FORSMARK - 22 MINUTY PRZERAŻENIA | |
Wpisał: Gerd Rosenkranz | |
02.07.2011. | |
FORSMARK - 22 MINUTY PRZERAŻENIA
[Gerd Rosenkranz, „Mity energetyki jądrowej: Jak oszukuje nas lobby energetyczne”, , str. 9, wyd. Fundacja im. Heinricha Bőlla ]
Jest 25 lipca 2006 roku, godzina 1319, gdy elektrycy pracujący poza elektrownią jądrową Forsmark w Szwecji doprowadzają do zwarcia w stacji rozdzielczej. Takie rzeczy się zdarzają wszędzie tam, gdzie obracają się wielkie turbiny i gdzie trzeba odprowadzić gigantyczne ilości energii wyprodukowanej w blokach elektrowni. Zwykłe takie zakłócenie w sąsiedniej sieci nie powoduje w żadnej elektrowni jądrowej poważnych kłopotów. Systemy zabezpieczeń są przygotowane na podobne sytuacje. Reaktor jest wtedy odłączany od uszkodzonej sieci, zanim jeszcze zewnętrzne zwarcie dotrze do urządzeń elektrycznych reaktora. W najgorszym przypadku następuje automatyczne wyłączenie reaktora, a - jako że promieniowane fragmentów rozszczepiania w jego wnętrzu trwa jeszcze przez wiele dni i miesięcy - systemy chłodzenia awaryjnego stopniowo powinny obniżać temperaturę reaktora aż do osiągnięcia bezpiecznego stanu.
Ale w tamten wtorek w Forsmark nic nie działa normalnie. Ponieważ odłączenie od sieci następuje zbyt wolno i właściwie drobne zakłócenie wywołuje całą kaskadę dalszych komplikacji, posłuszeństwa odmawia duża część zabezpieczeń elektrycznych w bloku I reaktora wodnego wrzącego (BWR). Nie działają dwa z czterech dieslowskich agregatów, które miały w przypadku awarii zasilać urządzenia sterowania reaktorem oraz pompy chłodzenia awaryjnego. Przez nieznośnie długie 22 minuty najbardziej krytycznej fazy awarii ekrany w nastawni są ciemne, czujniki nie przesyłają żadnych sygnałów dotyczących reakcji łańcuchowej w reaktorze, nie działa nawet część głośników, przez które ogłasza się alarm i zarządza ewakuację. Nie docierają najważniejsze informacje - o położeniu prętów sterujących do regulacji szybkości reakcji w rdzeniu czy o poziomie chłodziwa w zbiorniku reaktora. Dopiero gdy jednemu z techników udaje się ręcznie uruchomić oba agregaty Diesla i przywrócić zasilanie systemów pomiarowych i zabezpieczających, ten "lot po omacku" wreszcie się kończy.
Szwedzka instytucja nadzorująca instalacje atomowe (SKI) ustaliła dość szybko, że bezpośrednim czynnikiem, który wywołał sekwencję zdarzeń w reaktorze wodnym wrzącym, było uszkodzenie dwóch falowników, wskutek czego nie włączyły się planowo dwa z czterech silników w siłowniach awaryjnych. Dokładnego przebiegu procesów podczas decydującej fazy awarii dużej części systemu zabezpieczeń nie udało się zrekonstruować. Pozostały zagadką. Co najdziwniejsze, eksperci nie potrafili wyjaśnić, dlaczego z czterech identycznych pod względem konstrukcji falowników, odpowiedzialnych za prawidłowy rozruch agregatów awaryjnych, połowa zadziałała tak, a druga połowa inaczej. Pewne było na koniec jedno: gdyby wszystkie zadziałały tak samo, istniałoby duże prawdopodobieństwo utraty kontroli nad reaktorem. Wtedy bowiem zawiodłyby wszystkie cztery ciągi systemu zabezpieczeń reaktora, co - jak przyznał szwedzki nadzór - "doprowadziłoby do wyłączenia zasilania prądem przemiennym wszystkich siłowni awaryjnych i tym samym do zdarzenia, którego zaistnienie nie było zakładane w procedurach bezpieczeństwa" (Gesellschaft filr Anlagenund Reaktorsicherheit, 2006). Taka awaria nie została przewidziana w żadnej instrukcji, nie istniały więc żadne procedury - a prawdopodobnie także możliwości - jej opanowania. Sytuacja, która miała miejsce w południe owego letniego dnia w 2006 roku na szwedzkim wybrzeżu Bałtyku, była przerażająco podobna do dwóch wydarzeń, które od kilkudziesięciu lat kładą się ponurym cieniem na historii cywilnego wykorzystania energii jądrowej - katastrof reaktorów w Harrisburgu w USA (w marcu 1979 roku) oraz Czarnobylu na Ukrainie (w kwietniu 1986 roku). [pisane przed Fukushima – md] Trudne do pojęcia błędy w zakresie planowania, niewłaściwy montaż ważnych części, niewybaczalna partanina podczas konserwacji urządzeń oraz naiwna wiara w zaawansowaną, bardzo czułą technikę - to wszystko już było. Nie tylko w Harrisburgu i Czarnobylu: podobne błędy popełniano również w zakładzie przerobu paliwa jądrowego w brytyjskim Sellafield [to była miejscowość Windscale, ale po strasznej katastrofie jądrowej w 1957 roku zmieniono nawet nazwę miejscowości MD], w japońskim reaktorze powielającym Monju czy zakładzie przerobu zużytego paliwa w Tokaimura, niemieckich elektrowniach jądrowych Brunsbüttel czy Krümmel nad Łabą. Tam, gdzie pracują ludzie, popełniane są błędy. Możemy mówić o szczęściu, że nie każda awaria, opisywana zawsze jako "niewytłumaczalny" splot popełnionych błędów, jest tak brzemienna w skutki jak katastrofa z 1986 roku dla Ukrainy i jej sąsiadów. W bloku numer l elektrowni jądrowej Forsmark, ok. 100 km na północ od stolicy kraju Sztokholmu, skończyło się na 22 minutach strachu i przerażenia osób obsługujących reaktor oraz na istotnych wątpliwościach co do wiarygodności operatora elektrowni, szwedzkiego państwowego koncernu Vattenfall, który od tamtej pory dal już podstawy do kolejnych krytycznych pytań - tym razem dotyczących swoich niemieckich obiektów w Brunsbütteł i Krümmel.
Nazwa Forsmark stała się symbolem przypuszczalnie najbardziej spektakularnego wypadku w europejskim reaktorze jądrowym od katastrofy w Czarnobylu. Fachowcy w kraju i za granicą, którzy próbowali zrekonstruować przebieg tamtych zdarzeń, stwierdzili z przerażeniem, że cała sytuacja w Forsmark mogła mieć znacznie gorsze skutki i takich gorszych skutków można się w każdej chwili spodziewać. |