Nachalne są te k... i zuchwałe - o depeszy KAI
Wpisał: Jacques Blutoir   
16.05.2011.

„Nachalne są te k…. i zuchwałe” - o depeszy KAI

 

Jacques Blutoir 2011-05-14 http://www.bibula.com/?p=37763

Tym nieśmiertelnym cytatem z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” można by skwitować depeszę Katolickiej Agencji Informacyjnej zatytułowaną “Liturgia nie dla przeciwników soboru”, która jako jedyny komentarz do wydanej wczoraj w Rzymie instrukcji Universae Ecclesiae przywołuje wypowiedzi księdza doktora Mateusza Matuszewskiego, konsulatora Komisji Episkopatu Polski ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Wypowiedzi księdza Matuszewskiego brzmią jak drwina i są ostatecznym dowodem (choć zapewne nie ostatnim) na nieudolność Kurii rzymskiej, nie będącej już w stanie wydać żadnego prawa, które budziłoby respekt wśród biskupów, którym przez dziesięciolecia sączono do głów brednie o kolegializmie.

Trudno jednak mieć pretensje do doktora Matuszewskiego. Z pewnością nie jest entuzjastą dawnej liturgii, a już zupełnie katolickich tradycjonalistów i czyni tylko to, na co pozwalają mu jego przełożeni i tekst samej instrukcji. A ta okazuje się być kolejnym bublem, które Rzym zdaje się mieć w zwyczaju co jakiś czas wypuszczać – wystarczy przypomnieć dokument takiej wagi jak list do prześladowanych chińskich katolików zrazu wymagający noty wyjaśniającej i niezliczonej liczby komentarzy Sekretariatu Stanu, czyniących tamtejszemu Kościołowi więcej szkód niż pożytku (primum non nocere chciałoby się rzec). Podobnie z wielosłowia, którym wczoraj uraczyła nas podlegająca Kongregacji Nauki Wiary komisja pontyfikalna Ecclesia Dei, może wyniknąć tyle samo szkód, co pożytku – w cytowanych przez KAI wypowiedziach ksiądz Matuszewski z łatwością to udowadnia.

Instrukcja w swych założeniach miała – jak się powszechnie przyjęło uważać – zdyscyplinować biskupów, gdy idzie o implementację norm zawartych w motu proprio Summorum Pontificum i wyjaśnić te punkty papieskiego dokumentu, które zostały sformułowane w sposób dwuznaczny i niejasny. Dziś okazało się, że tam, gdzie prawo wydawało się w miarę jasne (lub zostało wyjaśnione) instrukcja je zaciemnia, a tam, gdzie zapisy były niejednoznaczne interpretuje je na niekorzyść „nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego”. I na nic zda się cała ta (nazbyt) obszerna preambuła, w której papież ustami kardynała Levady zaklina rzeczywistość, mówiąc o tym, że NOM jest tym samym lex orandi, co Msza w rycie klasycznym i że “używanie liturgii rzymskiej obowiązującej w 1962 roku jest prawem danym dla dobra wiernych, a więc ma być interpretowane w sensie przychylnym dla wiernych, którzy są jego głównymi adresatami”. Przepisy szczegółowe mimo tych zaklęć są, jakie są i z pewnością zostanie to wykorzystane.

Przykłady? Proszę bardzo. Z jednej strony kardynał prefekt pisze, że „ze względu na swoją starożytność i czcigodność forma nadzwyczajna musi być zachowywana z należnym jej honorem”, a z drugiej strony nie nakazuje nauczać celebrowania wg tego rytu w seminariach, czym naraża się na komentarz doktora Matuszewskiego, który stwierdza ni mniej, ni więcej, tylko że „w watykańskiej instrukcji nie ma nakazu nauczania kleryków tej formy sprawowania Mszy jako RÓWNIE WAŻNEJ, co zwyczajna”. I niestety konsultor episkopatu ma rację.

Dotąd o ustanowienie Mszy w rycie klasycznym mogła wnioskować trwale istniejąca (stabiliter existens) grupa wiernych. Motu proprio nie precyzowało ilu wiernych taka grupa ma liczyć i czy muszą oni pochodzić z tej samej parafii – a te dwie kwestie okazały się być kluczowymi. Instrukcja nie tylko zagadnień tych w pełni nie wyjaśnia, ale jeszcze stawia przed wiernymi dodatkowe wymogi. Choć wiadomo już, że grupa może pochodzić z różnych parafii, a nawet diecezji, to nadal nie podano minimalnej liczy osób, które muszą ją tworzyć, nie określono, co w rzeczywistości oznacza to, że musi być ona „trwale istniejącą”, ale stwierdzono, iż grupa ta musi być nie tylko „zorganizowana”, ale również, że owi wierni nie mogą należeć do grup negujących ważność NOM.

Co na to ksiądz Matuszewski? Ano, że: „Chociaż nie zostało określone, co to znaczy «stabilna grupa» czy jak liczna powinna być, to jednak konkretne rozstrzygnięcia pozostawiono w gestii Kościołów lokalnych. Instrukcja stwierdza, że nie można spełniać próśb osób indywidualnych, ale musi to być grupa stała, zorganizowana, może być międzyparafialna”. Czy 50 osób to grupa – zapewne, ale czy stabilna, trwale istniejąca? To cały czas będzie zależało od widzimisię ordynariusza, któremu kardynał Levada w swej świątobliwej naiwności (tak to nazwijmy) dał do ręki bicz w postaci przymiotnika „zorganizowana”. Bo cóż to znaczy? Z całą pewnością nie to, że grupa jest w stanie wyłonić spośród siebie przedstawiciela do rozmów z biskupem. To byłoby zbyt proste! Zorganizowana – czyli w jakiś sposób stowarzyszona. Ale przecież nie na prawie świeckim, bo to nie ma zastosowania w życiu Kościoła. A skoro tak, tzn. że na prawie kościelnym. I to koniec. Znów trzeba będzie pisać do Ecclesia Dei z pytaniami, czy grupa musi mieć osobowość prawną, kościelny placet i asystenta, by mogła być uznana za zorganizowaną i nie potraktowana przez kurię «per nogam».

Punkt mówiący, że „wierni, którzy proszą o Msze św. w formie nadzwyczajnej, nie mogą w żaden sposób popierać albo należeć do grup, które okazują się być przeciwko ważności bądź prawomocności Mszy św. i Sakramentów celebrowanych w formie zwyczajnej albo przeciwko Biskupowi Rzymu jako Najwyższemu Pasterzowi Kościoła Powszechnego” to już zupełne kuriozum, które najpewniej doprowadzi do cyrków, jakich jeszcze w polskim Kościele nie było. Ksiądz Matuszewski mówi o tym tak: „Najważniejsze co zostało przypomniane to zasada, że trzeba być w pełnej jedności z Kościołem, a więc przyjmować nauczanie papieża i nauczanie Soboru Watykańskiego II, by móc prosić o sprawowanie liturgii w formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego. Konsultor Episkopatu podkreśla, że nowa instrukcja jest ważnym przypomnieniem, iż można w diecezji pozwolić na organizowanie się stabilnych grup wiernych, ale nie mogą oni kwestionować Vaticanum Secundum Z JEGO CAŁĄ REFORMĄ LITURGICZNĄ CZY EKUMENICZNYMI OSIĄGNIĘCIAMI”.

Już widzę te żądania podpisywania lojalek, w których wierni proszący o Mszę będą musieli deklarować, że „wierzą w Sobór i wszystkie sprawy jego”. Nieistotne czy wierzą w realną obecność, czy żyją w łasce, czy po katolicku wychowują dzieci – ważne będzie, czy wierzą w ekumenizm, kolegializm i ducha soboru. Wyobrażam sobie, że ten punkt jest wymierzony w wiernych związanych z Bractwem Świętego Piusa X, które wprawdzie nie odrzuca ważności NOM i uznaje władzę papieża nad Kościołem, ale powszechnie twierdzi się, że jest inaczej. Jeśli kardynał Levada rzeczywiście tego chciał, to dał kolejny przykład zupełnego oderwania od rzeczywistości: wierni związani z piusowcami będą mieli w nosie proszenie się w kurii o Msze – będą intensywniej działać na rzecz sprowadzenia do swego miasta księży Bractwa. I tyle.

To z jednej strony cieszy, ale z drugiej strony może wpłynąć na środowiska indultowe, których członkowie (szczególnie tam, gdzie nie ma kaplic FSSPX) dokładnie odpytani na tę okoliczność, mogą okazać się zaskakująco radykalni w poglądach na temat „ducha soboru”. A (post)indulty są przecież potrzebne choćby po to, by być jak kamienie w pontyfikalnych sandałach i przypominać hierarchom o palącym problemie.

Kolejną kwestią, co do której oczekiwano, że zostanie rozwiązana przez instrukcję była „zdatność” kapłana do celebracji. Po wydaniu motu proprio Summorum Pontificum niektóre konferencje episkopatów postanowiły egzaminować księży z łaciny. Biskupia pewność siebie była tak wielka, że nie bali się nawet autokompromitacji – księża kończyli przecież seminaria duchowne, w których łacina była przedmiotem obowiązkowym i aby być dopuszczonymi do święceń musieli uzyskać pozytywną notę i ukończyć studia. Czyżby w diecezjalnych seminariach fałszowano noty w indeksach, albo nauczano poniżej wymaganego poziomu? Nikomu nie przyszło przy tym do głowy, by w podobny sposób egzaminować księży chcących celebrować NOM w języku łacińskim.

Co na to ksiądz Matuszewski? Ano plecie swoje androny: „(…) zwraca też uwagę, iż w instrukcji Universae Ecclesiae podtrzymano wymaganie co do umiejętności księży. – Kapłan musi być przygotowany, posiadać odpowiednią wiedzę liturgiczną jak taką formę liturgii rytu rzymskiego celebrować i znać podstawy łaciny – podkreśla. Podobnie jak nie wolno księdzu sprawować Mszy św. w języku, którego nie zna, chociaż poprawnie umiałby odczytać teksty, również w języku łacińskim nie wolno celebrować tej liturgii księdzu, który nie znałby podstaw tego języka – wyjaśnia liturgista. Jego zdaniem to ważne doprecyzowanie, gdyż w Polsce są grupy, które wcześniej zgłaszały: „mamy księdza, a on nie musi znać łaciny, bo Watykan wcale nie wymaga, żeby znał łacinę”. – Teraz wiadomo, że wymaga. Nie wymaga literackiej łaciny, ale podstaw owszem – zaznacza konsultor Episkopatu”.

A co o tym mówi Instrukcja? Owszem, że zdatny jest każdy kapłan o uregulowanej sytuacji kanonicznej, ale musi on wypowiadać słowa poprawnie i rozumieć ich znaczenie. Tak więc biskup pośle go na egzamin z „rozumienia”, latynista odpyta go nie tylko z deklinacji, ale i z zastosowania konstrukcji typu accusativus cum infinitivi i będzie po sprawie.

I żeby nie było za wesoło, zakazano udzielania święceń w rycie klasycznym jeśli dane seminarium należy do diecezji, lub instytutu, który nie podlega komisji Ecclesia Dei. Cóż, można by żałować, ale kto wie czy nie wyniknie z tego coś dobrego – żaden kleryk nie będzie się łudził, że można być katolickim kapłanem-tradycjonalistą na pół gwizdka, takim, który jakoś przepęka współczesną „zawodówkę dla księży”, a później otrzyma święcenia wg dawnego rytuału. Może to wręcz skłonić wielu wahających się młodych ludzi do bardziej radykalnych wyborów.

Przykładami można sypać jak z rękawa, a pytania mnożą się jak króliki. Czy naprawdę nie można było napisać, że grupa musi liczyć przynajmniej 5,6, czy 8 osób i wyłonić spośród siebie przedstawiciela; że zdatny jest każdy wyświęcony kapłan, który w seminarium otrzymał pozytywną notę z łaciny i według własnego uznania odpowiedzialnie stwierdza, iż zna ryt; że jeśli nie ma świątyni, w której można celebrować Triduum, to należy zorganizować je tylko w starym rycie (zaraz znalazłoby się pięć kościołów filialnych czy rektorskich w Wielkim Tygodniu nieużywanych).

Oczywiście są i pozytywy, do których należy jasne stwierdzenie, że każdy kapłan ma prawo celebrować prywatnie, że zakonnicy mogą korzystać z rytów własnych, że można publicznie odprawić Święte Triduum, że Ecclesia Dei jest w tych sprawach ordynariuszem, którego decyzje można skarżyć jedynie w Sygnaturze Apostolskiej etc. Jednak – by użyć cytatu z „Misia” Barei – „rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów”, bo to z minusami będziemy borykać się na co dzień.

Cóż, wielu katolików znów czekają czasy intensywnej korespondencji z Komisją Ecclesia Dei i oskarżenia o „donoszenie” na własnego biskupa. Znów przez kilka lat trwać będzie w Kościele walka o Lebensraum dla rytu klasycznego. No chyba, że papież z odpowiednią ostentacją wyrzuci na twarz jednego czy drugiego krnąbrnego hierarchę (co w sumie znakomicie zastąpiłoby wydawanie jakichkolwiek podobnych instrukcji). Pytanie czy wierni okażą się mieć cojones i czy Ojciec Święty rzeczywiście wie czego chce, a jego władza jest nadal cokolwiek większa niż weneckiego doży.

Jacques Blutoir

PODKREŚLENIA pochodzą ode mnie. [mała część też ode mnie... MD]

Za: Pod mitrą czyli kościelne safari (14.05.2011)

Zmieniony ( 16.05.2011. )