Zaczadzeni smoleńską mgłą? 08.08.2011 http://www.niemcy.salon24.pl Joanna Mieszko-Wiórkiewicz W szesnaście miesięcy po 10 Kwietnia 2010 „Katastrofa smoleńska “ to nadal fakt wyłącznie medialny. I to puchnący fakt medialny. Widać to na półkach księgarń oraz produkcji video-medialnych i wzroście nakładów niektórych gazet. Pomimo rozległych poszukiwań w wykonaniu redaktor Gargas („mój 4-letni wnusio widział!“), nie ma ani jednego świadka, który widział i słyszał spadający samolot Tu154M 101 na rubieżach lotniska Siewerny. Nikt inny świadków nawet nie szukał. Wiadomo przecież, że z oczywistych powodów takowych nie ma. Niestety. Poza niewielką grupą zaangażowanych osób zbierających się na blogu Free Your Mind (tutaj oraz dociekliwym i niecierpliwym polecam "ZESTAWIENIA"), nikt inny nie wydaje się być bezpośrednio zainteresowany w wyjaśnieniu zdarzeń poczynając od co najmniej 7 kwietnia, odprawy na lotnisku, samego przelotu i zdarzeń prowadzących do katastrofy (włącznie z trajektorią lotu). Gdyby wydarzyła się pospolita, schematyczna katastrofa w ruchu lotniczym, to wszystko z nią związane byłoby łatwe do opisania i objaśnienia. Ofiary zwykłych katastrof lotniczych — zdarzeń tak niesłychanie rzadkich, że aż relacjonowanych w głównych dziennikach telewizyjnych jako ewenement — odnoszą rany i uszkodzenia, które niekoniecznie są śmiertelne. Samoloty budowane są tak, by szansa na przeżycie upadku i następującą ewakuację była wysoka. Stąd spadanie z wysokości 5 piętra na miękką ziemię nie oznacza, że wszystkich pasażerów co do jednego spotkałaby natychmiastowa śmierć. W wypadkach porównywalnych z tym, który miał się wydarzyć na polance wśród krzaków porastających obrzeża smoleńskiego lotnisko Siewierny, należy się spodziewać że przeżyją wszyscy lub prawie wszyscy pasażerowie. Pomimo upływu czasu i zaangażowania sił i środków dwóch głęboko zaprzyjaźnionych, demokratycznych (!) państw do tej pory nie wiemy, GDZIE, JAK i KIEDY zginęli członkowie polskiej Delegacji. Ale Rosjanie podobno mają przeprowadzić u nas jakieś ekshumacje, więc zatrudnią fachowców i dokładnie nam tyle, ile należy powiedzą. Firma marketingowa zatrudniona przez rosyjski MAK do napisania raportu nie miała łatwego zadania, bo skoro nie da się łatwo wytłumaczyć żonie, dlaczego jechało się dwa i pół dnia do Smoleńska, zamiast polecieć tam w ciągu godziny z Prezydentem i całą delegacją, to cóż dopiero wytłumaczyć światowej opinii publicznej, że było, jak nie było. Ale Wania tłumaczyć potrafi. Poza tym światowa opinia publiczna jest głupsza od najgłupszej żony, więc nie trzeba się wysilać. A polska opinia publiczna jest podobno i tak dziesięć lat za Murzynami, więc null problemo. Wysoka Komisja ministra Millera miała jeszcze trudniejsze zadanie. Należało o owym FAKCIE MEDIALNYM stworzyć „naukowy“ raport, lecz bez pomocy naukowych i bez preparatów. Raport, który miał być do tego w dużej mierze kompatybilny z „raportem“ MAKowskim, ale powinien posiadać także „plusy ujemne“ dla odróżnienia. No, a przede wszystkim nie mógł zaszkodzić bezpośrednim szkodnikom. To dopiero logiczna, ontologiczna i nade wszystko polityczna ekwilibrystyka. Pleć Pleciugo! Ale udało się. Konferencja się odbyła punktualnie, mikrofon podawano i odbierano sprawnie, salę opróżniono i zamknięto w przewidzianym czasie. Można powiedzieć- rząd znowu zdał egzamin. Wszystkich członków komisji awansować i przedstawić do odznaczenia! I po skórzanej piłce od Płemieła! Nie mam zatem – jako obywatel – powodów do narzekań. Medialnej piany nabito dosyć. Starczy na bezy dla każdego. Tym bardziej, że tego rządu nie uważam za własny, ba, nawet nie uważam za demokratycznie wybrany! Więc co mi za różnica, czy Komisja min. Millera była prawo- czy nieprawomocna? Oczywiście, że NIEPRAWOMOCNA! Co do tego wątpliwości nie mają także autorzy artykułu odnoszącego się do zaprezentowanych przez Millera & Co rewelacji – bardzo przeze mnie cenieni dziennikarze śledczy panowie Misiak i Wierzchołowski z Gazety Polskiej(patrz tutaj). Nie przeszkadza im to zaangażować swoje sprawne pióra do uwiarygodniania tego nieprawomocnego guza na zdrowym ciele polskiej demokracji i w obszernym artykule zaciekle polemizują z produktem science-fiction spłodzonym w pocie czół przez Komisję Millera (czy nie lepiej by było iść w ślady Rosjan i zatrudnić do tego celu agencję marketingową?). Reporterzy Misiak i Wierzchołowski piszą już na początku tak: "Członek komisji, ppłk Robert Benedict, odpowiadając na pytanie dziennikarza „GP”, do końca bronił fałszywej tezy, że samolot aż do chwili uderzenia w ziemię był całkowicie sprawny. Gdy spytaliśmy, czy w takim razie myli się komisja MAK, która w raporcie stwierdziła, że główny komputer pokładowy przestał działać około 15 m nad ziemią, wówczas „niewidzialna ręka” wyłączyła mikrofon, a kierująca konferencją rzecznik ministra Millera, Małgorzata Woźniak, natychmiast przekazała głos dziennikarzowi w przeciwnej części sali." Zawodowa solidarność nakazuje mi pełną empatię z panami Misiakiem i Wierzchołowskim. To przykre, kiedy człowiekowi wyłączają mikrofon. Zastanawia mnie tylko, czy rosyjski MAK potrzebuje Gazety Polskiej, żeby popularyzować w Polsce produkty swego marketingu? Czyżby byli aż tak przebiegli? I czy rząd Donalda Tuska nie chce tego samego? Czy ktoś tu widzi jakiś konflikt interesów? Co na to dziennikarze śledczy? Dzisiaj zasłużony w „smoleńskim śledztwie“ Nasz Dziennik także przynosi obszerny artykuł na temat katastrofy :“ CO NIE GRA W RAPORCIE: Radiowysokościomierz nawigatora, wysokość zderzenia z brzozą, wysokość pasa“(tutaj) . Oto próbka: „Raport Jerzego Millera zawiera sprzeczne dane dotyczące wysokości radiowej samolotu Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym. Chodzi o położenie maszyny w momencie zderzenia z brzozą, które miało spowodować utratę części lewego skrzydła. Tabela nr 1 załącznika 4 do polskiego raportu "Geometria zderzenia samolotu" wskazuje, że maszyna była przy drzewie na wysokości 6,2 metra. Tabela nr 2 określa z kolei tę samą wartość na 5,1 metra. Ale na tym nie koniec. Wysokość pasa startowego i przewyższenia terenu są inne niż ustalenia Rosjan. I trzecia bardzo ważna rzecz: w polskim raporcie wysokość z radiowysokościomierza odczytuje nawigator, podczas gdy takie urządzenie - wynika to z lektury samego raportu - mieli na pulpitach wyłącznie piloci.“ Noooo, baardzo ciekawe. Pod warunkiem, że żyjemy już w matriksie i że mamy zgłębiać hipotezy szermując innymi hipotezami bez żadnego, podkreślam- żadnego DOWODU. Talmudyczne rozdzielanie przysłowiowego włosa na czworo to dziecinna igraszka w porównaniu z tak rzetelnymi analizami. I jeszcze jakieś symulacje na obrazkach....! Pełna ciemnota w naukowym pazłotku! Już widzę, jak rzucają się na mnie z nożami sympatycy niewątpliwie sympatycznego i kompetentnego blogera KaNo, który na swoim blogu podaje argumenty do niepodważalnego (jak twierdzi min. Macierewicz) dowodu w postaci fragmentu zapisu odczytanego z pamięci komputera pokładowego FMS z rzekomego kokpitu rzekomego Tupolewa 154M-101 (tutaj) No więc, jak można teraz wątpić w te 15 metrów, i że to nie brzoza? Wszyscy moi znajomi do tej pory myśleli, że brzoza. Pardon, minister Macierewicz doprecyzował – to było na siedemnastu metrach. Jak ktoś ma inaczej w notatkach, to radzę zrobić update. Niestety, mój paskudny głupiomądry rozum, który na niczym się nie zna i dlatego wciąż zadaje pytania, nie dawał mi spokoju. Jak się znalazł w U-eS-A komputer pokładowy z kokpitu samolotu Tu154M-1owego! A skąd mieli go Rosjanie, skoro kokpitu w którym znajdował się ten komputer z pamięcią wielkości mniej więcej paczki papierosów w ogóle nie znaleziono na miejscu „katastrofy“? (Notabene: nie zrekonstruowano kadłuba samolotu, "nie znaleziono" ni foteli, ni paliwa, ani żadnych zwłok, z wyjątkiem ciała ś.p. Prezydenta Państwa Polskiego, o czym informował minister Sasin („Para Prezydencka nie żyje“) opinię publiczną w Polsce o godz. 9.14, tj. na osiem godzin przed oficjalnym ogłoszeniem przez władze RF faktu odnalezienia zwłok ś.p. Pana Prezydenta. ) No więc z jakiego cylindra wytrzasnęli Rosjanie ten komputer? Prawda, że to jest tzw. dobre pytanie? I dlaczego Rosjanie przekazali ów maleńki, a jakże ważny komputer pokładowy, który był własnością Polski, Amerykanom dopiero dwa tygodnie później? I DLACZEGO przekazali go PRODUCENTOWI oraz swojemu własnemu KOOPERANTOWI, z którym łączą ich interesy, a nie np. konkurencyjnym w stosunku do firmy niezależnym ekspertom? Czy to nie są dobre pytania? Nikt ich jednak Komisji Millera nie zadał, a szkoda. Przecież, gdyby Rosjanie chcieli cokolwiek wyjaśnić, to chyba nie przejmowaliby ani czarnych skrzynek, ani tym bardziej komputera? Ponieważ na takich sprawach, jak pamięć twardego dysku znam się mało, albo prawie wcale, pozwoliłam sobie spytać szanowanego i szacownego blogera KaNo o to, czy możliwe jest przeprogramowanie pamięci RAM takiego dysku. Słowem- czy Rosjanie mogli wprowadzić wcześniej sobie odpowiadające dane. Pan KaNo. zostawił mi 1% szans á konto rosyjskich hackerów. Cytuję: „Urządzenia TAWS i FMS są urządzeniami uniwersalnymi, instalowanymi w różnych modelach samolotów. Każde z nich musi być indywidualnie skonfigurowane zależnie od modelu samolotu. Każde z nich posiada swój własny certyfikat. Próba sfałszowania zapisów napotyka na ogromną przeszkodę - odczyt FMS. Jest to odczyt z zamrożonej, i podtrzymywanej z niezależnego źródła zasilania, pamięci typu RAM. Każda przerwa w zasilaniu to utrata jej zawartości. Nie chcę się rozwodzić nad trudnościami związanymi z lokalizacją poszczególnych zapisów w pamięci RAM. Według mnie taka operacja jest niemożliwa (no może na 99% biorąc pod uwagę ponadludzkie zdolności rosyjskich hakerów:) „ No cóż, w swojej naiwności mam nie mniej respektu przed rosyjskimi hackerami, a w dodatku takimi, co pracują na państwowych etatach, aniżeli przed profesorami amerykańskich uniwersytetów. Dlatego skłonna jestem podejrzewać, że ów niepodważalny dowód jest dowodem jednak mocno podważalnym. Utwierdził mnie w tym niejeden fachowiec, w tym bloger ROM (czy RAM nie byłoby celniejszym nickiem?): „...Zawartość pamięci RAM jest przechowywana jeszcze przez około 3 – 10 sekund od momentu odcięcia dopływu prądu – czas ten zazwyczaj wystarczy, aby komputer ponownie uruchomić, nie tracąc danych z pamięci RAM. Jeżeli nałożone na komputer hasło BIOS uniemożliwia uruchomienie komputera z zewnętrznego medium, naukowcy po prostu wymontowują kość pamięci RAM. W takiej sytuacji dziesięć sekund to mimo wszystko za mało. W celu wydłużenia czasu przechowywania danych kość pamięci zostaje schłodzona ogólnodostępnym sprayem ze sprężonym powietrzem. Przy minus 50 stopniach Celsjusza dane są zahibernowane i można je odczytywać jeszcze przez dziesięć minut… W przypadku ekstremalnej próby z ciekłym azotem (minus 196 stopni Celsjusza) zawartość pamięci RAM była dostępna nawet przez 60 minut...“ I tu link dla fachowców: http://www.chip.pl/artykuly/archiwum/2008/5/wykradanie-hasla-z-pamieci-ram-szyfrowanie-nie-ma-sensu Na koniec chciałabym zawołać: Panie Boże, chroń mnie od przyjaciół, bo z wrogami sama sobie poradzę! Oświadczam, że jeśli ktoś jeszcze z zaprzyjaźnionych mediów lub medialnych osobistości będzie mnie walił brzozową maczugą po głowie i wmawiał mi katastrofę na Siewiernym, której TAM NIE BYŁO, podtykał mi przed oczy kolejne symulacje lub wręcz pukał się na moje pytania w czoło, rozpocznę obywatelskie śledztwo pod hasłem: CUI BONO? A to jest dobre pytanie. PS: Na wypadek usunięcia przez Administrację (co jej się coraz częściej zdarza) kopia jest tutaj, proszę zrobić sobie link albo RSS- pozdrawiam: KONDOMINIUM [w oryginale pod spodem dziwny (?) atak ze strony tych „patriotów”, co chcą ograniczenia śledztwa do tego, co wygodne dla (swoiście pojętej) polityki, a nie dla prawdy. MD]
|