Herb wykluczenia
Wpisał: Izabela Brodacka   
15.06.2011.

Herb wykluczenia

Izabela Brodacka

 

 „Galileusz, Darwin i ja” mawiał zwariowany profesor Challenger, bohater ksiązki „Zaginiony Świat” Conan Doyle’a. Uważał się za geniusza odrzuconego przez skostniałe, ogłupiałe środowisko naukowe, niezdolne do zrozumienia jego idei. Większość odrzuconych czuje się duchowymi dziećmi Einsteina lub przynajmniej Galileusza. Wykluczenie stało się ich herbem.

 

Książkę pod tytułem „Herb wygnania” napisał emigrant Wojciech Karpiński w imieniu twórców odrzuconych przez komunistyczny reżim. Do herbu wykluczenia rościłoby sobie prawo o wiele więcej osób. Prawdopodobnie większość pisujących na różnych portalach.

 

Twórca teorii względności Albert Einstein, z którym najczęściej identyfikują się zapoznani geniusze, z trudem zdał maturę, a dyplom na Politechnice w Zurichu zrobił tylko dzięki życzliwości profesorów i kolegów, gdyż wolał kawiarnie od wykładów. Przez pewien czas zarabiał korepetycjami, a potem, dzięki protekcji przyjaciela otrzymał mało absorbującą pracę ( właściwie synekurę) w berneńskim Urzędzie Patentowym. Spędził tam 8 lat -jak się okazuje niezwykle produktywnie. W 1905 roku ogłosił teorię względności.

 

Einstein miał wiele szczęścia, że żył w czasach, gdy ludzi jeszcze interesowała prawda i byli skłonni nie tylko zapoznać się, lecz nawet dyskutować z paradoksalnymi tezami nieznanego urzędnika patentowego. Dziś jego prace wylądowałyby bez czytania w koszu instytutu fizyki czy redakcji naukowego czasopisma.

W instytucie fizyki na Hożej do szafy z napisem ( jeżeli dobrze pamiętam) „wariaci” trafiały nie czytane, prace licznych odkrywców perpetum mobile, autorów projektów podróży w czasie, oraz przeciwników teorii względności. Pamiętam jakiegoś inżyniera ze Śląska, który pochwalił się swoimi poprawkami do teorii względności w „Ekspresie Wieczornym”. To zdyskwalifikowało go w przedbiegach, ale i tak nikogo nie zainteresowały jego mało zrozumiałe wyliczenia.

 

Pewien fizyk teoretyk prowadzący obecnie fascynujący zresztą blog poświecony swojej dziedzinie, zapytany niedawno o poglądy profesora X w konkretnej sprawie, zamiast: „nie wiem” albo „nie interesuje mnie to” odpowiedział pytaniem: „a w jakich czasopismach X publikuje?”

Nawet tak niekonwencjonalny badacz, za kryterium prawdy uważa liczbę publikacji w czasopismach z listy filadelfijskiej.

Jest to przykład świadomego „oglądu uprzedzonego”. Pan fizyk nie ma zamiaru tracić czasu ( być może słusznie) na zastanawianie się nad tym, co twierdzą osoby spoza listy.

 

Osobną sprawą jest certyfikat na uprawianie jakiejś dziedziny nauki czy sztuki, który daje dyplom uczelni. W dawnych czasach bez certyfikatu nie można było być szewcem czy piekarzem. Myśliciele, naukowcy i artyści nie podlegali natomiast takim restrykcjom. Dziś Stefan Banach genialny samouk, nie mógłby wykładać nie tylko we Lwowie, lecz nawet w wiejskiej szkole podstawowej.

W Związku Radzieckim i PRL bez dyplomu uczelni artystycznej nie wolno było urządzić wystawy malarskiej nawet w domu parafialnym czy garażu własnego domu.

Na szczęście w Polsce nie przyjęły się, za wzorem sowieckim, akademie literatury. Pisać do szuflady mógł każdy, nawet bez dyplomu. Za to wydawać – raczej tylko wybrani. Też najczęściej bez dyplomu. Bo nie matura, lecz chęć szczera decydowały o sukcesie. Jak mawiali złośliwi, żeby zapisać się do związku literatów wystarczyło wydać dwóch kolegów.

 

Obecnie mamy zupełnie inny problem. Pisać, malować, a nawet wydać czy wystawić to jedno. Jak jednak znaleźć odbiorcę? Odbiorca znużony obfitością mimowolnie poszukuje w twórczości czegoś w rodzaju listy filadelfijskiej w nauce. Nie chce tracić czasu i angażować się emocjonalnie w coś, co być może nie ma wartości. Poszukuje przewodnika, który powie mu, co ma się mu podobać. Z góry akceptuje ogląd uprzedzony.

 

Najczęściej jednak „ogląd uprzedzony” dzieł sztuki jest zupełnie nieświadomy.

Zrobiłam kiedyś następujący eksperyment. Pokazałam znajomemu, profesorowi Akademii Sztuk Pięknych, zadeklarowanemu miłośnikowi grafik Picassa, kopię jednego z mało znanych rysunków tego artysty z wykasowanym podpisem. Znajmy opacznie zrozumiał, że chodzi mi o recenzję pracy jakiegoś kandydata na Akademię, a ja nie potwierdziłam, ale i nie zaprzeczyłam, nie przez złośliwość, lecz z czystej pasji badawczej. Profesor bez wahania orzekł, że rysunek jest obrzydliwy, a jego autor nie ma żadnych zdolności, ani szans na studia malarskie. Kiedy ujawniłam, że prawdziwym autorem jest wynoszony przez profesora pod niebiosa Picasso, odparł oburzony, że dzieło sztuki funkcjonuje tylko w kontekście.

 

Potwierdziło to moje przeświadczenie, że nawet znawca zachwyca się dziełem sztuki wtedy i tylko wtedy, gdy wie, że powinien się zachwycać.

Obala to potoczny pogląd, że prawdziwa sztuka broni się sama, a o wartości dzieła decyduje przeżycie, jakie ono wywołuje.

Wystarczy zresztą zastanowić się, jak to się dzieje, że kopia obrazu, nieodróżnialna od oryginału bez specjalnych badań nawet dla specjalistów, która powinna zatem wywoływać takie same jak oryginał wrażenie, ma zupełnie inną cenę. Pisał o tym choćby Bernard de Mandeville w „ Bajce o pszczołach”.

 

 

Współcześni wykluczeni znaleźli sobie pojemne medium, jakim jest Internet. Pisanie w Internecie wyczerpuje niestety definicję grafomanii. (Artysta pisze dla pieniędzy- grafoman dla przyjemności.) Specjalista od wizerunku Eryk Mistewicz odradza politykom pisanie blogu. Jeżeli ktoś pisze w Internecie, znaczy, że ma na to czas, jeżeli ma czas, znaczy, że nie zajmuje się niczym poważnym.

Pisząc w Internecie dajemy czytelny sygnał, że nikt nie kupuje naszej twórczości na pniu. Działa to podobnie jak wydanie własnym sumptem tomiku poezji, który wtyka się potem rodzinie w charakterze prezentów imieninowych.

Mieszanina kompleksu niższości ( nikt mnie nie chciał) z kompleksem wyższości ( ja nie z takich, którzy do literatury weszli przez łóżko, bufet, WSI - niepotrzebne skreślić), czyli przypisywanie sobie „herbu wykluczenia”, owocuje specyficzną minoderią tekstów, którą świetnie wychwytuje ( w każdym razie w moim przypadku) SWD40 w swych ironicznych wierszykach.

 

„Ironia to sól, której zawsze jest za dużo” -powiedział Settembrini w dyskusji z Naphtą  („Czarodziejska Góra”, jeżeli coś przekręciłam proszę mnie poprawić.)

 

Osobnym problemem są pomysły techniczne, ekonomiczne i społeczne, które „wykluczeni” zmuszeni są propagować w Internecie. Najczęściej mają oni za sobą bezskuteczne antyszambrowanie u różnych wpływowych osób. Oczywiście część z tych pomysłów jest zapewne bez wartości, część to tak zwane „pomysły przy goleniu”. Ich twórcy oczekują, że ktoś za nich zajmie się ich realizacją.

„Ja wam rzucam myśl, a wy go łapcie”- jak mawiał słynny generał gazrurka.

Bardzo wiele ciekawych i ważnych propozycji przemyka bez komentarza i ginie jak w czarnej dziurze, w portalowej piwnicy. Jak odróżnić geniusz od manii naukowej? Czy w Internecie musi powstać lista filadelfijska? Jakie grono recenzowałoby naukowe teksty?

 

Kiedyś z wielkim przejęciem wyliczałam memu przyjacielowi Markowi wybitne osoby, które umarły w nędzy. Wśród nich był Norwid. Marek długo milczał i wreszcie powiedział: „to bardzo pocieszające, jednak nie każdy, kto umrze w przytułku jest Norwidem”.