądzie przechyla szalę procesu. Piszę o tym, gdyż po opublikowaniu pierwszej wersji tej relacji w "Pulsie" londyńskim usłyszałem też pewne głosy niedowierzania w wiarygodność świadka (przyp. 1992).]

 

TRZNADEL: Z wszystkich kolegów z patrolu tylko pan jeden żyje?

            KOŹLŃSKI: Niestety, minęło pięćdziesiąt lat. Byliśmy tam trzy dni, a właściwie trzeciego dnia już wracaliśmy, do Smoleńska, a ten który nas przy­wiózł, to i nas odwiózł, bo cały czas był u swojaka. "Puszczyk" nie zgodził się na jakiekolwiek penetracje, miał chyba rację, minimum ryzykować. Ja miałem o to pretensję nawet.

TRZNADEL: Czy oni wymieniali w rozmowach przypuszczalną liczbę rozstrzelanych?

KOŹLIŃSKI: Oni mówili: NKWD rozwaliło tysiące polskich plennych. Pytaliśmy ich, czy nie mają jakichś pamiątek. Nie udało się niczego zdobyć prócz łusek, które nam poprzynosili. Jak NKWD uciekło, chodzili tam, rwali płoty, zbierali łuski. Udało się kupić oficerską torbę-mapnik z mapą tego terenu, rosyjską sztabówką. Zabrałem na pamiątkę kawał drutu z tego ogrodzenia. Puszczyk pytał o jakąś pozostawioną broń, myślę, że była jakaś, ale na tyle zaufania do nas nie mieli. Pytaliśmy o fotografie, nawet było kilka fotografii, przynieśli nam różne fotografie porabowane pewnie jeszcze w czasie rewolucji. Po dworach. Bardzo chcieliśmy jakieś dowody zdobyć, może coś jest?...Mówiliśmy, że jeszcze przyjedziemy, ale nie udało się.

Pożegnaliśmy się, zapowiedzieliśmy przyjazd, mieliśmy szereg różnych zamówień, na wódkę, na lekarstwa. Mówiliśmy, że przyjedziemy, a gdyby mieli polskie mundury, to zapłacimy. Ale nigdy już nie wróciliśmy i przyjechaliśmy do Szczuczyna, to znaczy do Różanki, tak jak szedł pociąg. W Mińsku była przesiadka z "Bauzugu", sprawdzali nas wielokrotnie żandarmi i milicja białoruska, która już powstawała. Chodzili w czarnych mundurach. Byliśmy dobrze traktowani. Zaraz po przyjeździe musieliśmy pisać meldunki, każdy osobno. To było w Czarnowszczyźnie, w tej placówce. Meldunki zabrał "Puszczyk" i pojechał do "Starego". Po dwóch czy trzech dniach "Stary" kole­jno każdego z nas wzywał i jeszcze raz pisaliśmy, i jeszcZe raz składaliśmy mel­dunek. Liczyliśmy się z tym, że po tym wypadzie będziemy kursować w tamtym kierunku, a zrobili zupełnie inaczej. Stworzono oddział "Niekrasowa", to znaczy ubrany w rosyjskie mundury i mówiący po rosyjsku, i tak było w 1942 roku. Myślę, że chodziło o psychologiczne oddziaływanie na Niemców, stworzenie wrażenia obecności sowieckiej partyzantki. Potem zjawili się cichociemni: "Żal" i "Walter" 4) i uczyli nas minerki w tym oddziale. Robili z nas komandosów.

---------

4) Cichociemny pseud. "Żal": Leszek Medard Ignacy Ratajski (1916-]975); skok 16/]7.11.]943; należał do Kedywu Okręgu AK Nowogródek, oficer dywersji ośrodka Szczuczyn. Cichociemny pseud. "Walter": Alfred Paczkowski (UL] 909); skok 27/28.xn.] 941; oficer dywersji "Wachlarza". Dane na podstawie książki l Tucholskiego: Cichociemni. Warszawa 1984.

---------------

TRZNADEL: A teraz, jak przyjechaliście z tym nowym meldunkiem – czy dano mu wiarę?

KOŹLIŃSKI: Myślę, że tak. Myślę, że poszły alarmujące meldunki do Warszawy i może nie tylko, bo były przecież radiostacje.

TRZNADEL: Ale w Londynie nie ma śladu z tych meldunków.

KOŹLIŃSKI: Wie pan, powiem coś zupełnie od siebie. Głęboko się zas­tanawiając i nieraz rozmawiając z "Puszczykiem" - bo "Puszczyk" zmarł dopiero rok temu - doszedłem do wniosku, że i "Stary", i ci którzy badali mnie tutaj w Warszawie - to była prosta linia wywiadu, i że należy szukać w archi­wach wywiadu.

TRZNADEL: Cóż, one są puste. 5)

KOŹLIŃSKI: Pytałem nieraz "Puszczyka", jak on sobie to wyobraża. On uważał, że zostało to przejęte przez Anglików. Chodziło może o kanały nie pod­porządkowane, samodzielne. Bo na przykład taki "Wachlarz". Nie był on wcale podporządkowany. Bo pisze się różne nieścisłe rzeczy.

 

            [W związku z tym fragmentem rozmowy pan Z. Koźliński nadesłał list, w którym pisze:  Chciałbym też przedstawić pogląd "Puszczyka" i naszego patrolu na kwestię tajemnicy, jaką zastrzeżono już wówczas w 1940 i 41 roku: «Natychmiastowe ujawnienie masakry katyńskiej w 1940-41 roku byłoby chyba tak wstrząsające, że mogło wówczas zmienić nastawienie całego społeczeństwa przy odpowiednich ges­tach ze strony niemieckiej. A nawet polskie legiony mogłyby wesprzeć walkę na wschodzie. Istniały opinie, że Turcja była bardzo bliska decyzji o przystąpieniu do osi, być może Stany Zjednoczone reali­zowałyby inną politykę, po ujawnieniu w 1940-1941 zbrodni katyńskiej. Dzisiaj widać, że Niemcy mogli w 1941-1942 roku osiągnąć Ural. Jestem przekonany, że zbrodnię katyńską ukrywano ze względów strategicznych i że takie posunięcia służb specjalnych wręcz ochroniły Rosję przed niezawodną klęską. Przedziwne są losy wielkich si…ł poza nami, które tylko chwilami są jakby widoczne. Niemcy mieli kilka szans na zwycięstwo i wszystkie zawiodły. Grób, jaki kopało NKWD w Rosji w Katyniu został zneutralizowany, osłonięty przed zemstą losu i to chyba z pełną świadomością, jako krok sojuszników koalicji antyhitlerowskiej. W archiwach służb spec­jalnych Anglii, USA trzeba szukać wątku katyńskiego, aby pokazać światu więcej prawdy. Komu ZSRR zawdzięcza zwycięstwo. Prawda powoli wyjdzie na wierzch.»

------------------

5) W marcu 1994 roku dowiedziałem się od mec. Andrzeja Rościszewskiego, dziekana Izby Adwokackiej w Warszawie, o informacji przekazanej mu przez jego znajomego, nie żyjącego już niestety Henryka Fronczaka. Henryk Fronczak (1898-1981), brał udział w kampanii 1920 roku jako ochotnik. W dwudziestoleciu międzywojennym był właścicielem fabryczki na Powiślu w Warszawie. Był żeglarzem, kapitanem żeglugi wielkiej, (od 1931), towarzyszem rejsów gen. Mariusza Zaruskiego. Po wybuchu wojny w 1939 r. zaangażował się w konspirację biorąc m.i. udział w przerzutach Żydów z getta warszawskiego zagranicę. Jako oficer kontrwywiadu AK (pseud. "Fater" - Krzyż Walecznych i Krzyż Partyzancki) uczestniczył m.in. w podjęciu decyzji o spe­netrowaniu okolicy Smoleńska przez wywiad AK w związku z wiadomościami o mordzie polskich oficerów w lesie katyńskim. Nie jest znany czas tej akcji. Ponieważ jednak od kwietnia 1943 liczne i wyczerpujące meldunki spływały do komendy głównej AK od świadków polskich udających się na teren lasu katyńskiego - nie była potrzebna specjalna penetracja przez wywiad. Wiadomość ta doty­czy więc może meldunków i misji, o której mówi Zbigniew Koźliński. W ten sposób po latach uzyskalibyśmy "brakujące ogniwo" w tej sprawie. Henryk Fronczak twierdził, że penetracja okolic lasu katyńskiego przez wywiad AK potwierdziła wiadomość o mordzie dokonanym przez NKWD. Pytanie, co stało się z meldunkami, pozostaje w mocy.

---------------

 [Pozwalam sobie na kilka uwag na temat tego listu. Jakkolwiek nie podzielam przypuszczenia, że wczesne ujawnienie zbrodni katyńskiej skłoniłoby być może społeczeństwo polskie, wzięte jako całość, do walki Polaków przy boku Niemiec przeciw komunizmowi Rosji sowieckiej, hipoteza podobna wydaje mi się interesująca z innych względów.

Po pierwsze, ujawnia szersze istnienie społeczne podobnego nurtu rozważań, rzadko pojawiającego się w druku, ze względu na swoistą, polityczną cenzurę historyczną. Jak wypowiadałem się niedawno, poważnych autorów rozważających w ogóle - w różnych okresach - sprawę możliwej współpracy z Niemcami, mogę chyba policzyć na palcach jednej ręki (Władysław Studnicki, Stanisław Swianiewicz, Adam Bień, Jerzy Łojek).

Po drugie, mało osób zwróciło uwagę, że ocena tego proble­mu musiała się różnicować w skali społecznej ze względu na to, gdzie przynależeli terytorialnie oceniający: do Polski centralnej wraz z zachodnią czy też - do Polski kresów wschodnich. Punkt widzenia relacjonowany przez Zbigniewa Koźlińskiego wydaje mi się charak­terystyczny dla Polski wschodniej, nie mającej doświadczenia oku­pacji niemieckiej do roku 1941, a znającej już dobrze okrucieństwo okupacji sowieckiej (pierwszej). Obaj rozmówcy, których opinię on przytacza, pochodzili z kresów i odczuwali społeczne nastroje chyba przede wszystkim kresowiaków. A próba diagnozy odnosiła się do okresu 1939-41, gdy kresowiacy nie mieli jeszcze doświadczenia okupacji niemieckiej. Wypada zauważyć, że i później kresowiacy musieli oceniać jako trwałe historycznie - tylko zagrożenie sowieck­ie. Zresztą, ich złowróżbne przeczucia sprawdziły się.

Warto dodać, że optyka polityczna rządu londyńskiego ­gdyby oceniać ją na zasadzie emanacji nastrojów - była polityką nas­trojów raczej Polski centralnej, nie kresowej. O kresach myślała raczej opozycja. Dotyczy to także ujawniania się AK w operacji "Burza". Janusz Prawdzic-Szlaski w książce Nowogródczyzna w walce 1940 - 1945 (Londyn 1976) - relacjonuje wydarzenie z roku 1943, gdy po likwidacji polskich oddziałów w puszczy nalibockiej przez partyzantkę sowiecką «nieliczni, uznali, że na tym odcinku [niesienie pomocy wojskowej Związkowi Sowieckiemu] działalność AK jest w ogóle sprzeczna z polską racją stanu.» (s. 102). I opisuje przypadek członka AK, który zagroził, że jeśli polityka ta nie zostanie zmieniona, ujawni Niemcom AK z Baranowicz. Groźbę spełnił. Takich żądań, choć bez podobnie bezsensownego szantażu, możnaby na pewno znaleźć więcej. Na tym tle - potępienia jakiegokolwiek marginesu swobody wobec linii polityki londyńskiej - należy również rozpatrywać nagonkę "patriotyczną" na Józefa Mackiewicza.

Natomiast wymowny komentarz do problemu przekazania czy nie przekazania meldunku o Katyniu centralnym ośrodkom oporu w Warszawie, a później rządowi londyńskiemu można przytoczyć sym­bolicznie za tą samą książką Szlaskiego. Gdy przejęto oryginał rozkazu Ponomarienki, głównodowodzącego partyzantką sowiecką Białorusi (koniec 1943 roku), nakazujący likwidowanie partyzantki polskiej, rozstrzeliwanie oficerów i podoficerów - Komenda Główna AK: «odesłała go drogą radiową do Rządu Polskiego w Londynie z komentarzem (bez uprzedniego sprawdzenia), że wygląda na niewiarygodny» (s.l10). (Podkreślenie moje - J.T.) Warto przypomnieć, że dokument ten przedstawił Szlaski podczas przesłuchań Komisji Kongresu Amerykańskiego w sprawie katyńskiej, jako dowód akcji eksterminacyjnej przeciw oficerom pol­skim w ogóle.]

-----------

TRZNADEL: AK nie kontrolowało "Wachlarza"?

KOŹLIŃSKI: Końcówka to było oddawanie "Wachlarza" AK. Ale początek to było co innego. Jaki to geniusz z Warszawy potrafiłby zorganizować akcję od morza do morza? To musi być dobra organizacja miejscowa, mocnego wywiadu, która potrafi to rozruszać. A reszta to są opowiastki.

TRZNADEL: Warto pewnie pospierać się z autorem książki o "Wachlarzu". Ale chciałbym wrócić do meldunków katyńskich. Pan przypuszcza, że one mogły iść takimi kanałami, że trafiałyby bezpośrednio do angielskiego wywiadu?

KOŹLIŃSKI: W każdym razie obawiam się, że w którymś miejscu to było przecinane. Rosjanie też bardzo dbali o tajemnicę. Należałoby może szukać śladów tych meldunków w archiwach wywiadu amerykańskiego, angielskiego, szwedzkiego. Ja myślę, że Zachód orientował się w wielu sprawach, także w systemie gułagów. Mają to może zatajone i nie ujawniają do dziś dnia. Taki był pogląd mojego przełożonego. Sądził, że nam nie wolno absolutnie z tym wystąpić, niezależnie od obawo siebie, o ludzi, którzy tam może jeszcze żyją. Uważał, że to są dane skrupulatnie zebrane, stanowiące materiał do nacisku. W wielkiej polityce.

TRZNADEL: Żołnierze w każdym razie chcieliby wierzyć, że to co z narażeniem życia uzyskali, te dane, zostały gdzieś przekazane, zanalizowane, i są jeszcze w archiwach...

KOŹUŃSKI: Powiem jeszcze, że od każdego z nas "Stary" odbierał przysięgę: że nikomu o tym wszystkim nie wspomnę, aż do wyraźnego rozkazu.

TRZNADEL: A co działo się z panem potem?

KOŹUŃSKI: Potem byłem w partyzantce AK. Byłem kilka razy lekko ranny, aż w 1943 roku, jesienią, zostałem ciężko ranny. Cała tragiczna historia, gdyż miałbym nogę, gdyby nie leśne warunki. Postrzał z działka czołgu. Stało się to pod Dubiczami. Ostatnia przygoda z bronią w ręku w tej wojnie. To dzi­wne, pod Dubiczami też Rosjanie rozbili partię Narbutta, w której był mój pradziadek. Nasz oddział się wycofał, mnie zostawiono z kilkoma rannymi w takim schowku dla świń, w stercie, no, w chlewie. Leżeliśmy tam trzy doby. Po tych trzech dniach byłem już mało przytomny, mimo opatrunku, także z powodu upływu krwi. Jedynym ratunkiem już była amputacja. Wykonał ją w chałupie lekarz. Praktycznie bez znieczulenia, ale mało pamiętam, bo nałożono mi maskę i kapano chloroformem. Koledzy przytrzymywali. Zameldowano zresztą, że zostałem zabity. Dostałem nawet odznaczenie pośmiertne. Potem okazało się, że przeżyłem, wtedy bardzo się mną zaopiekowano. Dostałem lewe dokumenty i przewieziono mnie do Wilna. W Wilnie doczekałem przyjścia Rusków. Ale na lewych dokumentach. Miałem zaświadczenie, że zostałem ranny przy bombar­dowaniu Królewca. I z takimi dokumentami repatriowałem się, wróciłem na tę stronę. Nazywałem się Zbigniew Mackiewicz.

Po wojnie przez kilka lat wykorzystywałem te lewe dokumenty. Dostałem się na studia w Łodzi jako Mackiewicz. Studiowałem w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego, potem przejętej przez Politechnikę Łódzką. Po różnych zmianach poszedłem na chemię spożywczą. W rezultacie skończyłem Politechnikę w Łodzi. Ktoś z kolegów mnie rozpoznał. I potem została ogłoszona amnestia, zgłosiłem się, wróciłem do swojego nazwiska. Oczywiście życiorys zupełnie zmieniłem, że byłem w partyzantce dopiero w ostatnim momencie. Jakoś mi się upiekło. Gwozdowski wpadł w ręce NKWD w 1944. Został podobno powieszony. "Stary" zginął w nie wyjaśnionych okoliczności­ach. W 1942 roku. Bolek zginął w bitwie, ja zostałem ciężko ranny. Przetrwał oprócz mnie także "Puszczyk". Był naprawdę geniuszem partyzanckim. Ocalał. Tak to wygląda w skrócie. Wszystko w skrócie. Bo w książce pisze się: pojechał i wrócił. A tymczasem to jest cały wielki rozdział.

Te dzieciaki dzisiaj nic nie wiedzą. Jak w tamtych warunkach wyglądał ciężko ranny? Na słomie, pośród świń. Byli ludzie, co pokonywali strach, zajmowali się rannymi. Inni nie potrafili. Mną się opiekowano. Jak przyszli Niemcy i wyglądało to groźnie, włożono mnie do łódki i puszczono z wodą. Niedaleko popłynąłem. Potem mnie znów przyholowali.

            TRZNADEL: Znów inna strona przeżyć i psychologii czasu wojny. Strach i przetrwanie.

            KOŹLIŃSKI: Osobna historia.