Oko żaby 4 - o książce Kraśki | |
Wpisał: Free Your Mind | |
11.03.2011. | |
Oko żaby 4 - o książce Kraśki [umieszczam, bo wczoraj, 10 marca, w 11-tą „miesięcznicę” ZBRODNI, pod katedrą św. Jana „patriotyczni” narodowcy kolejny miesiąc sprzedawali tę książkę Nie reagują na kolejne protesty.. MD] Free Your Mind http://lubczasopismo.salon24.pl/katastrofa/post/285796,oko-zaby-4 O ile pierwszym Polakiem na Księżycu był moonwalker S. Wiśniewski, o tyle pierwszym Polakiem na okołoksiężycowej orbicie był P. Kraśko, autor, było nie było, pierwszej polskiej książki pt. „Smoleńsk – 10 kwietnia 2010”. Jej recenzję już swego czasu zamieściłem (http://freeyourmind.salon24.pl/209287,smolensk-w-wersji-dla-idiotow), więc do całości tym razem nie mam zamiaru wracać, chodzi mi wyłącznie o odtworzenie „piórem Kraśki”, tego, co się działo w pierwszych „czarnych godzinach” 10 Kwietnia (oczywiście z perspektywy Kraśki właśnie). Jest bowiem kilka intrygujących fragmentów zasługujących na uwagę, a poza tym uzyskujemy w ten sposób widok uzupełniający to, co opowiedział nam moonwalker (http://freeyourmind.salon24.pl/281797,oko-zaby-3).
Książka się zaczyna trochę w reporterskim stylu, choć, niestety, żadnych precyzyjnych godzin wydarzeń autor nie podaje. Nie wiem, czy przez niedbalstwo, czy z przezorności, a przecież tu liczyły się nie tylko godziny, ale i minuty. Być może w telewizji pracują ci szczęśliwcy, co czasu nie muszą liczyć lub też ludzie, co spoglądają na zegarek tylko przed snem: „Wozy strażackie. Stare, wielkie, zakurzone i ubłocone wozy strażackie. To dla mnie początek wszystkiego, co stało się 10 kwietnia. Przy tej drodze nie było krawężnika ani chodnika, tylko pas ubitej ziemi. I to po nim jechali strażacy, żeby przebić się przez korek, a ich wozy wzbijały tumany kurzu. Nie miałem wtedy pojęcia, dokąd jadą. Pomyślałem, że był jakiś wielki karambol. Ta droga nie prowadziła na lotnisko, tylko do naszego hotelu. Wracaliśmy z centrum miasta. Gdy zobaczyłem sznur samochodów, przyśpieszyłem: „Jeśli są takie korki i coś się stało, lepiej wcześniej wyjechać do Katynia. A najlepiej od razu.”” Zwracam uwagę, że Kraśko jest na mieście tego feralnego przedpołudnia, lecz nic nie wie (znikąd) o tym, co i kiedy się stało (nie wspomina zrazu o żadnej straszliwej mgle). Nie dowiaduje się nawet w recepcji hotelu, gdzie od paru dni mieszkają polscy dziennikarze i inni pracownicy telewizji. „(...) wszedłem do pokoju Alicji Daniluk-Jankowskiej, która tego dnia była wydawcą programu,właśnie do niej ktoś dzwonił: - Coś się stało z samolotem, awaria. Z góry zobaczyliśmy więcej. Wozy strażackie skręcały pod stację benzynową i płot z tyłu lotniska.Do pasa startowego był stąd kilometr, do głównej bramy następne dwa. Dlaczego przyjechała tu straż? Zobaczyliśmy limuzyny, które miały przewieźć delegację spod samolotu do Katynia. Też skręciły pod płot, po czym zawróciły w stronę centrum miasta. Pobiegliśmy do wyjścia.W ostatniej chwili ktoś jeszcze krzyknął, że przyszła depesza o ofiarach, mogą być ranni.” Jest to arcyciekawa sytuacja. Na pobliskim lotnisku doszło rzekomo do wielkiej katastrofy lotniczej „prezydenckiej maszyny”, ale osoby mieszkające w tymże hotelu muszą się o tym, co się stało, dowiadywać z depesz agencyjnych i jakichś telefonów. Można więc podejrzewać 1) albo, że niczego niepokojącego (rumor, huk, trzęsienie ziemi, eksplozja itd.) nikt nie słyszał ani nie widział (w przeciwieństwie do moonwalkera SW, który miał słynne widzenie orzącego skrzydła w rozwiewce mgielnej), albo, że 2) nikogo z ludzi z TVP poza SW nie było wtedy w hotelu, o czym pod koniec mojego posta. „Przy płocie i przy wozach strażackich było już pełno ludzi: strażacy, milicjanci, ci, którzy pracowali albo mieszkali obok. Nie było jednak żadnej z naszych ekip, żadnej z naszych kamer.” Przypominam, że to materiały operatora Kraśki poprzedziły w TVP (koło 10.20) emisję materiałów z lądowania pierwszego Polaka na Księżycu. Pamiętajmy jednak cały czas o tym, że ani Kraśko, ani jego operator nic nie widział, a wiedzę o tym, co się stało nabył z opowieści innych osób. „Wszyscy byli już albo w Katyniu, albo przy filharmonii w Smoleńsku, gdzie miał być później prezydent. Zobaczyłem reporterów z innych stacji, alewszyscy wiedzieli tyle samo: - Samolot skrzydłem zawadził o drzewo. Pewnie po lądowaniu zjechał z pasa i w nie uderzył. Każdy z nas leciał kiedyś tym samolotem i zdarzały się różne lądowania, lecz coś takiego?” I teraz proszę o uwagę, bo historia (zapewne przypadkowo, ale wygląda ta koincydencja dość zabawnie) powtarza się tak jak z moonwalkerem: „Z Warszawy dostałem sms-a już nie o rannych, ale zabitych. Jeszcze bez żadnych liczb.” Gość jest na miejscu, na lotnisku, gdzie wszystko zaszło, a o tym, CO się stało, dowiaduje się z sms-a z Polski. Czy to jest normalne? Tak czy tak chłopaki ruszają do akcji: „Niemożliwe, komuś puściły nerwy i podaje niesprawdzone informacje. Po paru minutach przyjechał pierwszy z samochodów Telewizji Polskiej. To Radek Sęp, doświadczony operator (…). Nic nie mówiąc do siebie, zaczynamy biec. (…) Obok jest też nasz producent Marek Czunkiewicz. Przed nami stoi zwarty kordon milicjantów, skutecznie powstrzymuje wszystkich, którzy chcą zobaczyć, co się stało. Gdybyśmy zatrzymali się i zaczęli przekonywać, by nas puścili, nic by z tego nie wyszło, Marek jeszcze w biegu krzyknął: - Ja się na nich rzucę, a wy biegnijcie dalej. Nie bardzo wiedziałem, co miał na myśli, ale z Radkiem po prostu przyśpieszyliśmy. Marek rzeczywiście rzucił się na milicjantów. Skoczył, przewrócił chyba trzech, jak się potem okazało, dwóch pułkowników. W różnych miejscach świata widziałem przepychanki reporterów z policją i sam w nich brałem udział, ale pierwszy raz byłem świadkiem czegoś takiego. Chyba nawet Marek nie spodziewał się tego po sobie, a już na pewno nie przewidzieli tego milicjanci. Jednak nie mieli żalu. Przyznali potem, że na naszym miejscu zrobiliby to samo.” Czyli, jak to się mówi, rozeszło się po kościach – przewróceni pułkownicy (stojący w ruskich kordonach, nawiasem mówiąc, bo na wartach to już ustawiają się generałowie) się otrzepali i ze zrozumieniem pokiwali głowami, no ale to nie koniec przygód naszych dzielnych pracowników TVP. „Ktoś jeszcze, biegnąc obok, próbował złapać mnie za ramię, ale się wywrócił. Milicjanci szybko uzupełnili wyrwę, jakiej Marek dokonał w kordonie, i nikomu więcej nie udało się przejść. Byliśmy już kilkadziesiąt metrów dalej. Nie dało się biec bardzo szybko, bo zapadaliśmy się w błocie. Dopiero potem sobie uświadomiliśmy, że jeśli my wpadaliśmy w nie w biegu, to jak głęboko siła uderzenia musiała wbić w błoto szczątki samolotu.” No i faktycznie, wbiła tak głęboko, że nawet dołu nie można było znaleźć. Zwróćmy jednak uwagę na to, co się teraz, tj. w zamieszczonych poniżej fragmentach, dzieje. Kraśko dobiega w okolice znanego nam strażackiego „woza” (pamiętamy migawki z Kraśką użerającym się z jakimś mundurowym) i...? „Gdy zobaczyli nas milicjanci, którzy byli przy samym wraku, rzucili się w naszą stronę. Zostaliśmy zatrzymani 100 metrów wcześniej.” Ciekawe dlaczego ruscy milicjanci reagują jak dzikie zwierza na zwykłych polskich ludzi mediów. Pewnie nie chcieli, by dziennikarze widzieli coś przerażającego, bo mogłoby się to odbić na ich psychice. Niezawodna na szczęście okazuje się nowoczesna technologia: „Dostałem sms-a od kogoś z redakcji Wiadomości: - Według naszego MSZ ekipy ratownicze próbują wydobywać pasażerów.” Domyślamy się więc, że redakcja „Wiadomości” wie lepiej, co się dzieje na Siewiernym, niż stojący tam Kraśko. Tak zresztą było i z historią moonwalkera, jak wiemy – inni wiedzieli o wiele lepiej od niego, co on widział, spacerując po księżycowej ziemi pośród niezidentyfikowanych obiektów (nielatających). „Krzyczeliśmy, że to polski samolot, tam są nasi ludzie, nasz prezydent, ale to nic nie dawało. Milicjanci obiecywali, że jak przyjdzie dowódca, to zdecyduje, czy można przepuścić nas dalej. (…) Co jakiś czas przebiegali obok oficerowie, ale wszyscy twierdzili, że to nie oni dowodzą. Przede wszystkim nie chcieli powiedzieć, co się stało.” Przypominam, stoją ludzie z TVP jakieś 100 m od „miejsca zdarzenia”. Co wiedzą i co widzą? W końcu się dowiadują: „Jeden tylko odwrócił się i zupełnie spokojnie oznajmił: - Roztrzaskał się, kompletnie się roztrzaskał. Przez drzewa widzieliśmy coś białego. Nie wiedzieliśmy jeszcze co. Byliśmy 100 metrów od miejsca katastrofy. Wciąż nie wierzyliśmy, że może być aż tyle ofiar.” Ile? Przecież Kraśko nie podał w tekście do tej pory żadnej liczby. Teraz następuje ciekawa refleksja: „Myśleliśmy, że nawet, jeśli samolot się rozbił, to większość ludzi się uratowała. Przecież to wielki samolot. (…) Jeśli ten oficer miał rację, „roztrzaskał się” znaczy, że część samolotu jest zgnieciona, ale w kadłubie wciąż są ludzie przypięci pasami.” Z tego fragmentu można więc wyciągnąć wniosek, że to, co widzieli ze swojej perspektywy nie wyglądało tak poważnie. Nie wyglądało tak zaś zapewne z tego powodu, że nie było żadnego pożaru. Jak czytaliśmy wyżej, MSZ podawał newsa o „wydobywaniu pasażerów”, a co się działo wtedy na Siewiernym?: „Przy szczątkach widzieliśmy wielu strażaków, milicjantów, ludzi z OMON-u, lecz nikogo w białych kitlach. Z boku stało pięć czy sześć karetek pogotowia, nikt jednak nie biegał z noszami. Wszystkie wozy ratownicze miały włączone sygnały, karetki nie. Dziwne. Nie szukają rannych. Zmroziło nas. Potem obaj mieliśmy podobne skojarzenia. Tak samo było 11 września po zamachu w Nowym Jorku. Lekarze i sanitariusze stali na Manhattanie przed szpitalami, czekając na rannych, ale ich nie było. Byli tylko ci, którzy zdążyli uciec, i ciała tych, którzy zginęli.” Tylko że na ruskim lotnisku sytuacja trochę inaczej wyglądała niż w Nowym Jorku (jeśli chodzi o akcję ratowniczą), no ale nieważne. W końcu Kraśko z kolegą jakoś docierają na okołoksiężycową orbitę. I zaczyna się wnioskowanie „ze śladów”, tzn. odtwarzanie tego, co się mogło stać, skoro tak a tak wyglądają szczątki. „Przepychając się z milicjantami, którzy trzymali nas za ręce i co jakiś czas zasłaniali Radkowi obiektyw kamery, przesunęliśmy się kilka metrów w bok. Zobaczyliśmy skrzydło. Urwane skrzydło, odwrócone, z kołami w górze. Radek zrobił zdjęcia, które potem widziałem w serwisach informacyjnych na całym świecie. Dopiero wtedy dotarło do nas, jak jest źle. Jeśli tak leży skrzydło, to nie była awaria, ani wypadek nie zdarzył się po lądowaniu.” Jak widzimy, Kraśko już wie, że o zamachu nawet nie można myśleć, a jedynie o skali nieszczęścia. Ale dorzuca jakieś nowe, zapewne zasłyszane (bo przecież nie chodził i nie sprawdzał), „okoliczności”: „Zrozumieliśmy, że to „coś białego”, co widzieliśmy między drzewami, to resztki Tu-154. Z tego miejsca widzieliśmy pas do lądowania. Od skrzydła nie był dalej niż 300-400 metrów. Jak mało zabrakło. Dosłownie sekundy i mogliby się uratować – myśleliśmy. Mgła nie była już tak gęsta, ale chmury wisiały tuż nad głową, wciąż były bardzo, bardzo nisko. Tragedia jednak zaczęła się 800 metrów dalej, po drugiej stronie szosy: gdy samolot ściął fragment wieży obserwacyjnej, piloci próbowali go jeszcze poderwać.” Jakąż to wieżę obserwacyjną miał ściąć tupolew? Leśną? Zaczyna się wtedy łączenie „z krajem” i mediami, bo Kraśko stopniowo zamienia się przecież w „naocznego świadka” (dokładnie tak jak moonwalker http://freeyourmind.salon24.pl/284554,historia-lunochoda): „Chcieliśmy biec, ale nie było o tym mowy. Radek miał cały czas włączoną kamerę i filmował wszystko, co mógł. Zadzwonił telefon. To był Jacek Gasiński (…). Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zacząłem mu bezładnie opowiadać, co się dzieje. Jacek chciał tylko zapytać, czy jesteśmy cali, bo obawiał się, że skoro mieliśmy być tego dnia w Katyniu, byliśmy na pokładzie. Niezwykłym zbiegiem okoliczności tak nie było.Media niemal zawsze lecą. Tym razem zabrakło dla nas miejsca, bo zaproszono wielu członków delegacji. Redakcje wysłały więc swoich ludzi pociągiem, tak jak nas, albo samochodami.Niektórzy przylecieli Jakiem-40 godzinę wcześniej.” Godzinę wcześniej? Jak-40 ląduje o 7.15, a do katastrofy miało dojść przecież o 8.56 wedle oficjalnych danych. I teraz kolejna istotna uwaga: „Kiedy do Polski dotarły pierwsze informacje o wypadku samolotu, sądzono, że mowa właśnie o Jaku i zginęli dziennikarze. To, że mógł rozbić się potężny, prezydencki Tu-154 wydawało się po prostu nieprawdopodobne.” To bardzo zastanawiające, skoro przecież jak-40 z dziennikarzami spokojnie wylądował i informacja o tym MUSIAŁA dotrzeć do Polski. Czy nikt z dziennikarzy nie wysłał sms-a po wylądowaniu? Ba, czy nikt z nich po przesiadce na Okęciu nie zawiadomił nikogo przed wylotem, że zaszła zmiana planów i nie lecą tupolewem? I za chwilę spotkamy dobrze nam znanego Igora (autora tzw. 3. filmu z Siewiernego), który podaje się za autora filmiku Koli: „Z daleka widzieliśmy, że coraz więcej reporterów chciało dotrzeć chociaż tu, gdzie byliśmy, i przepychanki z milicjantami były coraz bardziej gwałtowne. Nic nie dały. Marek Pyza ze swoją ekipą wszedł na dach stojącego obok stacji benzynowej salonu Kia. Ściągała ich stamtąd milicja, a po chwili właściciel wpuszczał z powrotem. To ten człowiek nakręcił komórką jeden z filmów, które pokazywano potem w telewizji. - Byłem tam, nim ogrodzono teren. Uwierzcie, po prostu szczątki porozrzucało w promieniu 150 metrów, może nawet więcej. Nie było nawet wybuchu, tylko wielka chmura pyłu – opowiadał Igor.” No kto by pomyślał, tylko pył. I tu Kraśko nieco koryguje relację Igora, żeby nie wyglądała zbyt podejrzanie: „Powierzchnia, na której leżały fragmenty samolotu, była o wiele większa, lecz nikt tego jeszcze nie wiedział.” Nikt nie wiedział, ale potem już eksperci MAK-u ustalili. Kordony milicjantów i innych mundurowych były potrzebne, zdaniem Kraśki, gdyż lotnisko wojskowe było... nieogrodzone. To też wyjaśniałoby bezproblemowe wtargnięcie moonwalkera do ruskiej zony. Kraśko tak rekonstruuje sytuację z krążeniem wczesnych informacji o tragedii: „(...) Kilkadziesiąt minut wcześniej (niestety, nie podaje w stosunku do jakiej godziny – przyp. F.Y.M.) Radosław Sikorski odebrał telefon od przedstawiciela MSZ, który czekał na delegację na płycie lotniska. Pierwsza informacja donosiła o wypadku, ale nie o ofiarach.” Skąd wiedziano o wypadku, skoro nic nie słyszano ani nie widziano? Tu już Kraśko ma wiadomości z drugiej ręki, jak można sądzić: „Gdy straż wyjechała w stronę wraku (skąd wiedziano, gdzie jest wrak? - przyp. F.Y.M.), pojechał za nią ambasador Jerzy Bahr. Na miejscu zobaczył skalę tragedii i wysłał sms-a do ministra Sikorskiego, że jest niemożliwe, by ktoś mógł przeżyć. (…) - Nikt nie przeżył – półtorej godziny po katastrofie poinformował już oficjalnie gubernator obwodu smoleńskiego. Po kilku minutach potwierdziła to rosyjska prokuratura, dodając, że „samolot rozbił się w gęstej mgle przy podchodzeniu do lądowania”. Pięć minut później rzecznik polskiego MSZ, nadal nie dowierzając albo nie chcąc uwierzyć w rozmiary tragedii, oświadczył: - Najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy...” Sam Kraśko wraca do chwili „uprzytomnienia sobie, co się stało”. Jest to równie zagmatwany moment jego historii, jak u moonwalkera. Temu ostatniemu, jak pamiętamy, najpierw w paradę weszli blacharze, potem jednak szczęśliwie dokonała się rozwiewka mgły, która pozwoliła mu uzyskać wgląd w rzeczywistość, mimo że „o dwie minuty za wcześnie” wyłączył kamerę, co filmowała mgłę przez parę godzin. Kraśko też ma niesamowite perypetie w „chwili zero” (dosłownie „cały wiruje ten świat”), choć zaczyna skromnie i sentencjonalnie: „Często pyta się reporterów, co czuli, gdy byli w miejscu tragicznych wydarzeń. Prawda jest taka, że na ogół czuje się niewiele.” I teraz: „Za dużo rzeczy dzieje się jednocześnie. Ktoś cię szarpie, ktoś dzwoni, gdzieś biegniesz, myślisz, na co patrzy operator, odbierasz sms-a, coś widzisz niewyraźnie z daleka, zastanawiasz się, co zrobić, żeby być bliżej. Teraz widzieliśmy strzępy metalu i strzaskane konary drzew. Dopiero po jakimś czasie ktoś przytomnie zauważył, że samolot musiał je połamać, spadając.” Jak dobrze więc, że tylu przytomnych ludzi było w okolicy. Kraśko przywołuje jeszcze jedną zupełnie zaskakującą wiadomość, która dotarła do dziennikarzy w Katyniu niedługo po newsie o awarii: „Anna Hałas-Michalska pędziła samochodem z Katynia, gdzie była od paru godzin z rodzinami (katyńskimi – przyp. F.Y.M.) (...). Gdy ktoś powiedział, że „tutka” miała awarię, nie wierzyła, jak my w Smoleńsku, że to coś poważnego. Wokół niej rozdzwoniły się telefony. Kolejna informacja: - Samolot się rozbił, ale wszyscy żyją.” Wspomniałem na początku o hotelu i SW. Kraśko nawiązuje także do materiału i postaci moonwalkera znowu w intrygujący sposób (czy ustalał tę wersję z SW? chyba musiał z nim rozmawiać po całym zdarzeniu): „Jako jedyny tamtego dnia rano miał zostać w hotelu. Czekał na ekipy, które przyjadą ze zdjęć, by zmontować ich materiał. Miał dużo czasu, wyszedł więc ze swoją prywatną, małą kamerą przed hotel, by sfilmować przylot prezydenta. Była mgła, chmury, nic nie widział, tylko słyszał nad sobą silniki samolotu. W końcu zobaczył nad drogą za bardzo przechylone skrzydło, a potem usłyszał huk i dostrzegł dym. Pobiegł. Nie był pewny, że to ten samolot. Cały czas miał włączoną kamerę. Patrzyłem na to samo (podczas emisji w TVP? W wozie transmisyjnym? – przyp. F.Y.M.) co on kilkadziesiąt minut wcześniej, nim służby otoczyły teren. Pożar wywołany uderzeniem samolotu nie był duży.” To jednak nie dziwi Kraśki, tak jak i fakt, że pokazana jest jedna z czarnych skrzynek w jednym z pierwszych kadrów księżycowej relacji SW: „Parę godzin później, gdy usłyszeliśmy oficjalny komunikat, że skrzynek jeszcze nie odnaleziono, wiedzieliśmy, że zlokalizowanie przynajmniej jednej z nich trudne nie będzie.” I jeszcze jedna myśl trochę podobna do refleksji SW: „Chociaż staliśmy teraz 200 metrów od szczątków samolotu, wątpię, że od razu do nas dotarło, co się stało, nawet jeśli wszyscy znaliśmy te same fakty.” I finał: „O 12.46 agencja ITAR-TASS podała informację, że załoga samolotu była uprzedzona przez białoruskich kontrolerów lotu o złych warunkach pogodowych i otrzymała propozycję lądowania w Mińsku lub Moskwie(nieprawda – przyp. F.Y.M.). Trzy minuty później zastępca biura prasowego gubernatora obwodu smoleńskiego oznajmił, że to piloci Tu-154 podjęli decyzję o lądowaniu (nieprawda – przyp. F.Y.M.). Obsługa lotniska radziła lecieć do Mińska (nieprawda – przyp. F.Y.M.). Telewizja Wiesti-24 mówiła nawet o czterech próbach podejścia do lądowania (nieprawda – przyp. F.Y.M.), co oznaczałoby złamanie przyjętych w lotnictwie procedur. Kolejne godziny i dni korygowały jednak wiele z pierwszych doniesień, począwszy od godziny katastrofy. „8.56” stała się jej symbolem, ale teraz wiemy, że to tylko chwila, gdy na lotnisku zawyły syreny.” Problem tylko w tym, że na filmie moonwalkera, tym samym filmie, który na własne oczy widział sam Kraśko, a który to film kręcony miał być także o 8.56, żadnej syreny z lotniska nie słychać. Ale to zrozumiałe, bo na Księżycu w ogóle słabo słychać także inne syreny (http://freeyourmind.salon24.pl/284175,dark-side-of-the-moon-2). Pocieszające jest natomiast to, że przynajmniej śpiew ptaków się niesie nad księżycowym krajobrazem (http://freeyourmind.salon24.pl/280500,telefony). (wszystkie fragmenty ze stron 8-33 książki Kraśki) |
|
Zmieniony ( 11.03.2011. ) |