Ty też tam jesteś
Wpisał: William E.Barrett   
13.08.2011.

Ty też tam jesteś

 

[początek książki: William E.Barrett, „Czarnoksiężnik”, Wyd. FRONDA, 2001]

 [----]

Wchodząc do Galerii, o mało się nie zderzyłem z rabinem Gersonem Marlerem, który właśnie wychodził bardzo rozgniewany. Patrzył na mnie, ale chyba mnie nie widział. Jego twarz poorana zmarszczkami wygląda­ła jak gipsowa maska. Odszedł szybko, nieomal w podrygach. Znałem go od kilku lat. Chociaż normalnie wydawał się do­brodusznie spokojny, jak przystało na uczonego, był bardzo niecierpliwy i porywczy. Ale jego wybuchowość nie wynikała ze złości, on po prostu miał zacięcie dramatyczne. Bez tego nie byłby sobą. Widywałem go już nieraz rozgniewanego, nigdy jednak w takim ślepym gniewie.

Ludwig Lorenson również mnie zastanawiał. Byłem obecny pewnego jesiennego dnia na aukcji, kiedy oferował najwyższą cenę, jaką zapłacono za obraz w Stanach Zjednoczonych, tak niedbale, jakby zamawiał obiad w restauracji. Dzisiaj widocz­nie coś podniecało go czy niepokoiło; głos jego przez telefon brzmiał dosyć dziwnie.

A przecież w Galerii, wnętrzu skromnym i pogodnym, nie zauważyłem żadnych oznak nerwowego nastroju. Robert, pod­starzały kolorowy windziarz, jak zwykle powitał mnie uśmie­chem. Dla gości i klientów Ludwiga Lorensona otwarte były trzy piętra galerii, dla wybranych znajomych Ludwiga - cztery.

[... windziarz Robert] Należałem do nielicznych chyba, którzy znali nazwisko Ro­berta: Maxwell. Kiedy powiedział mi, jak się nazywa, namalo­wałem z pamięci jego portret za kierownicą starego automo­bilu marki Maxwell. To był prezent na Gwiazdkę dla niego, ale sam sobie zrobiłem tym prezent. Bo odtąd włączył mnie do grupki swoich pasażerów specjalnych.

 

Drzwi windy otworzyły się w gabinecie Ludwiga, florenc­kiej komnacie z ciemną boazerią, z mnóstwem książek i tylko jednym obrazem. Obraz ten pędzla Antonella da Messiny, wizerunek przystojnego hulaki, stanowił tu jednak symbol zbyt­ku i wręcz ekstrawagancji. Ludwig czekał na mnie, o dziwo, ani nie pracując przy biurku, ani nie zajmując się spokojnie lekturą. Kiedy wszedłem, przerwał spacer po pokoju.

         - Ach, Kirk - powiedział. - To ładnie, że zjawiłeś się tak   szybko. I dobrze, że przed tamtymi. Spotkałeś rabina Marlera?

         - Tak. On mnie nie widział.

         - Był zdenerwowany. Chodź! Muszę ci pokazać coś niezwykłego.

Otworzył drzwi z prawej strony i ruszył pierwszy przez długi korytarz krokiem szybkim, ale doprawdy nie lekkim. Aż dziw brał, że ten lotny umysł, wybredny duch, kryje się w tak niezgrabnym cielsku, którym obciążyła go natura. Weszliśmy do tak dobrze mi znanego dużego, klasztornie surowego po­koju, gdzie wystawiał pewne obrazy dla starannie dobranych ludzi. Zapalił światło i odwrócił się, żeby zobaczyć moją reak­cję. Przez chwilę uświadamiałem sobie jego obecność, a po­tem o nim zapomniałem.

W pomysłowym oświetleniu wydawało się, że ten duży obraz wisi w powietrzu, istnieje jak gdyby w pustce bez żad­nych przedmiotów martwych, bez żadnego życia wokoło. To było jakieś stare płótno z pionowymi smugami, podobnymi do spłowiałej sadzy przy bocznych krawędziach. Został oczysz­czony, ale dosyć dawno. Na farbie zobaczyłem pajęczyny spę­kań i trochę kłaczków w miejscach nałożenia jej grubiej, żeby osiągnąć cień. Środkowa część była trochę zniszczona, lekko przymglona brudem i kurzem wżartym już po owym czysz­czeniu. Obraz jednak uniknął długiego wystawiania na blask słoneczny czy też na szkodliwy dym świec wotywnych, więc zachował się świetnie. Wszystko to stwierdziłem od razu i, że tak powiem, odfajkowałem.

 

Stałem w tym właściwie nie istniejącym pokoju i patrzy­łem na dziedziniec pałacu Poncjusza Piłata sprzed dwóch pra­wie tysiącleci. Chrystus był już ubiczowany i wystawiony na widok publiczny. Piłat już umył ręce i rzymscy żołnierze pro­wadzili Jezusa przed obarczeniem Go krzyżem, na którym miał umrzeć. Musieli jednak zmierzyć się z motłochem na dziedziń­cu. Mężczyźni, kobiety i dzieci, bogaci i biedni, zastępowali im drogę, wyjąc i manifestując swoją nienawiść do oszołomione­go człowieka pod eskortą rzymskiego żołdactwa. Wrzeszczeli, pluli, rzucali kamieniami, a Rzymianie usiłowali ich odpychać. Postać na pierwszym planie, okazały, wspaniale umięśniony żołnierz napierał przysłaniającym mu lewe ramię puklerzem.

Jezus Chrystus w białej zakrwawionej szacie stał na szero­ko rozstawionych nogach, prostując się z wyraźnym trudem. Okrutnie Go zbito i ślady biczowania pozostały widoczne. Krew plamiła Mu włosy, spływała po czole. Usta miał ska­leczone, ramiona garbił trochę, jak gdyby usiłował uchronić obolałe plecy od zetknięcia z szatą. Patrzył na ludzi i nie mo­głem odczytać wyrazu Jego twarzy. Wydawał się zamroczony, ale oczy miał żywe. Nie było w nich lęku ani nienawiści, ani zdumienia - może było pytanie.

Odetchnąłem głęboko uświadamiając sobie, że to jest tyl­ko obraz, którego przemożną realność podkreśla w dużym stopniu znakomita ekspozycja.

- Świetne - powiedziałem. - Zadziwiająca zdobycz. Kto to namalował?

         Głos Ludwiga zabrzmiał w mrokach lekko zachrypnięty, wezbrany zniecierpliwieniem:

         - Jakiś malarz. Nieważny. Był nikim. Nigdy o nim nie słyszałeś.

         - Niemożliwe. Taki malarz nie mógł być nikim. Wykluczone.

         Patrzyłem teraz na obraz moimi drugimi oczami i już nie widząc ludzkiego dramatu człowieka osaczanego, badałem, jak dokonał się cud złudzenia na płótnie. To był obraz bezsprzecz­nie niemiecki, ale przypominał dzieła Tintoretta czy też w swo­im realizmie, w sposobie portretowania - dzieła Caravaggia.

Któż inny, jeśli nie Tintoretto śmiałby umieścić efektow­nie na pierwszym planie taką pomniejszą postać dramatu, jak ten napierający Rzymianin? Podobne przecież zuchwalstwo przejawił w swoim wielkim "Wniebowzięciu", wysuwając na pierwszy plan na schodkach przepyszną, o bujnych kształtach kobietę, podczas gdy ulatująca w niebo postać Maryi Panny jest maleńka.

- Nie dostrzegasz tu szczegółów? - zapytał Ludwig. Czy nie dostrzegałem? Gniewny tłum tworzył półkole w dolnej części z lewej strony, zrównoważonej łukiem ciem­nej strzępiastej chmury, niskim wzgórzem i balkonem Piłata w górnej części z prawej, a samotna postać Chrystusa stano­wiła środek tej przekątnej, chociaż pozornie tak nie byto. Po­stacie w tłumie skracały pierwszy plan swym zagęszczeniem, natomiast balkon i wzgórza z obu stron powyżej tej środkowej postaci nadawały perspektywę chmurom i wywoływały wra­żenie głębi. To było przedpołudnie po deszczowej nocy; wśród skruszałych płyt dziedzińca lśniły kałuże. Światło, padając na obraz słabo spoza moich pleców, dosyć wyraźnie ukazywało motłoch, ale największy blask oświetlał tę część, gdzie na tle marmurowego filaru pod balkonem i ściany z nierównych ka­mieni stał blady Chrystus.

 

- Patrz na tych ludzi! - powiedział Ludwig. .

Trudno ogarnąć wszystko we wspaniałym obrazie jednym spojrzeniem, trudno też zobaczyć wszystko w ciągu pierwszych paru minut. Po obejrzeniu całości przystępuje się do rozpatry­wania szczegółów zależnie od usposobienia i od zaintereso­wań. Ja jeszcze nie byłem gotów zająć się akurat motłochem, ale zacząłem mu się przyglądać, skoro Ludwig zwrócił mi na to uwagę.

Ludzie podjudzeni do furii potępienia i nienawiści. Widzia­łem w nich życie i napięcie. Wrzeszczeli przekleństwa, spluwali, wymachiwali pięściami i sięgali po kamienie tam, gdzie bruk pękał pod kopytami koni. Malarze Renesansu malowali swo­ich współczesnych i umieszczali ich w Ziemi Świętej, w Egip­cie, w Grecji starożytnej - wszędzie, dokąd tylko przenosili się wyobraźnią. To, że ten obraz namalował Niemiec, mogłem poznać po postaciach. Artyści z tamtej szkoły, przynajmniej ci lepsi, byli portrecistami. Toteż malowane przez nich tłumy czy grupy, ilekroć oglądamy je uważnie, rozpadają się na po­szczególne jednostki. Zwróciłem uwagę na ten motłoch teraz, w istocie mniej liczny, niż zrazu się wydawało. Natychmiast zobaczyłem siebie. Znajdowałem się w trzecim rzędzie ludzi odpychanych przez Rzymianina z puklerzem. Odszedłem o krok od ustępujących dwóch pierwszych rzędów, żeby pochylić się i podnieść coś do rzucenia. Już zaciskałem palce na odłupanym kawałku płyty, który mieścił mi się w dłoni. I chyba mamrotałem obelżywie.

To nie było tylko podobieństwo: to był portret. Goliłem się od dość dawna, żeby już znać własną twarz doskonale, a ta twarz na obrazie, nie starsza i nie młodsza, była właśnie taka, jaką znałem. Wyrazu jej nie mógłbym nazwać swojskim, bo normalnie nie jestem skłonny do nienawiści ani przemocy i pościgów z ludzką sforą, ale to była moja twarz i musiałem uznać fakt, że napiętnował ją niegodziwy zamysł. Przelotnie poczułem dziwne, niepokojące pragnienie: sięgnąć, chwycić, zniszczyć. Odwróciłem się do Ludwiga.

         - Widzę to - powiedziałem. - Wezwałeś mnie tutaj, że­ bym zobaczył ten obraz czy siebie samego?

         Ludwig odpowiedział w napięciu, ale już nie zniecierpli­wiony, teraz, kiedy przestał nakazywać sobie cierpliwość.

         - Na jedno wychodzi. Obiecuję ci niespodzianki. Na tym płótnie jest coś więcej niż tylko farba i werniks.

Znów patrzyłem na obraz. Wydawał mi się zniekształco­ny, pozbawiony równowagi i perspektywy. Widziałem przede wszystkim tę pochylającą się ukradkiem, tchórzliwie, postać z moją twarzą. Trochę dalej, w prawo, jakieś dziecko też sięgało po odłamek bruku, o ileż zgrabniej niż ja, o ileż swobodniejsze w swoim zamierzeniu i ruchu, raczej instynktownym niż podle okrutnym. Patrząc na tę scenę, nie mogłem nie utożsamiać się z mężczyzną, który miał moją twarz, i nieomal czułem do tego dziecka urazę, bo ono naśladowaniem mnie podkreślało dziecinną głupotę reakcji dorosłego. Już odważniejsi ode mnie byli ci, którzy wrzeszczeli i machali pięściami.

- Niemożliwe - powiedziałem. - Ten obraz nie jest pry­mitywnym pastiszem, namalowanym przez fałszerza. Nie są­dzę, żeby go namalował któryś z malarzy współczesnych po to, by wpasować tu mój portret dla żartu. A jednak to jestem ja! Bezsprzecznie.

- Ten obraz jest rzeczywiście stary. Z siedemnastego wie­ku. Malarz, powtarzam, był nikim. Niejaki Rohlmann: Bonifacy Rohlmann. I nie ma w tym ani cienia żartu, zapewniam cię.

Ludwig powiedział to bardzo poważnie, wpatrzony w obraz z wielkim skupieniem. Zawsze miał cerę raczej bladą - nawet wtedy, gdy, rzadko zresztą, przebywał w blasku słońca, dziś jednak to była bladość woskowa, co w przypadku ludzi tęgich i o pełnych twarzach jest dosyć zastanawiające.

- Reinkarnacja? - zaryzykowałem niepewnie. - Ja w re­inkarnację nie wierzę. ale...

- Nie. nie - Ludwig przerwał mi i prawie bełkotliwie do­kończył za mnie: - Gdybyśmy żyli więcej niż jeden raz i to w różnych stuleciach, i tak z pewnością nie mielibyśmy takich samych twarzy. Wykluczone. Zmieniają się czasy, zmieniają się twarze, obyczaje. środowisko. związki krwi. Przykładem są wspaniałe dawne portrety. Nie. to wcale nie jest rozwiązanie.

Cichy dzwonek zasygnalizował. że następny gość wjeżdża windą na czwarte piętro. Ludwig przeprosił mnie i wyszedł niewątpliwie z ulgą, że nie musi prowadzić dalej tych nieco­dziennych i dosyć już zawrotnych rozważań. Ja z wysiłkiem woli spojrzałem na obraz znowu - po prostu jak na obraz, nie za­trzymując wzroku na postaciach. Zainteresowały mnie szczegó­ły. Balkon Poncjusza Piłata był pusty. Malarz mniejszej miary umieściłby tam patrzącego Piłata. uczyniłby z niego symbol. Ten malarz jednak wiedział swoje. Piłata mogło tam nie być. Pusty balkon miał dostateczną symboliczną wymowę.

Z korytarza doleciały głosy i drzwi się otworzyły. Ludwig wprowadził Neila Carltona. Przywitaliśmy się bezceremonial­nie, swobodni wobec siebie, jak zwykle bywają ludzie, którzy często się widują. Neil jest duchownym, ale odkąd został re­daktorem naczelnym jednego z przodujących czasopism pro­testanckich, występuje jako "wielebny" tylko na terenie ściśle oficjalnym. Dosyć wysoki, dystyngowany, ma przystrzyżone ciemnorude wąsy, gęste siwe brwi i łagodne oczy; raczej by­stry obserwator niż wojujący krzyżowiec. Znawca raczej lite­ratury i muzyki niż malarstwa, chociaż często spotykam go w różnych galeriach. gdzie przejawia upodobanie do malarzy nowoczesnych.

- Ten obraz musi być naprawdę nadzwyczajny, zważyw­szy natarczywość twojego zaproszenia, Ludwig - powiedział. - Aha! Widzę już, co to. Jedno z twoich odkryć! Renesans!

         Wyjął z futerału okulary, włożył je starannie i pochylił się z lekka do przodu.

         - Cudowne! Zdumiewająca realność. Zupełnie jakby się było przy tym. Skąd ty...?

Urwał raptownie i pochylił się jeszcze trochę. Zdjął oku­lary i podszedł do obrazu na odległość paru stóp. Przez peł­ną minutę stał nieruchomo, po czym odwrócił się wyraźnie wstrząśnięty.

- Szkoda, że nie uprzedziłeś mnie, Ludwig - powiedział. - To straszne ujrzeć siebie ni stąd, ni zowąd w takiej scenie i w takiej roli! Potrzebne jest przygotowanie.

Zajął jeden z foteli ustawionych półkolem dosyć daleko od obrazu, sprawiając wrażenie człowieka załamanego. Znałem jego niezachwianą równowagę w rozmaitych okolicznościach, więc ta nagła zmiana nastroju bardzo mnie przeraziła. Najwi­doczniej zobaczył na obrazie samego siebie, tak jak ja przed­tem. I to stało się dla niego przeżyciem głębszym niż dla mnie. Był duchownym w chwili tego odkrycia, nie redaktorem ani koneserem patrzącym obiektywnie na dzieło sztuki.

- Przykro mi, Neil - powiedział Ludwig.

Powoli przesunąłem wzrok po twarzach motłochu, ale w żadnym z tych ludzi, ich rysach, wyrazie twarzy czy postawie nie mogłem znaleźć podobieństwa do Neila Carltona. On jed­nak widział tam siebie. To właśnie wtedy pojąłem, aczkolwiek mgliście, że stoimy wobec czegoś, w czym kryje się groza.

Niczym sygnaturka przed Sanctus w dawnej mszy, srebrzy­sty dźwięk dzwonka zaanonsował następnego gościa, wjeż­dżającego windą na czwarte piętro. Była to znowu zapowiedź niezwykłego wydarzenia. Dziwne przeżycie miało być udziałem owego gościa, jeszcze nieświadomego. Ja byłem świadom i dla mnie ten moment oczekiwania nie miał nic z bierności: przeniknął mnie dreszcz. Zerknąłem na moich towarzyszy. Neil Carlton, pobladły, nie odrywał wzroku od obrazu. Nie przyszło mu do głowy, że nie tylko on widzi tam siebie. Ludwig wahał się. Z wypisaną na twarzy niechęcią do powtórzenia ekspery­mentu patrzył na drzwi przez długą chwilę. W końcu wzruszył ramionami gwałtownie, prawie tak, jakby wzdrygnął się nagle przebudzony. Ruszył na korytarz pospiesznie, żeby nadrobić czas wahania.

Ojciec Joseph Graney wszedł wesoło, opowiadając Ludwi­gowi jakąś anegdotkę w związku z korkiem na jezdni, który opóźnił jego przybycie. Sama tonacja tego opowiadania świadczyła o dobrym humorze, chociaż słów zrazu nie mo­głem rozróżnić z daleka. Był średniego wzrostu i pamiętałem go jeszcze szczupłego, ale teraz po pięćdziesiątce zaczynał tyć. Twarz miał okrągłą, oczy bystre i frędzle siwych włosów wokół łysiny na ciemieniu, ostatnio coraz większej. Wykładał na uni­wersytecie jezuitów i cieszył się ugruntowaną pozycją w ko­łach artystycznych. Był autorem uroczego tomiku o malarzu Duccio i imponującego tomiska o Szkole Sieneńskiej.

Neil Carlton, kiedy witałem się z ojcem Graneyem, wstał z fotela. Już odzyskał równowagę i potoczyła się normalna po­gawędka czterech ludzi, którzy mają wiele wspólnych zaintere­sowań i dlatego spotykają się dosyć często. Po kilku minutach ojciec Graney zakończył machnięciem ręki.

- Zupełnie jakbym przyszedł późno na cocktail-party ­powiedział. - Wyście już pili tę niespodziankę Ludwiga, więc chyba należy mi się karny.

Wyszedł na środek pokoju, a ja usiłowałem wczuć się w niego, widzieć ten obraz jego oczami. I już zbierałem siły duchowe przed nieuniknionym momentem krytycznym.

Ojciec Graney zareagował podobnie jak ja. Najpierw zoba­czył po prostu dzieło sztuki, zanim pofolgował sobie w rozpa­trywaniu treści - ale wstępna faza jego reakcji trwała krócej. Zwrócił uwagę na postać Chrystusa. Twarz mu się ściągnęła, nieomal zadrgała, i to było hołdem dla artysty. Jako ksiądz i jako historyk sztuki ten jezuita znał dobrze - można by po­wiedzieć gruntownie - każdy szczegół opowieści odtworzonej na obrazie. Nie wydawał się jednak poruszony widokiem tej postaci człowieka oszołomionego, zbitego, z wysiłkiem trzy­mającego się prosto wśród nienawiści, wrogości i zniewag. Splótł ręce z tyłu i zobaczyłem, jak porusza palcami, rozluźnia je, a potem zaciska. Zaczął oglądać motłoch bez ponaglenia, jakiego ja potrzebowałem, patrzył przez chwilę na Rzymiani­na, a potem nagle pochylił się - omal nie rzucił się do przodu, kiedy zobaczył siebie.

To nie był on, oczywiście, dla niczyich oczu oprócz jego własnych. Zanim wszedł do pokoju, szukałem jego twarzy na tym obrazie i byłem pewny, że jej nie znajdę, ale też tak samo byłem pewny, że znajdzie ją on.

Panowała jakaś nienaturalna cisza. Potem ojciec Graney gniewnie, przeciągle chrząknął. Odwrócił się od obrazu i prze­szedł na drugi koniec pokoju, jak gdyby chciał tym samym dać sobie czas na wzięcie się w karby. Wracając do nas, powiedział ochryple:

- Nie mogę uwierzyć, Ludwig, ani w to, że uważasz za rzecz zabawną czy bodaj akceptujesz złośliwość konserwatora, który w ten obraz wmalował mój portret, ani w to, że zapro­siłeś mnie tutaj, żebym zobaczył takiego siebie w obecności przyjaciół.

Ludwig słuchał strapiony. Kropelki potu lśniły na jego sze­rokiej twarzy. Często zdarzało mu się pocić obficie w najbar­dziej nieodpowiednich chwilach, co stanowiło dla niego jeszcze jedną udrękę. Istotnie, była to właściwość bezlitośnie paradok­salna w przypadku kogoś tak subtelnego, o umysłowości tak niepospolitej. Poruszył odruchowo prawą ręką, zbyt słabo jed­nak, by mogło to być wyrażeniem protestu.

- Ten obraz wcale nie jest odnowiony - rzekł cicho. - Au­tentyczny, z siedemnastego wieku.

Ojciec Graney przez chwilę patrzył na niego wojowniczo - nie potrafił ochłonąć z gniewu natychmiast. Potem szczegól­nym ruchem odwrócił się, prawie podbiegł w stronę obrazu. Sam obraz zatrzymał go w pół kroku. Nie został odnowiony, oczywiście, i on wiedział o tym. Wiedział bez wątpienia już wtedy, gdy spojrzał na ten obraz po raz pierwszy. Ale umysł wyćwiczony w logicznym myśleniu, na świadectwo zmysłów odpowiada logiką, choćby zmysły nawet ją odrzucały. Nie było żadnego innego rozsądnego wyjaśnienia faktu, że ojciec Graney znalazł się wśród wrzeszczącego tłumu na obrazie, niż to, które podsunął mu umysł. A owo rozsądne wyjaśnienie rozwiało się.

- Przepraszam, Ludwig - powiedział drętwo - masz rację. Wyciągnąłem wniosek zbyt pochopnie. Ale to podobieństwo... Więcej niż podobieństwo! To jest przerażające - dukał te sło­wa jak automat, jak robot.

Neil Carlton szybkim krokiem podszedł do niego.

         - Chce ojciec przez to powiedzieć, że tutaj i ojca portret jest także? - zapytał z niedowierzaniem. - Gdzie? Ja go nie widzę. - I już wkładał okulary.

Ojciec Graney przyjrzał mu się bacznie, jak gdyby podejrze­wał, że on po prostu udaje, bo czyż można nie widzieć rzeczy oczywistych. - Co to znaczy "także"?

Obaj wytężali wzrok, wpatrując się w obraz i ja też za­cząłem znów badać motłoch w miarę możności z ich punktu widzenia. Przy czym starannie omijałem tego padalca z moją twarzą.

Było trzech Rzymian. Żołnierz na dalszym skraju tłumu, po lewej stronie, stał akurat w miejscu, gdzie przebiegała dłu­ga smuga sadzy i znaczyła się pajęczynka spękań na farbie. Wszystkie postacie na tym odcinku przysnuwał cień, ale rozróż­niłem wśród nich kilka kobiet, jedną z dzieckiem w objęciach. Twarze trzech kobiet i pięciu mężczyzn na odcinku środkowym zachowały swoją wyrazistość i mógłbym je rozpoznać, gdybym je znał. Ten rzymski żołnierz, chociaż wyraźnie miał trudności z zatrzymaniem tłumu, był zamazany, raczej bez twarzy pod hełmem. Fala ludzi już zepchnęła go z pozycji. Na pierwszym planie widziałem twarze godne uwagi, postacie krzepkie, ale ustępujące pod silnym naporem innego młodego żołnierza. Cały Rzym i całą potęgę Rzymu symbolizowała ta wyodrębnio­na postać. Stał z piersią wypiętą za puklerzem, z którego uczynił sobie taran, i jego lewe przedramię wyprężone przy boku było wspaniałym studium mięśni. W zgiętej uniesionej prawej ręce dzierżył krótki miecz, nie tyle dla zadania ciosu, co dla równo­wagi. Twarz miał tępą, brutalną, niewzruszoną. Dostał rozkaz do wykonania i napotkał na przeszkodę. Właśnie usuwał tę prze­szkodę, nie zastanawiając się ani nie przejmując.

         - To jestem ja, ten wysoki łotr w karmazynowej szacie. Przecież mnie widzicie.

Głos Neila Carltona doleciał jak z zaświatów, tak bardzo byłem pochłonięty tym, na co patrzyłem. Ojciec Graney odpo­wiedział dopiero po długiej chwili:

         - Ja nie widzę żadnego podobieństwa. Żadnego.

         - Ja też nie mogę znaleźć nikogo, kto choć trochę przy­pominałby ojca.

         - Nie możesz, pastorze? Więc popatrz na tę podłą kreatu­rę, która spluwa na Pana naszego i Zbawiciela!

W głosie ojca Graneya zabrzmiała nuta głębokiego wzburze­nia i rozumiałem je, ponieważ sam nie mogłem uniknąć utożsa­mienia się z tą nędzną kreaturą, która była bezsprzecznie mną. Patrząc za wycelowanym palcem ojca Graneya, przyznałem mu prawo do jeszcze większej odrazy niż moja - jemu, człowiekowi pragnącemu wykluczyć z tego swoje kapłaństwo, co byto niemoż­liwe, oczywiście. Wskazana przez niego postać na końcu półkola, Jakie tworzył tłum, zgarbiona, przyodziana ubogo i brudna, by ta rzeczywiście godna najwyższej pogardy. Kryjąc się za żołnierzem, ten nędznik pluł na samotną postać Chrystusa.

- Spluwa - powtórzył ojciec Graney.

Nie wiem, dlaczego spluwanie miałoby być gorsze niż przeklinanie, krwiożerczość, sięganie po kamień, żeby uka­mienować człowieka, albo wygrażanie pięściami, a jednak jest gorsze, czy też tak się wydaje. Popatrzyłem z kolei na postać w karmazynowej szacie.

Neilowi Carltonowi - pomyślałem - trafiło się lepiej niż nam. Ten przynajmniej był wysoki, władczy i dostojny, zapewne faryze­usz. Twarz mu wykrzywiała nienawiść i najwidoczniej wrzeszczał obelgi, ale nie spluwał ani nie pochylał się po kamień. Zaraz jednak zobaczyłem go oczami Neila i już wcale nie górował nad tamtymi. Przecież się poniżył, haniebnie poniżył, dołączając do gwałtowne­go, ciemnego motłochu, on ze swoją godnością, inteligencją, rozu­mem, przywódca społeczności, wyjący jak zwierzę, żądny linczu.

         - Ja też nie jestem dumny z mojej podobizny - powie­działem.

Rozumiałem ich obu. I znowu wszyscy, raz po raz, bezce­lowo przyglądaliśmy się tym twarzom. Ludwig, opanowany teraz, przerwał nam spokojnie:   .

         - Mamy chyba poważną sprawę do omówienia. Proponuję, żebyśmy wygodnie usiedli.

         Nikt mu nie odpowiedział. Usadowiliśmy się w fotelach naprzeciwko obrazu, ale czy było nam wygodnie, nie powiem. Zostaliśmy upokorzeni wido­kiem samych siebie, a to przecież nigdy nie daje zadowolenia, jeśli się nie jest mistykiem. Z nas czterech tylko Neil był prawie swobodny. Ujrzał przed sobą problem intelektualny będący wyzwaniem dla niego i to mu przywróciło równowagę. Wycią­gnął swe długie nogi, utkwił wzrok w czubkach butów i pod­parł podbródek splecionymi dłońmi.

- Gdybym tak dobrze, Ludwig, nie znał ciebie - zaczął ­powiedziałbym: ta poważna sprawa po prostu sprowadza się do tego, że parasz się hipnozą, jak ów człowiek, nie pamiętam na­zwiska, który napisał "Bridie Murphy". Czuję się tak, jakbym był świadkiem indyjskiej sztuczki z liną. Wiem, że doznałem złudze­nia, a przecież mógłbym przysiąc, że naprawdę widziałem to.

Ludwig poprawiając się ociężale w fotelu machnął ręką. - Jeżeli to hipnoza, samym hipnotyzerem jest twórca ob­razu - odrzekł z powagą. - Ja niewiele wiem o nim, poza tym, że nie miał szczęścia. To arcydzieło nieraz powodowało kłopo­ty, kiedy je wystawiano, i nieraz próbowano je zniszczyć. Oca­lili je ludzie, którzy tego obrazu nie rozumieli, ale którzy sza­nowali sztukę, książki i wszelką wiedzę. Jeżeli my, tutaj w tym pokoju, nie możemy tego zrozumieć, nikt nie może.

         - Takie sprawy jak ta są sprawami szatana – powiedział ojciec Graney.

         - Lub Boga. - Głos Ludwiga zabrzmiał wyzywająco, więc ojciec Graney podniósł głowę, żeby spojrzeć na niego.

         - Boga?!

         - Jeżeli to wychodzi na dobre, jeżeli ten obraz przemawia do lepszej strony naszej natury, to nie jest to zło.

- Upraszczasz. Tylko bezpośredni skutek może wydaje się dobry, tak nas oślepiając, że nie widzimy zasadniczego zła. Podobnie jak w wielu innych przypadkach.

- Zastanówcie się! -Ludwig, który chciał, żebyśmy w cza­sie tej rozmowy siedzieli wygodnie, zerwał się na równe nogi, niespokojny i w dodatku pozbawiony autorytetu przez to swo­je niezgrabne cielsko. - Stanęliśmy wobec jednego z najstrasz­niejszych momentów w historii świata. Dlaczego ten moment jest straszny?

Chyba każdy z nas miał na to indywidualną odpowiedź, ale czekaliśmy, żeby Ludwig sam sobie odpowiedział. On nie byt teraz sobą. Zazwyczaj łagodny, uprzejmy, pewny swego dobrego gustu i wiedzy, którą nabył oraz instynktów, które w sobie rozwinął w miarę nabywania wiedzy, teraz nie miał na czym się oprzeć. Zazwyczaj potrafił powiedzieć dużo, mówiąc niewiele, i nigdy nie przemawiał na stojąco. Teraz stał z twarzą spoconą, dziwnie poruszony, znękany i deklamował nieomal:

- Na taką scenę - jak ta oto - natrafiłem w malarstwie już przedtem. Tylu malarzy malowało "Ecce Homo", że nawet bym ich nie zliczył. Chrystus ubiczowany i Piłat pokazuje Go ludowi. Ta scena tu przed nami nie jest tworem niczyjej wyobraźni. Jest prawdą. Musieli wyprowadzić Go przez ten dziedziniec, kiedy już Piłat umył ręce. I tłum jeszcze musiał być tam. Tłum w gnie­wie nieprędko się rozchodzi. Ten artysta widział to tak, jak było. Prawda faktu bije z tego obrazu. Przyznacie mi chyba rację.

- Wywód zupełnie logiczny - powiedział ojciec Graney.

Neil Carlton lekko przytakując rzekł: - Z natury rzeczy istnieją uzupełnienia do Pisma Święte­go, że tak powiem, mosty ze szczegółów, które możemy uznać za wydarzenia łączące. Tym z pewnością jest ta scena tutaj.

Żal im Ludwiga - pomyślałem - i trochę im wstyd za nie­go, bo on gra dzisiaj jakąś nie swoją rolę, i to gra kiepsko. Starają się mu pomóc. Ale zarazem pełni rezerwy przeciwstawiają mu się nieuchwytnie. Ja nie powiedziałem ani słowa. Uważam, że nie należy pomagać ludziom w takich okolicznościach: bez pomocy dadzą sobie radę lepiej. Oczekiwałem przesilenia. Lu­dwig jeszcze nie powiedział. co go dręczy. To, o czym mówił dotychczas, przecież nie mogło dotykać go osobiście.

- Otóż - ciągnął - tu czy tam, w tym czasie czy w in­nym ludzie wrzeszczeli i bluźnili. Mówili: "Jego krew spadnie na nasi na dzieci nasze!" i za to mój naród cierpi od dwóch tysięcy lat. Te słowa doprowadziły do wielkich rozlewów krwi. Ale wypowiadali je nie tylko Żydzi. Wy nie jesteście Żydami, a przecież znaleźliście się tam. Widzicie tam siebie.

         Neil Carlton zgiął nogi w kolanach i siedział teraz wyprostowany.

- Zawsze było doktryną chrześcijańską - powiedział - to, że Chrystus umarł za wszystkich. Że my wszyscy mamy z Jego śmiercią coś wspólnego i ponosimy winę.

Ludwig milcząc patrzył na niego sceptycznie, ze znuże­niem. Ojciec Graney drgnął. Podniósł rękę, pogładził się po głowie aż do karku.

- My nauczamy i nauczaliśmy zawsze - rzekł ochryple ­że każdy człowiek, który kiedykolwiek zgrzeszył, odegrał rolę w ukrzyżowaniu: to nasze grzechy gwoździami przybijały Zba­wiciela do krzyża. Wystawiamy krucyfiks, żeby o tym przypo­minać ludzkości.

- Bardzo pobożne stwierdzenie - rzekł Ludwig - tylko, że to jeszcze nie jest całość tej doktryny. Nas, Żydów, nazwano "mordercami Chrystusa" i tam, gdzie byliśmy nieliczni, a was było dużo, zamykano w gettach. Nabożeństwa w Wielki Piątek wciąż odświeżają tę dawną nienawiść.

- Żydzi na ogół, czy to w piśmie, czy w mowie, nie zawsze okazują gorliwość, żeby stosować maści gojące i bandaże na rany - powiedział ojciec Graney łagodnie. Wpatrywał się w obraz. Z pewnością nie usłyszał od Lu­dwiga nic nowego. Badał przecież i roztrząsał to właśnie zagadnienie winy niezliczone razy w czasie swoich długich studiów jezuickich, w czasie pełnienia zawodu pedagoga. A jednak nie odwołał się do arsenału argumentów. jakimi niewątpliwie dysponował, żeby odpowiedzieć na zarzut o "całości doktryny". Może osobiście współczuł Ludwigowi. będąc jego przyjacielem od wielu lat. Albo może w jego słowach wykrył jakąś smutną rację. Albo też znalazł. się sam w obliczu wielkiej abstrakcji skonkretyzowanej na tym płótnie przed nim. Nie wiedziałem.

         Ludwig usiadł ciężko. Wypowiedział się nie po swojemu. I miał tego dość.

- Ja nie rozumiem tego obrazu - przyznał - nie wiem, pod jakim wpływem został namalowany, ale wiem, że odtwa­rza niezbitą prawdę. Oddaje sprawiedliwość.

Neil Carlton wymamrotał coś. Nie dosłyszałem. co. Wstał raptownie i wyszedł z pokoju. Zwróciłem na to uwagę, ale myślałem. jeśli w ogóle o tym myślałem. że idzie do toalety. Włączyłem się w ciszę kontemplacji tamtych dwóch; taką ciszę, która bardziej całkowicie niż każda inna usuwa ze świadomości otaczający nas świat.

Zupełnie jak gdybyśmy we trzech siedzieli na niskim wschodnim murze tego dziedzińca. nieco poza kłębiącym się tłumem i blade przedpołudniowe słońce świeciło nam w ple­cy. Tak widzieliśmy obraz i tak padało tam światło.

To był chłodny dzień w Jerozolimie. Wiatr wiał z północ­nego zachodu. gdzie czarne chmury nawarstwiały się łukiem tak pełnym groźby, jak motłoch stłoczony poniżej. Ten wiatr marszczył wodę w kałużach pozostałych po nocnym deszczu I znowu przyszedł mi na myśl Tintoretto. Jakże on potrafił zmusić wodę, żeby płynęła na płótnie! Wiatr widać było. kiedy się spojrzało uważniej, również w odzieży tych ludzi. Targał ją, niezbyt silny, ale wyraźnie chłodny i wilgotny.

Jezus odczuwał to stojąc sam pośrodku dziedzińca. Moje pierwsze wrażenie uległo zmianie. On uchylał się nie od do­tknięcia szaty - lecz od powiewu wiatru drażniącego pokale­czone plecy, podwójnie ziębiącego skórę rozpaloną od strasz­liwej chłosty.

Postać Chrystusa dominowała, kiedy oglądało się obraz w całości. Nie był imponującej budowy. Wyglądał jak zwykły człowiek, który przebywa często na świeżym powietrzu. Nie słaby i nie chudy, ale też nie tak umięśniony, jak ten gotów w każdej chwili do stosowania przemocy żołnierz rzymski. Twarz miał poznaczoną strużkami krwi i zmiętą, co wyrażało stan oszołomienia po biczowaniu. Nie jaśniał w chwale, ale mnie, patrzącego, urzekał. Tamte postacie - dramatycznie czynne, podczas gdy On stał biernie - były stosunkowo nie­ważne. Całym obrazem, raison d'etre był On.

Chrystus niezwyciężony. Wrzeszczący ludzie nie odarli Go, ani nie mieli odrzeć, ze szlachetności. Mogliby Go poniżyć tyl­ko w wypadku, gdyby się do nich zniżył, a tak poniżali wyłącz­nie siebie. Teraz ja, jeden z tych poniżonych, a przecież poza ich kręgiem, nie pojmowałem wyrazu Jego oczu. Przedtem uznałem, że to wyraz pytający, ale już wiedziałem, że tak nie jest. Nie z nienawiścią czy urazą, czy też wyzwaniem patrzył On na swoich samozwańczych wrogów. Trafniej można by po­wiedzieć, że patrzył z żalem - oto my, którzy możemy dążyć do osiągnięcia wzniosłych wyżyn, upadliśmy tak nisko. Albo było to może współczucie; On wiedział, że gdzieś, kiedyś to my będziemy stali tak bezradnie, jak On stoi teraz, i widząc siebie będziemy musieli cierpieć na ten widok.

Zwykle nie miewam takich myśli. Wbrew woli ogarnę­ło mnie wzruszenie. A dawno już nie zaznałem wzruszeń ­pozbyłem się tej słabości w ciągu ponurych tygodni, kiedy moja żona prowadziła obmierzłą procedurę rozwodu. Dumny byłem z tego, że na ogół potrafię zachowywać obojętność, jako obserwator czy komentator życia, zamiast podlegać wraz z Innymi niedorzecznym emocjom. Ten obraz jednak stanowił najwyraźniej wyzwanie dla mojej pewności siebie - wyzwanie niezależne od wpojonych mi pojęć religijnych.

Wyrosłem w rodzinie średnio pobożnej, chodzącej do ko­ścioła raczej z nawyku niż z przekonania. Legendy religii, jej tradycje i folklor porywają wielu ludzi, ale mnie nigdy nie po­rywały. Odszedłem od tego wszystkiego ostatecznie na pierwszym roku wyższych studiów. A przecież ten obraz teraz wcią­gnął mnie nie tylko w starą legendę, ale i w ludzkie cierpienie, w histerię mas, w klimat Jerozolimy sprzed dwudziestu stuleci. Wszystko to byto wprost absurdalne!

Potrząsnąłem głową. Spróbowałem się zmusić do patrze­nia na ten obraz okiem fachowca, a nie bezradnego igno­ranta. Cóż, kiedy ten Chrystus nadal przyciągał mój wzrok. Nieszczęsny żołnierz, zepchnięty ze swojej pozycji przez mo­tłoch, był szpicem klina, jak strzałka wskazywał tę cichą sa­motną postać. Rzymianin na pierwszym planie naprężając się, żeby odeprzeć ludzi. utrzymywał równowagę podniesie­niem ręki z mieczem i czubek tego miecza także był strzałką wskazującą Chrystusa. Wskazywały Go wiatr i chmury, i to światło! Malarz tutaj nie nadał Mu chwały, ale On chwały nie potrzebował. Rozrzedzone światło zimnego, burzliwego poranka, prawie zbyt skąpe, żeby oświetlić całość, padało najhojniej na Niego. Skupiało się na Nim.

Niezachwiany realizm, gwałtowny kontrast światła i mro­ku, tyle twarzy pełnych wyrazu, tyle wykrzywionych nienawi­ścią, wszystko to przypominało wielkiego Caravaggio. Kiedyś Caravaggio byt moim bożyszczem, tak jak Tintoretto. Niechętnie poddaję moje bożyszcza porównaniom, jeśli już to czynię w ogóle, ale ten malarz mógłby stanąć w ich rzędzie. Gdzieś i jakoś podpatrywał Włochów, był jednak Niemcem, co do tego nie myliłem się na pewno.

Taki obraz mógł namalować tylko wspaniały artysta, chociaż Ludwig powiedział. że to artysta nieznany, po pro­stu nikt. Twórca oryginalnej koncepcji, nie zapożyczonej od żadnego z malarzy współczesnych. Mistrz światłocienia, umiejący sobie poradzić z przestrzenią i perspektywą. Por­trecista o rzadkim talencie łączenia poszczególnych postaci w tłum, bez zatracenia ich indywidualności. Czy możliwe, że do tych darów został mu dodany jeszcze taki dar, który go zniszczył: dar malowania tak, że ludzie wszystkich czasów mogą w jego obrazach znajdować swoje portrety i znajdu­jąc je, czuć się oskarżonymi?

Spojrzałem na tego tchórza - pochylonego, żeby rzucić kamieniem bezimiennie, zza tłumu i nie przyjąć odpowiedzial­ności za to. Jego twarz była moją twarzą. Powróciła mi pamięć wszystkich posunięć ukradkowych, tchórzliwych, podłych, ja­kie kiedykolwiek zrobiłem. Nie mogłem wyprzeć się swego wizerunku. Nieopodal obszarpany, brudny nicpoń spluwał na tę cierpliwą, cichą i pełną godności postać i miał twarz głupią, zdeprawowaną, obmierzłą chyba jeszcze bardziej; a przecież zdyscyplinowany, oddany duszpasterstwu inteligentny du­chowny katolicki - poznał w tej twarzy siebie, i jak to po­działało na niego? Czy będzie mógł kiedyś o tym zapomnieć? Wysoki w pysznej szacie człowiek, hojnie obdarzony dobrami tego świata, chociaż powinien tych dóbr używać na to, by prze­wodzić ludziom - zniżył się do roli bezmyślnego poplecznika motłochu, a swe talenty krasomówcze, które powinny służyć szczytnym celom, obrócił na wściekłe, podsycane nienawiścią przeklinanie. Neil Carlton ujrzał siebie takim i kredowo blady osunął się w fotel. Myśmy nie byli podobni do naszych proto­typów, ale jak bardzo byliśmy niepodobni?

Drzwi się otworzyły. Neil wracał i wyczułem, że nie jest sam, więc odwróciłem głowę. Chciałem wstać i powstrzymać go, było już jednak za późno. Ludwig podniósł się i też chciał zaprotestować. Neil przyprowadził Roberta, żeby Robert zoba­czył ten obraz.

Windziarz uśmiechał się. Szedł powoli, ostrożnymi małymi kroczkami, bo inaczej nie mógł ze swoim kalekim kręgosłupem. Szedł ufny, a czekało go okrutne przeżycie, którego nigdy nie miał zrozumieć. Neil powiedział mu coś, czego nie dosłyszałem, I wtedy stanął przed obrazem jak wryty. Zareagował szybko.

W ciągu kilku sekund zobaczył wszystkie szczegóły mające znaczenie dla niego: tę scenę, postać Jezusa Chrystusa i siebie. Zachłysnął się i jęknął ochryple. Przez krótką chwilę myślałem, że padnie na kolana, ale uprzytomnił sobie, gdzie jest i kim jest. Wolno odwrócił się do mnie. Zobaczyłem w jego oczach zgrozę i oburzenie.

Panie Donner - powiedział. - Czemu pan mi zrobił taką rzecz? Ja bym nie wygrażał pięścią Panu Jezusowi!

Doznając wstrząsu, okazał więcej godności niż każdy z nas. Namalowałem jego portret, więc w swojej prostocie i bezpo­średniości skojarzył mnie z tym, co zobaczył. Trudno było mi odpowiedzieć.

Nie ja to zrobiłem, Robercie - wyjaśniłem. - Ten obraz został namalowany ponad trzysta lat temu.

Uwierzył, bo nie wątpił, że jestem mu życzliwy, ale straszny był dla mnie widok jego oszołomienia. Wyczuwałem w tym oszołomieniu bezradne błaganie o pomoc. Jakże jednak zdołałbym naświetlić mu fakt, który sam logicznie uznałem za fantazję i niemożliwość?

         Ludwig znowu wstał. a ojciec Graney odwrócił się w fotelu - obaj równie bezsilni jak ja. Pozostał tylko Neil, przyjmując pełną odpowiedzialność.

- Robercie - rzekł łagodnie. - Zobaczyłeś siebie na tym obrazie. Ciekaw byłem, czy zobaczysz. Jest w tym obrazie coś zadziwiającego, coś, czego my nie rozumiemy. Ja tam znalazłem siebie i ojciec Graney znalazł siebie, i pan Donner też, ale nie możemy znaleźć tam siebie nawzajem. Ciebie na tym obrazie nie" widzę, w ogóle żadnych Murzynów. Czy któryś z was widzi?

Na pół odwrócił się do nas i zapewniliśmy z całym naci­skiem, że nie widzimy. Każdą twarz na tym płótnie miałem już powieloną w pamięci i nawet ślady usuniętego bru­du, nawet patyna nie usprawiedliwiały przypuszczenia. że wśród tych postaci jest jakiś Murzyn. Robert spoważniał, zmarszczył brwi.

         - Ale ja jestem tam - powiedział. - Widzę siebie wyraźnie. Wygrażam pięścią Panu Jezusowi. Nigdy bym tego nie zrobił.

         - Słyszałeś kiedy, jak Marian Anderson śpiewa "Czy byłeś tam, gdy Pana mego krzyżowano"? - zapytał Neil.

         - Pewnie, że słyszałem. Mam tę płytę i często ją sobie nastawiam.

         W oczach Roberta błysnęło zrozumienie. Neil przytaknął.

         - Tak to jest - powiedział. - Wszyscyśmy tam byli. Każ­dy, kto grzeszy: podnosiliśmy bicze, wygrażaliśmy pięściami, klęliśmy i wbijaliśmy gwoździe. Wszyscyśmy tam byli razem: ty i ja, wszyscy.

Ujął Roberta za rękę i wyszedł z nim, nie przestając go po­uczać swoim łagodnym, niskim głosem. Pojąłem wtedy, jakim Neil Carlton mógłby być duszpasterzem. gdyby został powoła­ny do kierowania trzódką w swoim kościele, a nie do oddziały­wania na masy za pośrednictwem czasopism, pojąłem słabość tego człowieka i jego siłę. Kiedy wrócił, Ludwig jeszcze stał z rękami w kieszeniach.

- Nie spodobało mi się to, Neil - oświadczył - wcale mi się to nie spodobało. Trzeba było mnie przedtem zapytać.

         - Wiem. Nie mogłem. Ty byś się nie zgodził. A ja musiałem to zbadać.

         - Ciekawość intelektualna niegodna ciebie.

         - Nie. Coś więcej niż ciekawość intelektualna, godna czy niegodna.

- Robert jest jedynym, jakiego znam, człowiekiem rzeczy­wiście zadowolonym. Wspaniałym człowiekiem - głos Ludwi­ga zadrżał. - Tyś zburzył jego zadowolenie.

Ojciec Graney ocknął się. On chyba najgłębiej z nas prze­,"y wał wstrząs, wywołany takim ujrzeniem własnej podobizny. Nierozwiązalność zagadki, oczywiście, mogłaby go uspokoić. Ale jezuici uważają, że nie ma zagadek nie do rozwiązania, I nie sądzę, żeby lubili cuda.

- Prawda - powiedział ojciec Graney - nie jest wrogiem zadowolenia. Robert to człowiek pobożny. Nic mu nie będzie.

Ludwig nie odpowiedział, widziałem jednak dziwną po­wściągliwość na jego twarzy, uznanie nieuchronności, które by­najmniej nie oznacza zgody. W głębi duszy, być może, przypusz­czał, że ci dwaj: pastor i ksiądz, z zasady jednoczą się przeciwko niemu. Oczywiście byłoby to przeczulenie, nie mające faktycz­nych podstaw. Wszyscy czterej żyliśmy w przyjaźni, a przyjaźń przecież zawierają ludzie, nie symbole czy wykładniki. Chociaż upokorzenie, którego doznaliśmy publicznie na widok tego ob­razu, starło nam nerwy, jak papierem ściernym i przeobrażało słowa w szpicruty, nadal pozostawaliśmy przyjaciółmi.

         - Ludwig, dlaczego rabin Marler wyszedł? - zapytałem. ­I dlaczego był taki rozgniewany?

Specjalnie zmieniłem temat. Ludwig, nawet nie zdając so­bie sprawy, że myśli jego biegną już tym nowym torem, zaczął formułować odpowiedź. Przesunął ręką po czole.

         - Rabin Marler zobaczył obraz i w ogóle nie chciał mnie słuchać. Od razu dopatrzył się antysemityzmu. Jeżeli znalazł na obrazie siebie, zataił to przede mną. Powiedział, że te twa­rze są przesadne, że ten malarz namalował propagandowo ka­rykatury Żydów, żeby obarczyć ich odpowiedzialnością wbrew prawdzie historycznej. Jest to jego czuły punkt, ponieważ on uważa, że właśnie błędy i przesada w interpretacji historii są zaporą na drodze braterstwa. Bardzo się zdenerwował.

Pomyślałem, że jest coś interesującego w tym fakcie: rabin Marler nie tylko rozpoznał na obrazie siebie - jeżeli rozpoznał - ale też widział inne twarze motłochu w swoistym naświe­tleniu. Ja widziałem inaczej. Dla mnie to były twarze Niem­ców, tych z gminu i tych wysoko urodzonych. Zanim zdążyłem o tym powiedzieć, Neil Carlton zwrócił się do Ludwiga. Znów siedział ze swymi wyciągniętymi, długimi nogami i z podbród­kiem wtulonym w dłonie.

- Ludwig - zapytał - czy ty jesteś na tym obrazie?

         - Ależ tak. Oczywiście. - Ludwig był wyraźnie zaskoczony tym rzeczowym pytaniem. Był też zakłopotany, teraz, kiedy wszyscy patrzyliśmy na niego.

- Ja to ten żołnierz, ten Rzymianin, muskularny bydlak, który odpycha ludzi.

Większej sensacji nie mógłby wywołać. Neilowi ręce opa­dły bezwładnie. Ojciec Graney wyprostował się w fotelu, po­chylił się w przód i spojrzał z nieukrywanym zdumieniem. Ja chyba się nie poruszyłem, nie odrywając oczu od Ludwiga. To był paradoks nad paradoksami. że spośród nas czterech, właśnie Ludwig zobaczył siebie w postaci Rzymianina: takiego Rzymianina!

Spróbowałem w myśli dopasować jego dużą głowę i twarz o bladej cerze i łagodnych oczach do tego brutalnego torsu. Jakim cudem on to zobaczył? Przypomniały mi się diety, któ­re stosował przez te wszystkie lata, odkąd go znałem, i krót­kotrwałe desperackie kursy gimnastyki. Teraz patrzyłem na niechlujnie rozłożone zwały tłuszczu, uparte, zawsze zwycię­skie, choćby wszczynał najbardziej energiczne kampanie prze­ciwko nim. Dziwna magia była w tym obrazie, skoro pod jej wpływem utożsamił się z zahartowanym, mającym doskonałą kondycję zawodowym żołnierzem!

- To jest dla mnie okropne - powiedział Ludwig. - Gdy­bym bronił Go, jeszcze bym mógł akceptować tę brutalność, chociaż też bym pytał: "Czy możliwe, że jestem taki?" Ja jed­nak Go nie bronię. Przemocą usuwam ludzi z drogi, żeby wy­prowadzić Go i zabić. Przedtem może sam Go biczowałem.

Realność naszych własnych przeżyć znajdowała odbicie w każdym słowie Ludwiga, ponieważ on mówił o tym, co nie­wątpliwie odczuwał głęboko od pierwszej chwili, kiedy zobaczył ten obraz. Ludwig to przede wszystkim badacz, uczony, miło­śnik rzeczy pięknych. Jego natura wzdraga się wobec wszelkich przejawów nieokrzesania, gwałtu, gruboskórności: i oto został zmuszony do tego, by kojarzyć swoje "ja" z czymś takim właśnie, by patrzeć bezradnie na siebie tak odrażającego.

- Ludwig, ty przynajmniej - powiedział ojciec Graney w zadumie - utożsamiasz się z postacią, która stosuje przemoc bez złośliwości i nienawiści. Jest żołnierzem, podlega rozka­zom i czyni to, co w swoim przekonaniu czynić musi.

         - Żeby być takim żołnierzem, trzeba najpierw stać się bydlęciem.

         Neil Carlton westchnął. - Kiedy zmieniamy ludzi w żołnierzy, to jest właśnie wzo­rzec. I odrobić tego się nie da.

Wszyscy znów patrzyliśmy na obraz, ale w pokoju panował już inny nastrój. Przeżyliśmy coś we czterech i nadal dzieliliśmy to przeżycie, które dla każdego z nas pojedynczo było­by nie do przyjęcia, nie do uwierzenia. Żaden teraz nie stał, wszyscy siedzieliśmy zatopieni w myślach. Dopóki Neil nie zapytał Ludwiga, czy zobaczył na obrazie siebie, to pytanie wcale - wręcz niewiarygodne! - nie przyszło mi do głowy i, najwidoczniej, nie przyszło do głowy ojcu Graneyowi ani sa­memu Neilowi. Nie wiadomo, dlaczego uważaliśmy Ludwiga za aranżera, jakiegoś mistrza ceremonii. który nas zaskakuje bardzo niemiłą, kłopotliwą grą złudzeń. Mieliśmy do niego, choćby tylko podświadomie, pretensję o wstyd, jaki wzbudziło w nas dramatyczne przypomnienie, że jesteśmy nędzni. Teraz zjednoczyliśmy się z nim, przeżywającym - tak jak my - swoją chwilę zgrozy.

Ludwig zgarbił się w fotelu.

         - Gdyby każdy człowiek - rzekł ochryple - potrafił dostrzec siebie w tym momencie historii i zrozumiał, że za tę krew przelaną odpowiedzialność spada na jego dzieci, jakże inaczej potoczyłoby się wszystko! Jakże inne byłyby ideały szczęścia, cywilizacja, wszystko!

- Jeszcze nie jesteśmy do tego przygotowani - powie­dział Neil.

- A gdyby bodaj niektórzy zobaczyli ten obraz? Ale nie! Nie jestem aż tak naiwny. Wiem, że tego obrazu nie można wystawić. Powtórzyłoby się znów to samo. Próbowano by go spalić, zniszczyć.

         Milczeliśmy. Ludwig nie wytrzymał naszego milczenia. Od­wrócił głowę i kolejno popatrzył na każdego z nas.

- Kiedyż wreszcie będzie można wystawić ten obraz? - za­pytał. - Przecież czynimy postępy. Powiedzmy, za pięćdziesiąt lat? Czy za pięćdziesiąt lat można będzie pokazać to ludziom?

         Patrząc mu w oczy, milczeliśmy nadal. Nie znaliśmy odpowiedzi.