Wariant rozbiorowy | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
27.06.2011. | |
Wariant rozbiorowyStanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2102
Felieton • specjalnie dla www.michalkiewicz.pl • 26 czerwca 2011 Rozpoczyna się polska prezydencja w UE. Przez pół roku będziemy faszerowani szczególnie intensywną propagandą unijną, która będzie starała się ukryć fakt, że coraz wyraźniej widać, iż Polska żadnej roli do odegrania w UE nie ma - poza dostarczaniem gotówki i rąk do pracy. Poniższy wywiad jest fragmentem książki „Michalkiewicz - wariant rozbiorowy” (dostępna w księgarni: http://sklep-niezalezna.pl/pl/p/Wariant-Rozbiorowy-Michalkiewicz-Sommer/472) (Ze STANISŁAWEM MICHALKIEWICZEM rozmawia TOMASZ SOMMER) Zacznijmy bardzo ogólnie. Jaka jest siła sprawcza polskich polityków w UE? Co oni mogą, a czego nie mogą? Siła sprawcza polskich polityków w UE jest pochodną ciężaru gatunkowego Polski w UE. Jest on bardzo niewielki z uwagi na różne okoliczności, toteż i siła sprawcza polskich polityków w UE nie może być duża. Weźmy takiego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka - niby jest przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ale tak naprawdę to nie potrafił nawet zapobiec ocenzurowaniu wystawy na terenie Parlamentu w rocznicę katastrofy smoleńskiej, chociaż podobno faktem ocenzurowania był „wstrząśnięty”. Mechanizmy decyzyjne w UE nie dają Polsce, zwłaszcza po wprowadzeniu w życie traktatu lizbońskiego, specjalnych możliwości, toteż polscy politycy pełnią raczej rolę pasa transmisyjnego Komisji Europejskiej do Polski - tak samo jak związki zawodowe za komuny były transmisyjnym pasem polityki partii do szerokich mas pracowniczych. Jednak z propagandy rządowej wynika, że polscy politycy w UE odnoszą same sukcesy. Odnosili je w kontaktach z UE Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, a Kazik Marcinkiewicz to nawet ciągle krzyczał „Yes, yes, yes”. Potem bardzo zadowoleni byli Lech i Jarosław Kaczyńscy, a teraz uszczęśliwiony nadzwyczajnym powodzeniem jest Donald Tusk. Czy te wszystkie sukcesy to blaga? Oczywiście. Co Polska miała z tych sukcesów? Nie potrafię podać ani jednego przykładu, natomiast na pas transmisyjny - proszę bardzo! Komisja Europejska bombarduje Polskę dyrektywami w liczbie co najmniej jednej dziennie - które nasi mężykowie stanu przekuwają potem własnymi słowami na ustawy. To jest właśnie przyczyna owej biegunki legislacyjnej, o której na Kongresie Nowej Prawicy mówił pan Krzysztof Habich. Jak wytłumaczyć fakt, że w Polsce przedstawiciele „bandy czworga” - jak określamy obecne partie parlamentarne - kłócą się zawzięcie o każdą, wydawałoby się najbłahszą sprawę, a jeśli chodzi o UE to stoją na stanowisku podziwu godnej zgody - nawet konstytucję zmieniają jednogłośnie, gdy trzeba, a wszystkie unijne ustawy przechodzą bez najmniejszego wahania i zastanowienia? No właśnie tak - że są pasem transmisyjnym. Wprawdzie Jarosław Kaczyński w retoryce polemicznej z Donaldem Tuskiem czasami odsłania rąbek prawdy, mówiąc o „kondominium” rosyjsko niemieckim nad Polską - ale w sprawie Anschlussu mówi jednym głosem z Platformą, PSL i SLD. Widać skądś wie, że unio sceptycyzm jest największą zbrodnią przeciwko ludzkości, wobec której nie ma przebaczenia. Bawiąc się w adwokata diabła, można by powiedzieć, że w sumie to nic dziwnego, bo wchodząc do ekskluzywnego klubu, nuworysze zwykle dość długo nie mają prawa głosu. Tylko się słuchają i cieszą z uczestnictwa. Jest jednak różnica, że nuworysze w końcu przestają być nuworyszami i zaczynają zabierać głos, podczas gdy Polska została wciągnięta do UE w celu zoperowania jej pod kątem niemieckich oczekiwań. Nasze możliwości zatem nie zwiększają się z upływem czasu, tylko się zmniejszają. Jednak w UE można działać co najmniej na dwóch zupełnie różnych poziomach. Poziom pierwszy jest systemowy - chodzi o ogólne pomysły ustrojowe. Nie widziałem z polskiej strony właściwie żadnego pomysłu, który wypłynąłby na ogólno unijnym gremium - może poza promowaniem przyjęcia Ukrainy. Poziom drugi to poziom bardziej partykularnych interesów. Tutaj też chyba przede wszystkim brakuje jakiejkolwiek strategii poza przyjmowaniem szmalu, które w sensie bilansowym być może jest po prostu dobrze ufryzowanym płaceniem szmalu. Może ta impotencja wynika nie tyle z braku możliwości, co z braku pomysłów? Polska nie kształtuje ustroju UE - co było widać podczas prac nad traktatem konstytucyjnym. Przygotował go Walery Giscard d’Estaing z jakimiś swoimi masońskimi pomocnikami, zaś dla Polski i podobnych jej krajów tubylczych pozostawiono rolę cmokiera i klakiera. Przecież wszystko to nam się podobało, z wyjątkiem „Nicei albo śmierci” - o czym wykrzykiwał Jan Maria dwojga imion Rokita z sejmowej trybuny. Ale i to, przeciwko czemu protestował Jan Maria, nam się teraz podoba - skoro taki jest rozkaz. Jak już wspominałem, proszę zwrócić uwagę na przyjętą w traktacie lizbońskim zasadę lojalnej współpracy - zobowiązującą państwo członkowskie do powstrzymania się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów UE. To jest zasada przyznająca pełną suwerenność władzom UE, bo tylko one mogą miarodajnie ocenić, jakie działanie państwa członkowskiego mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów UE - niezależnie od zakresu przekazanych kompetencji. Jeśli chodzi o przyjęcie Ukrainy, to Polska na tamtym etapie realizowała linię amerykańskiej dywersji wobec strategicznych partnerów - za co prezydenta Kaczyńskiego zgodnie krytykowało i Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Ruskie - że „skłóca” Polskę z sąsiadami. Kiedy jednak USA wycofały się z forsowania czy udawania forsowania udziału Gruzji i Ukrainy w NATO, to i Polska dała sobie spokój - zwłaszcza że Niemcy stanowczo mówiły „nein”. A jeśli idzie o partykularne interesy, to są one realizowane, ale na poziomie poszczególnych osób: jeden zostanie komisarzem, drugi - przewodniczącym PE, trzeci dostanie trafikę w Brukseli, czwarty - prezesurę europejskiego towarzystwa wagonów sypialnych - i wystarczy. Przecież poza futrowaniem różnych Danut Hübnerowych i Róż Thun Polska z UE nie ma korzyści - biorąc pod uwagę składkę, jaką wpłaca. 11 mld złotych rocznie wystarczyłoby na zbudowanie 500 km autostrady. Czy obecność tych osób rzeczywiście postrzega Pan jako jedno wielkie przekupstwo? Ci, których znam, zawsze byli wrażliwi na takie argumenty - a cóż dopiero, gdy w grę weszły naprawdę duże pieniądze, dzięki którym za jedną kadencję można założyć nawet nową rodzinę? Któż z naszych gołodupców oprze się takiej pokusie? Przecież widzimy, jak się sprzedają za znacznie mniejsze pieniądze - i to w jakich podskokach! W Unii Europejskiej istnieje, jak wiadomo, Parlament Europejski, którego kompetencje są dość ograniczone. W dodatku jego wielkość oraz wielonarodowość, nie wspominając już o przeprowadzkach, sprawiają, że w zasadzie jest dysfunkcjonalny. A może w rzeczywistości jest jednak w stu procentach sprawny, tyle że jego prawdziwa funkcja jest inna niż deklarowana? Może to parawan dla deficytu demokracji oraz oczywiście gigantyczna międzynarodowa łapówka służąca zaspokojeniu chciwości lokalnych kacyków? Najlepiej określił Parlament Europejski nasz wspólny znajomy Władimir Bukowski - że to „obóz cygański” kursujący między Brukselą a Strasburgiem. On nie tylko nie ma żadnych ważnych kompetencji, ale - jak Pan wie - każdy mężyk stanu może tam przemawiać najdłużej dwie minuty. Cóż można powiedzieć w dwie minuty? Najwyżej „ch** w d*** komunistom”. A że parlamentarzyści się przed nami nadymają, to całkiem inna sprawa. PE jest takim demokratycznym kwiatkiem do biurokratycznego kożucha. Retoryka demokratyczna używana jest w UE aż do obrzydzenia - ale decyzje podejmują gremia rekrutowane na zasadzie kooptacji, o której decyduje dyrektoriat rzeczywiście kierujący całym interesem: Niemcy, Francja i Wlk. Brytania. Formalnie w tym dyrektoriacie mamy polskich przedstawicieli. Są jacyś komisarze - teraz Janusz Lewandowski zajmuje się unijnymi finansami, co zresztą Unii nie najlepiej chyba wróży. Czy może jednak to też tylko pozór, a w rzeczywistości ci polscy przedstawiciele nie mają zbyt wiele do powiedzenia? Janusz Lewandowski się czymś tam „zajmuje”. To zdaje się on wpadł na pomysł wprowadzenia unijnych podatków, które miałyby zastąpić składki wpłacane przez poszczególne państwa? Nie sądzę, żeby ten pomysł był zgodny z polskim interesem państwowy. Jeśli już, to z niemieckim - bo to Niemcy forsują regionalizację. Właśnie - jak to właściwie jest? Polscy przedstawiciele w UE to są jeszcze ciągle polscy przedstawiciele czy już przedstawiciele unijni, nie związani narodowym interesem? U nas też jest przecież niby taki model przedstawicielstwa, że poseł nie jest związany interesem lokalnym? Komisarz nie jest żadnym „polskim przedstawicielem” - nawet formalnie. Jest raczej przedstawicielem KE na Polskę. Podobnie europosłowie. Przecież zakazane jest tworzenie na terenie PE reprezentacji narodowych, a dozwolone tylko politycznych. Nie ma zatem żadnych „przedstawicieli”. Jeśli ci ludzie uważają się za jakichś przedstawicieli, to tylko biurokratycznej międzynarodówki wobec krajów swego pochodzenia. Jak Pan ocenia pomysł tworzenia list ponadnarodowych w wyborach do Parlamentu Europejskiego? Moim zdaniem, nikomu nie będzie się chciało iść na takie wybory, gdzie będzie miał głosować na ponadnarodową listę polityczną. Te listy ponadnarodowe, podobnie jak unijne podatki, to tylko kolejne kroki na drodze do likwidacji państw członkowskich, przynajmniej niektórych, i zastąpienia ich „regionami”, które mogłyby pełnić również rolę „ponadnarodowych” okręgów wyborczych. Nikomu nie będzie chciało się chodzić na takie wybory - uważa Pan? No to niech nie chodzi! Wystarczy, jak pójdą kandydaci z rodzinami - i się wybiorą. Co to w końcu za różnica, ilu ludzi wybiera jakiegoś fagasa, który w Brukseli załatwi sobie swoje problemy socjalne? Wspomniał Pan o problemie unijnego „prawa powielaczowego”, które chyba obecnie, w związku z tym, że powielaczy już nie ma, powinno się nazwać „prawem skanowanym”. Czy słyszał Pan o nowym pomyśle - żeby było zabawniej, posłów PiS, w dodatku uważających się za liberałów gospodarczych - znanym pod roboczym hasłem „prawo UE + 0”? Nie, nie słyszałem - a co to takiego? Otóż jeden z posłów PiS wpadł na genialny pomysł - by nie komplikować życia obywateli oczywiście - żeby parlament nie przyjmował poza unijnymi żadnych innych regulacji. W tym pomyśle jest rzeczywiście jakiś sens, choć poseł być może nie zwrócił uwagi na to, że w takim razie powinniśmy wybierać do parlamentu już tylko tłumaczy. Co Pan sądzi o takim pomyśle? No cóż, myślę, że to było szczere. Po cóż posłowie mają sobie „myśleniem zbytniem głowy psować” - jak pisał nasz Jan Kochanowski? Rzeczywiście - tłumacz by wystarczył. To pewnie dlatego Jarosław Kaczyński radził Zbigniewowi Ziobrze, by uczył się angielskiego. Podobno w najbliższym czasie ma zostać zmieniona konstytucja, do której ma zostać dołączony zapis, z którego wynika, że w gruncie rzeczy konstytucją będzie to, co przychodzi z UE. Czy to nie jest zbyt bezczelna zabawa prawem i wszystkimi pojęciami związanymi z państwem, którymi faszeruje się ludzi? Drogi Panie Tomaszu! Przecież właśnie o to chodzi. Środki ostrożności, jakie podjęte zostały w traktacie lizbońskim, skierowane są tylko na to, by narodów europejskich niepotrzebnie nie płoszyć, ale w perspektywie konstytucją będzie traktat lizboński - może z wyjątkiem państw tworzących dyrektoriat, które zachowają fundamenty własnej państwowości. To nawet może być dobry test - które kraje członkowskie zmieniają swoje konstytucje i w jakim kierunku. Proszę zwrócić uwagę, że nowa węgierska konstytucja nie spodobała się Komisji Europejskiej. Znaczy: poszła pod zatwierdzony prąd. Wszystkie partie, w tym PiS, ogłosiły, że poprą tę zmianę, która de facto oznacza likwidację polskiej konstytucji. Czy oznacza to, że spośród tzw. nowych członków polscy politycy są najbardziej zdecydowani, by jak najszybciej zlikwidować atrybuty niezależności? Jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b”. Przecież większość polityków PiS, podobnie jak PO, PSL i SLD, poparła w 2003 roku Anschluss, a 1 kwietnia 2008 roku głosowała za upoważnieniem prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Brak między nimi sporu w sprawach zasadniczych jest właśnie przyczyną takiego zajadłego jazgotu w kwestiach z punktu widzenia egzystencji państwa drugorzędnych albo w ogóle pozbawionych znaczenia. No bo jakie znaczenie dla egzystencji państwa ma sprawa pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej - i to w dodatku hurtem, że niby wszyscy byli niezwykle zasłużeni i w ogóle. I wokół takich spraw gotowi są rozhuśtywać emocjonalnie swoich zwolenników i przeciwników, podczas gdy o sprawach z punktu widzenia egzystencji państwa naprawdę ważnych - cyt! Konkludując: doszliśmy do wniosku, że polscy uniokraci w zasadzie pozbawieni są jakichkolwiek kompetencji, nic samodzielnie nie mogą postanowić, a ich jedyny całościowy pomysł to zarzucenie jakiejkolwiek aktywności i przyjmowanie bez zastanawiania się unijnego prawa. Udział Polski we władzach UE to fikcja, tym bardziej że z uwagi na deficyt demokracji i nieprzejrzystość tych struktur, trudno do końca się zorientować, kto właściwie tam rządzi. O samych Polakach w UE wypowiedzieliśmy się skrajnie negatywnie, pomawiając ich w gruncie rzeczy o sprzedawczykostwo połączone z pieczeniarstwem. Czy ten obraz nie jest jednak malowany w zbyt czarnych barwach? Może jakieś pozytywy tej naszej obecności w UE i postawy polskich polityków w UE da się jednak wskazać? Ja nie potrafię i szczerze mówiąc, nie mam specjalnie ochoty podejmować się tego zadania. Bo cóż z tego, że w Sodomie i Gomorze znalazłbym jednego czy dwóch sprawiedliwych? Czy to cokolwiek zmienia? A pozytywów polskiej obecności w UE nie widzę, bo UE wcale nie zamierza położyć kresu kapitalizmowi kompradorskiemu w Polsce - od czego trzeba by zacząć wszelkie działania reformatorskie. Gdzież zatem miałbym wskazać ten pożytek? Układ z Schengen, polegający na otwarciu granic, mógłby funkcjonować i bez Unii, podobnie jak jednolity obszar celny - więc to, co jest dobre, nie jest organicznie związane z Unią. |