Konsylium w sprawie ataku wścieklizny
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
27.06.2011.

Michalkiewicz: Konsylium w sprawie ataku wścieklizny

Stanisław Michalkiewicz   http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/18897,michalkiewicz-konsylium-w-sprawie-ataku-wscieklizny

Bondaryk – kto wie – może nawet, jako uczestnik tego dyrektoriatu, wystrugał sobie pana premiera Tuska z banana

  Premier Tusk, najwyraźniej zaniepokojony, czy rola pazia, jaką wyznaczyła mu u swego boku Nasza Złota Pani Aniela nie zagrozi aby lansowanemu przez jego impresariów wizerunkowi energicznego i stanowczego męża stanu o kalibrze europejskim, a może nawet światowym, po raz kolejny postanowił się „wściec”. Musiał podpatrzyć to u zimnego rosyjskiego czekisty Putina, albo może Putin sam mu tak doradził podczas spaceru po sopockim molo, kiedy to przekazywał mu informacje o rozmaitych, brzemiennych w skutki decyzjach, podjętych przez starszych i mądrzejszych. Tym razem jednak zaczął toczyć pianę na szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, generała Krzysztofa Bondaryka, co jest widokiem tak samo osobliwym, jakby, dajmy na to, tygrys chwycił w pewnej chwili batog i zaczął nim okładać swego pogromcę. Generał Krzysztof Bondaryk wydaje się bowiem osobą znacznie wyżej stojącą w hierarchii od premiera Tuska, któremu dyrektoriat Sił Wyższych powierzył jedynie zewnętrzne znamiona władzy, podczas gdy generał Bondaryk – kto wie – może nawet, jako uczestnik tego dyrektoriatu, wystrugał sobie pana premiera Tuska z banana? Wiedzieć tego na pewno oczywiście nie możemy, bo to jest największa tajemnica państwowa III Rzeczypospolitej – chyba, żeby premier Donald Tusk zechciał nam szczerze i otwarcie powiedzieć, kto właściwie zabronił mu kandydowania w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich.

 

Wprawdzie „Gazeta Wyborcza” twierdzi, że do rezygnacji z kandydowania w tych wyborach „namówiła” czy też „przekonała” premiera Tuska Nasza Złota Pani Aniela, ale to może być zwyczajna, a nawet ordynarna dezinformacja, bo przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, że to właśnie Nasza Złota Pani Aniela obmyśliła dla premiera Tuska nagrodę pocieszenia w postaci nagrody imienia Karola Wielkiego. Kandydatem na prezydenta w następstwie platformianych „prawyborów” został zaś Bronisław Komorowski, wprawdzie - podobnie jak i Radosław Sikorski – będący mężem żony o pierwszorzędnych parantelach („jejmość pani Onufrowa, córa majstra Jana Szczygła, parantelą i posagiem ród mężowski w górę dźwigła” – zwraca uwagę Artur Oppman w poemacie o szewcu Onufrym), ale, w odróżnieniu od niego, darzony pełnym zaufaniem przez Siły Wyższe, dla których nigdy nie był żadnym „Szpakiem”. Oczywiście premier Tusk milczy na ten temat, jak zaklęty, ale wszystkie te okoliczności skłaniają nas do przypuszczeń, że zakaz kandydowania w wyborach prezydenckich został przekazany mu przez przedstawicieli Sił Wyższych, w ramach kary za samowolną próbę poluzowania sobie smyczki poprzez aresztowanie Petera Vogla wiosną 2008 roku. Skoro nawet my zauważamy takie poszlaki, to cóż dopiero „Gazeta Wyborcza”, która z racji zadań wykonywanych w ramach leninowskich przykazań o organizatorskiej funkcji prasy, różne rzeczy musi wiedzieć nie tylko na pewno, ale i z pierwszej ręki? Już tam Siły Wyższe musiały dobrze wiedzieć, dlaczego na czele sławnej komisji, która w początkach 1990 roku buszowała po archiwach MSW nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, ani nawet nie ogłaszając, czego tam szuka i jaki użytek zamierza zrobić z tego, co ewentualnie znajdzie – postawić właśnie pana redaktora Adama Michnika. Wprawdzie po tym traumatycznym przeżyciu pan redaktor Michnik wycofał się z aktywnego życia politycznego, ale nietrudno zauważyć, że ta pozorna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności – co zresztą nagminnie na całym świecie praktykują właśnie Siły Wyższe. Tak czy owak pan redaktor Michnik jest ważnym elementem establishmentu III Rzeczypospolitej, pełniąc obowiązki partyjnego sumienia naszego nieszczęśliwego kraju, odkąd udało mu się skutecznie wypłoszyć z tej funkcji „ajatollahów”, dzięki kampanii ostrzegającej mniej wartościowy naród tubylczy przed „państwem wyznaniowym”. Zadaniem partyjnego sumienia jest zaś podtrzymywanie równowagi ustanowionej przez generała Kiszczaka w porozumieniu ze swymi konfidentami w asyście pożytecznych idiotów jeszcze w roku 1989, której wyrazem i zarazem formułą jest niepisana konstytucyjna zasada: MY NIE RUSZAMY WASZYCH – WY NIE RUSZACIE NASZYCH!

 

   A tymczasem właśnie w przypadku generała Krzysztofa Bondaryka to właśnie „Gazeta Wyborcza” wetknęła premieru Tusku nos w świeży trop podejrzeń korupcyjnych. Nie pani minister Julia Pitera, której argusowemu oku nie uszła przecież nawet skóra z dorsza, ani żadna inna spośród siedmiu działających w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb. „Cóż u diabła z tym kutasem? – jak powiadał stary Fredro?” Czyżby to nie Jarosław Kaczyński powinien zostać przebadany w psychiatryku na okoliczność sławnej schizofrenii bezobjawowej, tylko redaktor Michnik? Nawiasem mówiąc, ultrakatolicki poseł Jan Filip Libicki, chwilowo biezprizorny, przekonuje, że z tym psychiatrykiem wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo Sąd Najwyższy takie praktyki dopuścił. Ano, dopuścił, ale w przypadku „uzasadnionych podejrzeń” niepoczytalności. Najwyraźniej poseł Jan Filip Libicki uważa, że wobec Jarosława Kaczyńskiego takie podejrzenia są uzasadnione. Ciekawe, od kiedy tak uważa – czy od wtedy, kiedy Jarosław Kaczyński wykrzesał go na posła PiS, czy dopiero trochę później? Już zapomniałem, kto pierwszy zauważył, że „żadne wyznanie tak nie pierdzi, jak katolickie” - ale ktokolwiek to był – musiał najwyraźniej znać osobiście pana posła Jana Filipa Libickiego. Więc ktokolwiek zostałby skazany na przebadanie w psychiatryku na okoliczność wynalezionej przez ruskich wraczy sławnej schizofrenii bezobjawowej, to znacznie prostszym, a przede wszystkim – bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest zachwianie we wspomnianym dyrektoriacie delikatnej równowagi, dla której przywrócenia trzeba upuścić trochę złej juszki. W przeciwnym razie jestem pewien, że „Gazeta Wyborcza” jednym susem wskoczyłaby do pierwszego szeregu płomiennych obrońców generała Krzysztofa Bondaryka, dokumentnie wykazując punkt po punkcie, że wszystkie zarzuty przeciwko temu zasłużonemu działaczowi państwowemu zostały wyssane z brudnego palca i mają charakter wyłącznie „polityczny”. Oczywiście nie ma mowy, żeby generałowi Krzysztofowi Bondarykowi stała się jakaś krzywda; co to, to nie – bo przecież wspomniana spiżowa konstytucyjna zasada nie tylko cały czas obowiązuje, ale właśnie została wzmocniona raportem posła Ryszarda Kalisza, sugerującym pociągnięcie przed Trybunał Stanu sprawców jej złamania wobec Barbary Blidy w osobach Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Zatem wspomnienie o upuszczaniu złej juszki, to tylko taka nieszkodliwa metafora, bo na prawdziwe egzekucje, takie z upuszczaniem juszki, to musi u nas być pozwolenie chyba dopiero strategicznych partnerów, którzy w tubylczym dyrektoriacie muszą mieć swoich legatów, podobnie jak dyrektoriat ma swoich w osobach ministrów tubylczego rządu – i dlatego właśnie żaden z nich tak naprawdę premieru Tusku nie podlega.

 

   Próżno nam, biednym gryzipiórkom, dochodzić, wokół czego, to znaczy – na tle jakich nieporozumień i wokół jakich interesów doszło do zachwiania delikatnej równowagi w łonie dyrektoriatu Sił Wyższych, że wywołana tym tąpnięciem fala uderzeniowa wydostała się na zewnątrz, sygnalizując walkę buldogów pod dywanem tubylczemu ludowi, który z otwartą paszczą przygląda się, jak to się państwo bawią. Z całą pewnością chodzi o forsę i władzę – ale czy o udział w forsie, którą właśnie zamierza wyszlamować z naszego nieszczęśliwego kraju bezcenny Izrael, czy też o nagrody, jakie być może już ogłosili strategiczni partnerzy dla tych, którzy zagwarantują spokój i porządek podczas realizacji scenariusza rozbiorowego – o tym w swoim czasie będziemy mogli przekonać się per facta concludentia. Natomiast wybuch „wściekłości” premiera Tuska przeciwko generałowi Krzysztofowi Bondarykowi, podobnie jak wszystkie poprzednie wybuchy, z pewnością zakończy się wesołym oberkiem w postaci przesłuchania go przez sławną komisję nadzorującą tajne służby. Jak wiadomo, żeby zostać uczestnikiem tej komisji, trzeba najpierw uzyskać certyfikat dostępu do informacji niejawnych, którego udziela Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli – generał Krzysztof Bondaryk. Czy których z posłów zechce, albo jeszcze lepiej – odważy się kąsać rękę, która pozwala mu umoczyć usta w melasie? Za odpowiedź na to retoryczne pytanie niechże posłuży nam fragment wierszyka wydrukowanego przez Jerzego Borejszę w lwowskim „Czerwonym Sztandarze bodajże w 1940 roku: „Mamy śliczne przyodziewy, wyszywane burki. Wszyscyśmy syny Stalina i Stalina córki.”