"Natowscy oficerowie" konferują
Wpisał: Mirosław Dakowski   
27.07.2011.

"Natowscy oficerowie" konferują

http://freeyourmind.salon24.pl FYM

Pamiętamy, jak swego czasu (wtedy jeszcze) płk Parulski błysnął niezwykle inteligentym spostrzeżeniem: „Byliśmy przecież umundurowanymi oficerami NATO i mogliśmy być po prostu deportowani w momencie postawienia stopy na rosyjskim gruncie. A zostaliśmy przyjęci jako partnerzy do rozmów.” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/osobliwosci.html). Było ono inteligentne między innymi dlatego, że wychodziło ono z założenia, iż w sprawie tak wielkiej tragedii, która wydarzyła się na terenie neo-ZSSR, Ruscy mogliby po prostu odmówić polskim prokuratorom wjazdu w celu prowadzenia śledztwa. Z podobnie inteligentnymi spostrzeżeniami mieliśmy do czynienia na wczorajszej konferencji prokuratury wojskowej. Po tej konferencji doszedłem do następującego, zapewne wcale nie oryginalnego wniosku: otóż obraz rysuje się taki, że prokuratura zna już przebieg zdarzeń i zbiera dowody pod kątem wykazania tego przebiegu zdarzeń. Nie działa ona więc tak, że na podstawie materiału dowodowego ustala pewien ciąg faktów, które doprowadziły do tragedii. Jest to niezwykłe doprawdy prowadzenie śledztwa, nie chodzi bowiem o ustalenie: jak było, ale o utrwalenie ruskiej narracji, co do czego nie pozostawił najmniejszych wątpliwości właśnie Parulski, mówiąc o utracie skrzydła, „położeniu plecowym” samolotu oraz „rozciąganiu po ziemi”, jak też o tym, że po urwaniu skrzydła „samolot był skazany na zderzenie z ziemią”. To oczywiście dużo więcej niż na konferencji MAK-u, gdzie Morozowowi wyrwało się w pewnym momencie, że samolot skazany był na zniszczenie nawet, jeśliby nie było uderzenia w brzozę. No ale najwyraźniej tego fragmentu ruskiej narracji Parulski nie wychwycił.
 

 

Druga rzecz, która utkwiła mi w pamięci, to mocowanie się płk. Szeląga z wyjaśnieniem, o co chodzi z „uchodem”, którego nie uruchomiono, a nawet jakby uruchomiono, to i tak nie byłoby śladu w rejestratorach, bo musiałby zainicjować działanie cały system, a tego zainicjowania nie zarejestrowały rejestratory, które rejestrują aktywność lub nieaktywność. Dziennikarze dopytywali, dopytywali, a Szeląg starał się tłumaczyć „język maszynowy” oraz to, na czym polega „rejestrowanie przez system jakiejś danej”, „deszyfracja i analiza danych”, „mnemonik”, jak chłop koniom pod górkę: „system nie zarejestrował działania systemu” (dosłownie takie określenie padło, bo robiłem notatki, rzecz jasna) – po czym w końcu wyraźnie poirytowany tym, że nikt nie może zrozumieć tego, co on opowiada („staram się mówić jak najprościej”; „staram się wypowiadać w miarę precyzyjnie”) wyznał, że on sam nie wie, czy inaczej można uruchomić system odejścia aniżeli za pomocą przyciska „uchod”. Czym, co oczywiste, dał do zrozumienia, że wie, o czym mówi. Przy czym w pewnym momencie bezceremonialnie rzucił hasło „Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie”. Tyle to wiemy i bez Szeląga, jeśli chodzi o całe śledztwo i pytanie o tragedię smoleńską.
 

 

Tymczasem sprawa braku zarejestrowanego śladu po uruchomieniu systemu odejścia nieco kłóci się z ruską narracją, czego nasi dzielni „oficerowie natowscy” nie zdołali dostrzec, a chyba zaświeciła się w tym względzie jakaś żaróweczka kontrolna nawet w nieco ociemniałych umysłach dziennikarzy – ileż to bowiem opowieści było o tym, że piloci „w ostatniej chwili próbowali poderwać maszynę”, o tym, że dowódca statku „pociągnął wolant na siebie”, „słychać było ryk silników...” (wychodziłoby wszak na to, że piloci wcale nie usiłowali wylecieć „z pułapki jaru”, tylko śmiało parli samolotem do przodu w ruskie krzoki i błota). Szeląg zaś, co do tego „ryku silników” stwierdził ni mniej ni więcej (co też jest warte odnotowania), że „nagły wzrost wibracji silników”, jaki został zarejestrowany ponoć o 8.40.58 spowodowany był tym, że „drzewa ścinane przez samolot się dostały” do tychże silników. Niestety w tym miejscu żaden dziennikarz nie wpadł na pomysł, by spytać: w takim razie, gdzie te drzewa w silnikach, panie pułkowniku (na zdjęciach z Siewiernego)? Choć niewykluczone, że te drzewa zostały wyjęte przez badaczy i przebadane, dlatego ich nie widzieliśmy na fotografiach. Ta wersja z drzewami jest o tyle nowatorska, że kiedyś była jeszcze taka legenda, że jeden z silników przeleciał przez całą kabinę pasażerską, mieląc fotele, stąd też tych foteli za bardzo nie było widać na pobojowisku. Niestety nie pokazywano potem wyjmowania foteli z silników.



Dowiedzieliśmy się już na konferencji paru innych pożytecznych rzeczy: 1) że szykuje się powołanie zespołu biegłych psychologów. To akurat zrozumiałe, skoro nieoceniona psychiatria radziecka miała tyle do powiedzenia w raporcie komisji Burdenki 2, to przecież i polscy specjaliści muszą wrzucić parę groszy w kwestii nacisków, winy oraz konformizmu pilotów. 2) Dane zgrywano w Moskwie, co dodatkowo wzmacnia ich wiarygodność („procesowy zrzut danych”). 3) Prokuratura wykonuje „benedyktyńską pracę” (określenie Parulskiego), a śledztwo przebiega „rytmicznie” (no, można by dodać, że rytm wybija ruski dobosz, ale to chyba zrozumiałe w ramach partnerstwa warszawsko-moskiewskiego). 4) Przekazywanie „wybranych parametrów”, zdaniem Szeląga, „nie przybliża nas do prawdy”, bo powstają „alternatywne wersje zdarzeń” (domyślamy się, że wersję bezalternatywną opracowuje prokuratura).

 

Podsumowując, prokuratura po kilkunastu miesiącach „benedyktyńskiej”, „rytmicznej” pracy, jest na tym samym etapie „śledztwa”, co 10 Kwietnia. Cieszmy się jednak, że na tym ona nie poprzestaje, a więc, że zapewne śledztwo będzie trwało następne kilkanaście miesięcy, a może lat? Wszystko przed nami.