Problem jednoczesności (Smoleńsk)
Wpisał: freeyourmind   
08.04.2011.

Problem jednoczesności

07.04.2011 http://freeyourmind.salon24.pl/295319,problem-jednoczesnosci

Niedawno pisałem o tym, w jak zgrabny i nawet zabawny sposób poradzili sobie autorzy książki o śmiałym, porywającym tytule „Cała prawda o Smoleńsku” z chronologią wydarzeń z 10 Kwietnia. Po prostu tam, gdzie im coś nie pasowało, pozmieniali parametry czasowe zdarzeń i wyszło wszystko elegancko i po kolei (http://freeyourmind.salon24.pl/294632,same-fakty-w-fakcie). Inną metodę radzenia sobie z kosmicznym chaosem zastosował Tadeusz Święchowicz w specjalnym n-rze „GP” (06/04/2011, s. 34-35, artykuł „Stracony kwadrans”); otóż nie wybrał drogi na skróty, jak eksperci związani z „Faktem”, tylko nieco na przełaj. Mimo że kwestionuje on 8.56 jako „godzinę katastrofy”, to nie podaje on żadnych dokładnych parametrów czasowych, tylko powołuje się na wypowiedzi świadków i w ten sposób, podejrzewam, tworzy sobie lub stara się stworzyć także nam, pewną chronologię faktów. Możemy więc mniemać, iż uważa on zapewne godz. 8.41 za „godzinę katastrofy” - słowo „zapewne” przywołuję celowo, bo pojawia się też dość często w rekonstrukcji zdarzeń a la Święchowicz.

Autor więc powiada tak: Safonienko był 1-2 minuty „po katastrofie”, kilka minut „po katastrofie” był Fomin, który widział polskiego montażystę, który był 5-6 minut „po rozbiciu się samolotu”, zaś Bahr był 5 minut „po katastrofie” i zapewne Wierzchowski też, który był „minutę lub dwie” po dobiegu panów w kitlach, no i Połtawczenko był 3 minuty po tym jak mu „powiedziano, że maszyna uderzyła w ziemię”. W tej sytuacji aż się ciśnie na usta pytanie: dlaczego oni wszyscy, skoro wystartowali do biegu mniej więcej w tym samym czasie i mniej więcej w tym samym czasie (tj. w ciągu paru minut) dotarli na „miejsce katastrofy” się NIE spotkali i nie wzięli za ręce? Zapewne Święchowicz zna na to pytanie odpowiedź, może też zwerbalizuje ją w swym następnym ważnym tekście.

Do tego czasu jednak pozostają nam tylko głupawe domysły, zwłaszcza że na filmiku Koli, który miałby być filmem Safonienki (czego jeszcze nikt nie dowiódł) ludzi paru widać, ale akurat nie ma Wierzchowskiego ani intrygujących panów w kitlach (intrygujących, skoro na Siewiernym dyżurował jeden felczer; ci może mieli dyżur w gaziku FSB). Na filmie moonwalkera Wiśniewskiego ludzi też sporo („strażacy” i inni bezpieczniacy), ale nie tylko nie ma Bahra ani Wierzchowskiego, ale ciężko byłoby znaleźć Safonienkę, choć jakby leśny dziadek Alosza się kręci (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/died-wraca.html) i jakby jeden jeszcze felczer się między szczątkami wałęsa czy pałęta (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/co-to-za-ludzie.html). Fomin natomiast filmuje filmującego (niemalże jak w jednej powieści Duerrenmatta, a tak naprawdę jak w neosowieckiej lustrzanej rzeczywistości) moonwalkera, ale tak sprytnie, że wyłącza komórkę, gdy polskiego montażystę łapie OMON; i nasz spostrzegawczy mechanik też nie chwyta w swoim obiektywie żadnych polskich dyplomatów ani Koli, ani Aloszy.

Te dość zaskakujące rozjazdy na księżycowej, zdawałoby się płaskiej, dwuwymiarowej scenerii zebrałem w paru już analitycznych tekstach i nie będę znowu przytaczał, odsyłając zainteresowanych do lektury (http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska) (http://freeyourmind.salon24.pl/281532,efekt-motyla) (http://freeyourmind.salon24.pl/281797,oko-zaby-3) (http://freeyourmind.salon24.pl/284554,historia-lunochoda) (http://freeyourmind.salon24.pl/286238,w-ruskiej-zonie) - wspominam o nich jedynie z uwagi na Święchowicza, który chyba powinien te kwestie wziąć pod lupę, skoro zajmuje się Smoleńskiem i np. „straconym kwadransem po katastrofie”. Wiele bowiem zależy tu nie tylko od tego, od którego punktu czasowego liczy ktoś ów „stracony kwadrans”, lecz od tego, jaką katastrofę ma ten ktoś na myśli. Wedle mojego tępego rozeznania to Wiśniewski nie widział np. katastrofy „prezydenckiego tupolewa”, tylko jakąś inną i to o godz. 8.38 (http://freeyourmind.salon24.pl/286838,bilokacja-o-8-38). Może ta drobna i zapewne marginalna sprawa zainteresuje bliżej również Święchowicza i nieco mniej uwagi poświęci analizowaniu przekazu „Głosu Rosji” czy opowieściom o dzielnych, zakrwawionych i zarobionych po łokcie, ruskich strażakach w „Moskiewskim Komsomolcu”.

Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że w tekście Święchowicza nie ma nic ciekawego. Otóż są dwa warte zacytowania fragmenty (z intrygującymi wnioskami), które pozwolę sobie w paru miejscach w nawiasach (może wrednie, ale nic na to nie mogę poradzić) skomentować, abstrahując już od newralgicznej kwestii „momentu zdarzenia”:

 „...już minutę po katastrofie dowódca jednostki wojskowej z Siewiernego zaalarmował Regionalną Bazę Poszukiwawczo-Ratunkową. Żadna z osób przebywających na stanowisku kierowania lotami nie przekazała mu informacji o zniknięciu samolotu z radaru (czy widzieliśmy jakieś obrazowania polskiego tupolewa z radarów na Siewiernym? - przyp. F.Y.M.), bo zostałoby to utrwalone na zapisach magnetofonowych(a skąd wiemy, czy te dziwne szpule nie są tak zmajstrowane jak „kopie CVR”? - przyp. F.Y.M.).Kontrolerzy byli przez pierwsze minuty w szoku i panice (skąd wiemy, że to nie był teatr? - przyp. F.Y.M.). Ograniczali się do przekleństw i wywoływania polskiego samolotu. Dowódca jednostki jednak od razu wiedział o zniknięciu samolotu (jak to od razu? - przyp. F.Y.M. - skąd wiemy, że on to wiedział?)i przekazał tę informację dalej. Wynika z tego, że lot polskiego samolotu był śledzony na bieżąco, a praca kontrolerów była monitorowana przez ich zwierzchników. Poza stanowiskiem kontroli lotów na Siewiernym funkcjonował jeszcze drugi punkt dowodzenia operacją sprowadzania polskiego samolotu (przy założeniu, że był on sprowadzany na Siewiernyj – przyp. F.Y.M.). 

(Teraz będzie krzepiąco – przyp. F.Y.M.)Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż lot tak ważnego samolotu jak maszyny kraju NATO z prezydentem i całym najwyższym dowództwem wojskowym na pokładzie musiał być śledzony nie tylko przez kontrolerów . Rozkaz o sprowadzeniu polskiego samolotu do Smoleńska przyszedł prosto z Moskwy. Jest oczywiste, że sytuacja na Siewiernym, w chwili, kiedy leciał tam prezydent obcego państwa, a warunki stały się ekstremalne, musiała być bacznie obserwowana. Sztab w Moskwie otrzymywał informacje (skąd to wiemy? - przyp. F.Y.M.)nie tylko z samego lotniska, ale również z innych źródeł, np. z obrony przeciwlotniczej, której radary musiały śledzić tak ważny, obcy samolot. 

Dowództwo wiedziało więc zapewne o rozbiciu się polskiego samolotu (wiedziało z radarów? – przyp. F.Y.M.)natychmiast po tym fakcie i zapewne to ono podejmowało decyzje w czasie, kiedy kontrolerzy byli w szoku. 

Według ustaleń MAK, już 13 minut po wypadku teren katastrofy w promieniu 500 m został otoczony przez służby federalne. W akcji tej uczestniczyło ponoć 180 osób (skąd te osoby wiedziały, kiedy i gdzie „upadł samolot”, skoro była gęsta mgła pozwalająca leśnym dziadkom, trzymającym się z wrażenia kół swoich aut na działkach, widzieć na odległość 10 m? - przyp. F.Y.M.).Dopiero minutę później dotarł na miejsce pierwszy wóz strażacki, który dyżurował na lotnisku. Jeszcze później przyjechała pierwsza karetka. Jako to możliwe, że służby federalne działały szybciej niż pogotowie i skąd w rejonie katastrofy wzięło się aż tylu funkcjonariuszy i żołnierzy? (Może odpowiedź nie jest skomplikowana: - czekali na sygnał do rozpoczęcia akcji i wiedzieli, gdzie akcja się rozpoczyna – przyp. F.Y.M.)Jeżeli sztab operacji był przygotowany na ewentualność wypadku, to dlaczego nie przygotowano służb medycznych? Siedem karetek pogotowia przybyło na miejsce katastrofy dopiero pół godziny po niej, 16 minut po wkroczeniu na teren przez służby federalne.

 

Tak to wygląda w optyce Święchowicza.