LECZENIE I ZDROWIE DZIECKA BEZ LEKÓW, BEZ SUPLEMENTÓW | |
Wpisał: Mirosław Dakowski | |
31.08.2011. | |
LECZENIE I ZDROWIE DZIECKA BEZ LEKÓW, BEZ SUPLEMENTÓW
[umieszczam , bo dostałem od prof. D. Majewskiej, której ufam. Sam przez ten tekst nie przebrnąłem, bo uznaję tylko dietę „JPI” :”jedz połowę, idioto!”. Ostrzegam: DŁUUUGIE, ale podobno skuteczne. MD]
Mama Maciusia WPROWADZENIE Maciuś, mój Synek, w wieku pięciu lat otrzymał pierwszą diagnozę: podejrzenie epilepsji. Wkrótce potem zaszczepiono go na pięć chorób (mimo diagnozy!), a trzy miesiące po szczepieniach stwierdzono pogorszenie stanu mózgu (na podstawie EEG) oraz padaczkę (na podstawie EEG i zachowań dziecka). W wieku sześciu lat zdiagnozowano u niego Zespół Aspergera. W pierwszym roku życia (w tym w pierwszej dobie życia) mojego Synka zaszczepiono trzykrotnie szczepionką Euvax B, zawierającą thiomersal, związek rtęci. Ponadto zawsze wybierałam szczepionki skojarzone (aby mu zaoszczędzić bólu...) oraz decydowałam się na szczepienia nadobowiązkowe (w trosce o jego zdrowie...). Pierwsze niepokojące objawy w zachowaniu dziecka dały o sobie znać, gdy Maciuś miał trzy lata. Nie zdecydowałam się na zalecone farmakologiczne leczenie padaczki. Zrezygnowałam z podawania jakichkolwiek suplementów. Zastosowałam natomiast sposób odżywiania, który zmieniał proporcje węglowodanów, białek i tłuszczów w diecie dziecka, ograniczał pokarmy dotychczas nadużywane, uzupełniał niedobory. Nowa dieta nie eliminowała jakiegokolwiek pokarmu, a raczej wzbogaca jadłospis dziecka. Była więc całkowicie bezpieczna. Pokarm jest jednym z głównych czynników wpływających na ludzkie zdrowie. Nie rozumiem, dlaczego współczesna medycyna traktuje ten aspekt po macoszemu. Przecież duża część leków farmakologicznych dostaje się do naszego organizmu przez układ pokarmowy. Dlaczego więc nie potraktować żółtka, smalcu czy zielonej pietruszki również jako leku? Dlaczego nie uważać na przedawkowanie jakiegoś pokarmu? Przecież to, co jemy może wywołać, tak jak zwykłe leki, niepożądane skutki uboczne... Zalecane jest, aby przed badaniem EEG zjeść lekki posiłek. A jednak! Chciałabym opowiedzieć Państwu o niezwykłej poprawie stanu zdrowia Maciusia, którą można było zauważyć już po dwóch - trzech tygodniach od wprowadzenia zmian w jego jadłospisie. Dietę wprowadziłam i korygowałam przez ponad rok pod kierunkiem lekarza, dr Ewy Bednarczyk-Witoszek. W tym roku Maciuś skończył siedem lat. Nie ma padaczki. Diagnoza Zespołu Aspergera została jednoznacznie wykluczona. Dziecko idzie do zwykłej szkoły (a miała być szkoła integracyjna).
DIETA Nasz jadłospis układamy na podstawie wiedzy, naszych smaków i upodobań oraz obserwacji reakcji organizmu. Nasza dieta jest raczej nisko-węglowodanowa i raczej wysokotłuszczowa. „Raczej”, ponieważ nie liczymy proporcji węglowodanów i tłuszczów w naszych daniach. Kierujemy się naszym smakiem i samopoczuciem w tym względzie, natomiast nie jadamy już posiłków z udziałem pieczywa, ryżu, kaszy czy makaronu dwa razy dziennie, tak jak kiedyś. Przeważają teraz dania ciepłe, możemy cieszyć się takimi posiłkami, jak karkówka z dodatkiem ziemniaków okraszonych masełkiem i z surówką z pomidora, cukini, bazylii i cebuli polaną oliwą z oliwek, pysznym rosołem z tłustej kaczki, z udziałem różnorodnych przypraw, posypanym zieloną pietruszką, czy chrupiącymi plackami ziemniaczanymi smażonymi na smalcu.
Nie musimy odchodzić od tradycyjnej, smacznej, polskiej kuchni. Nasza dieta to sposób odżywiania na całe życie, który przyjęliśmy w całej naszej czteroosobowej rodzinie. Wyzdrowiał nie tylko Maciuś, wszyscy poczuliśmy się lepiej. Dieta nisko-węglowodanowa ma swoją długą historię (zob. http://www.dobradieta.pl/historia.php), była i jest metodą leczenia stosowaną przez niektórych lekarzy. Dla mnie punktem zwrotnym w podejściu do odżywiania mojej rodziny była książka doktor Ewy Bednarczyk-Witoszek pt. „Dieta optymalna. Co powinniśmy jadać, a czego unikać” (http://www.dietaoptymalna.com/ ). Organizm traktujemy jako całość, nie oceniając jego kondycji w podziale na jednostki chorobowe. Jeśli choruje mózg, być może organizm nie ma sprawnego systemu oczyszczania się z toksyn, jak w przypadku Maciusia, u którego stwierdzono obecność rtęci, lekko przekraczającą granicę normy. Mam nadzieję, że właściwe odżywianie cały czas usprawnia jego system wydalania toksyn, a komórki mózgowe regenerują się i zaczynają właściwie przekazywać impulsy. Jeśli choruje mózg czy choruje skóra, być może chorują jelita. Jeśli dziecko jest przeziębione, to nie dlatego, że trafiło na zarazki. Wirusy, bakterie, grzyby, alergeny zawsze były, są i będą. Szkoda wysiłku na ich zwalczanie, poza tym one też mają swoja rolę do spełnienia. Więc jeśli dziecko jest przeziębione, pomyślmy o spadku jego odporności i zastanówmy się nad kondycją jego śluzówek, które wpuściły do organizmu nieproszonych gości. Moje dzieci (myślę, że teraz już prawidłowo odżywiane) nie łapią chorób od innych dzieci, nie obawiamy się spotkań z chorymi osobami. Przed wprowadzeniem zmian żywieniowych było inaczej. Dr Witoszek dzieli produkty żywnościowe na tzw. „dobre” i „złe”, gdzie pokarmy „złe” można inaczej zdefiniować jako nadużywane i cukrogenne. Istotne jest, że nie chodzi tutaj o całkowitą eliminację jakichkolwiek produktów (chociaż ja dążę do możliwie maksymalnego zredukowania w jadłospisie ilości słodyczy, konserwantów, barwników sztucznych aromatów itp. oraz produktów wysoce przetworzonych bądź sztucznych). Pokarmy cukrogenne to te, które powodują znaczący wzrost glukozy we krwi, a w konsekwencji dużą i / lub częstą produkcję insuliny przez trzustkę. Duże ilości insuliny rozregulowują cały organizm, mogą generować różne choroby, m.in. wpływając na zwiększenie lub zmniejszenie produkcji innych hormonów w organizmie czy pojawienie się przeciwciał (Te zależności i procesy są bardzo przystępnie i dokładnie opisane w książce Ch. Allana i W. Lutza „Życie bez pieczywa” oraz na stronie dr Witoszek www.dietaoptymalna.com, w zakładce „Dieta w cukrzycy”). Nadmiar cukrów to również problem śluzówek: w układzie oddechowym (przejawiający się np. katarami, kaszlem, bólem ucha) i pokarmowym (nieszczelne jelita), prowadzący do spadku odporności, różnego rodzaju alergii i nietolerancji pokarmowych, nadpobudliwości lub apatii dziecka, zaburzeń pracy mózgu i wielu innych dolegliwości. Poniżej przedstawiam podział pokarmów na bezpieczne i cukrogenne (zob. Ewa Bednarczyk-Witoszek: „Dieta optymalna...”, str. 225 i str. 227). Pokarmy „dobre” (nie nadużywane, nie podnoszące znacząco cukru we krwi, bez glutenu, bez kazeiny): - mięso; - jajka; - ryby; - orzechy, nasiona; - wszelkie warzywa, w tym ziemniaki; - tłuszcze (masło klarowane, smalec, kokos, oliwa z oliwek, oleje tłoczone na zimno). Pokarmy „złe” (cukrogenne, nadużywane): - mleko i jego przetwory; - cukier, słodycze, dżemy, miód, itp.; - owoce cytrusowe; - zboża glutenowe (owies, żyto, pszenica, jęczmień); - zboża bezglutenowe (ryż, kukurydza, proso - np. w postaci kaszy jaglanej).
Ja wyróżniłam na swój użytek jeszcze jedną grupę pokarmów, które u zdrowego dziecka nie powinny sprawiać kłopotów (przy pewnym dobowym ograniczeniu węglowodanów i przy rotacji pokarmów), które jednak u dzieci chorych mogą utrudniać powrót do zdrowia. Nazwałam je pokarmami „pośrednimi”. Pokarmy „pośrednie”: - owoce sezonowe, krajowe; - banany; - niskosłodzone soki klarowane i niskosłodzone dżemy; - masło zwykłe, nieklarowane; - tłusta śmietana, śmietanka kremówka; - czarna czekolada, niskosłodzona, wysokotłuszczowa; - mleko kozie; - kasza gryczana (gryka nie jest zbożem). Jak leczę dziecko? Głównym problemem Maciusia były zaburzenia neurologiczne, jednak zaczęłam zwracać uwagę na tak „niewinne” symptomy jak katar, kaszel, rozwolnienie, gorsza mowa (np. zająkiwanie się, spowolnienie wypowiedzi, trudności z dokańczaniem zdań) czy trudności w prowadzeniu dialogu. Jak już wspomniałam, uważam, że tego typu dolegliwości są pierwszymi sygnałami nierównowagi w całym organizmie, która może też objawiać się np. nadmiernymi wyładowaniami bioelektrycznymi w komórkach nerwowych. Wiadomo, że dzieci z zaburzeniami ze spektrum autyzmu często mają kłopoty z jelitami, są alergiczne, mają skłonności do częstych przeziębień. Warto, aby pediatrzy, neurolodzy, psychologowie i psychiatrzy poszerzali diagnostykę dzieci autystycznych, dzieci z padaczką czy innymi podobnymi zaburzeniami o te pozornie niepowiązane sfery zdrowia organizmu. Dziecko chore odżywiamy tylko i wyłącznie pokarmami „dobrymi”, nie żałując mu tłuszczów, przez określoną liczbę dni w tygodniu. Przy lżejszych objawach, takich, jak np. katar, wystarczą trzy „dni leczące” (dr Witoszek nazywa je „trzydniówką”). Przy cięższych formach zaburzeń warto wydłużyć czas leczenia do czterech - sześciu dni, a potem zrobić dzień, dwa przerwy, czyli tzw. „dni wolności”: pozwolić dziecku wybierać we wszystkich pokarmach (nie oferowałabym jednak słodyczy, lub w przypadku uzależnienia od nich, należałoby pomóc dziecku łagodnie wyjść z tego uzależnienia, o czym będę jeszcze pisać). Pokarmy „pośrednie” potraktowałabym jako „dobre” u dzieci zdrowych lub wychodzących na prostą, jak mój Maciuś. U dzieci zupełnie zdrowych dr Witoszek zaleca całkowitą dowolność. Pierwszym jednak warunkiem dietetycznym w leczeniu, a także w utrzymywaniu dobrego stanu zdrowia wydaje się być dobowe ograniczenie węglowodanów. W przypadku dziecka nie może to być jednak rygorystyczne wyliczanie z kalkulatorem. Dzieci potrzebują większego udziału węglowodanów w jadłospisie niż dorośli, gdyż rosną i więcej ruszają się. Wszystko też zależy od stanu zdrowia; ograniczenie węglowodanów u mojego Synka wygląda tak, że staram się podawać mu nie więcej niż jeden posiłek typowo węglowodanowy w dobie (np. porcja ziemniaków z solą i przyprawami odsmażanych na smalcu, lub dwa banany z przyprawami korzennymi z olejem, lub mała porcja ryżu z przyprawami i masłem, lub mała porcja płatków owsianych z imbirem na mleku z masłem), natomiast mojej zdrowiutkiej czteroletniej Córeczce pozwalam na większą dowolność: czasami je cały dzień ziemniaki z masłem, a w inne dni wybiera sobie tylko tłustą zupkę jarzynową i samo mięso, są tygodnie, w których kilka dni z rzędu je codziennie zupę jarzynową z kaszą gryczaną, nawet dwa razy na dobę, zdarzyło się też kiedyś, że cały dzień jadła tylko omlet z dżemem. U dzieci z epilepsją, z autyzmem, z poważnymi zaburzeniami mowy być może należałoby podjąć próbę wprowadzenia diety ketogennej (zob. http://www.danwit.pl/artykuly/ograniczenie-weglowodanow-u-dzieci-z-epilepsja/ ), polegającej na dość rygorystycznym, długookresowym ograniczeniu węglowodanów w celu wywołania ketozy. W czasie ketozy pojawiają się w organizmie ciała ketonowe (będące dobrym materiałem energetycznym dla mózgu). Taką próbę przeprowadzałabym jednak z dużą ostrożnością, najlepiej z włączeniem regularnych badań krwi i moczu, pod okiem doświadczonego lekarza. Kilkumiesięczne, rygorystyczne ograniczanie węglowodanów dzieciom może być dla nich frustrujące i... szkodliwe. U Maciusia nie było potrzeby wprowadzać długookresowej diety ketogennej; zwykle wystarczają trzy dni mieszania białek (wg zaleceń dr Witoszek), z maksymalną redukcją węglowodanów, aby wyprowadzić go z apatii i wpłynąć na jakość jego mowy. W ostatnich dwunastu miesiącach zastosowałam taką „białkową trzydniówkę” może dwa – trzy razy. Nie martwię się, jeśli dziecko zje to samo na dwa posiłki w jednym dniu. Wręcz przeciwnie, im mniej różnorodności (szczególnie białkowej) w dobie, tym mniej obciążony organizm. Doktor Witoszek zaleca zjadanie w dobie nie więcej niż jednego do dwóch rodzajów białek (rodzaje białek: mięso, jajka, ryby, produkty z mleka, białka roślinne, np. fasolka, orzechy), z wyjątkiem sporadycznie stosowanej „trzydniówki białkowej”, w czasie której dziecko dobiera sobie głównie pokarmy białkowe (poza mlecznymi). Ważne jest uświadamiać sobie na bieżąco, co my, jako rodzice oferujemy do zjedzenia dzieciom. Jeśli nasza oferta będzie ograniczona (bo nie ma czasu czegoś ugotować czy wyjść na zakupy), wówczas to nie będzie całkowita dowolność dla dziecka. A wolny wybór dziecka jest jednym z założeń jego zdrowego odżywiania. Dziecko nie robi zakupów, nie gotuje. My, dorośli siłą rzeczy mamy większą możliwość wyboru pokarmów. Pozwólmy wybierać dzieciom, co, kiedy i ile jeść. Przeszłam dwie ciąże i doskonale rozumiem siłę zachcianek czy awersji kulinarnych. Natura na szczęście silnie daje o sobie znać w przypadku kobiety w ciąży, niemalże zmuszając ją do zdrowszego odżywiania. Dochodzę do wniosku, że dzieci też mają to szczególne wyczulenie, instynkt dobierania sobie pokarmu, który w danej chwili najbardziej jest im potrzebny i nie szkodzi. Dziecko poza tym wybiera właściwe dla siebie dawki. Czasami je tyle, że nie wiadomo, gdzie mieści mu się ten pokarm, skoro brzuszek jeszcze taki mały ☺, a czasami opuszcza posiłek. W obu przypadkach jest dobrze, nie ingerujemy w naturę. Czasami dziecko przez pół roku potrafi codziennie dopominać się o żółtka, aby na następnych parę miesięcy zagustować w tłustym mięsie z rosołu, odrzucając jajka, w jakiejkolwiek formie przyrządzone. Marchewka może być „pychotką” w jeden dzień, a za tydzień ta sama marchewka zostaje skomentowana niechlubnym wykrzyknieniem „Fuj!”. Moja Córka uwielbia chrupać sobie laseczkę cynamonu. Maciuś kiedyś porwał mi z blatu kuchennego kawałek korzenia imbiru. Łzy leciały mu, gdy go gryzł, ale nie chciał wypluć. Gdy wreszcie połknął, powiedział, że dobre. Niedawno zjadł ze smakiem pół surowego kotleta wołowego, którego w ogóle mu nie oferowałam. Co ciekawe, od kilku miesięcy prawie nie jada mięsa, po prostu nie smakuje mu. A do surowego mięsa, po tej jednorazowej zachciance już nie powrócił. Nie zmuszamy dziecka do zjedzenia wszystkiego, co na talerzu, bo tak jest kulturalnie. Nieważne, czy się przez to obrazi jakaś ciocia na swoim przyjęciu imieninowym, czy sąsiadka. Ważniejsze jest zdrowie naszego dziecka. Z drugiej strony uprzedzam, że warunek dania dziecku wolnego wyboru jest czasami trudny w realizacji, wymaga cierpliwości, może być czasochłonny, ale nie niemożliwy do spełnienia. U mnie w rodzinie wygląda to czasami tak, że przygotowuję różne potrawy na jeden posiłek i tak np. Maciuś je żółtkowe kluseczki na rosole, jego siostra zupę pomidorową z kaszą gryczaną, a my z mężem mięso, ziemniaki i surówkę. Z reguły przygotowuję poszczególne potrawy w większych ilościach i mam co najmniej dwie potrawy w lodówce w pogotowiu. Najczęściej jest to rosół i mięso, czasami ziemniaki w łupince, czasami kasza gryczana.
Reasumując, w diecie moich dzieci staram się trzymać następujących założeń: 1. Ograniczamy węglowodany. Węglowodany to cukier, miód, słodycze, owoce, soki, kasza gryczana, wszystkie produkty pochodzące od zbóż (mąka, pieczywo, ciastka i ciasta, makarony, ryż, kukurydza, kasze), ziemniaki, warzywa. Są to produkty o wyższym indeksie glikemicznym, powodują więc wzrost cukru we krwi, a co za tym idzie – insuliny. Najbezpieczniejszymi węglowodanami są ziemniaki i warzywa; dzieciom nie stwarzałabym w przypadku warzyw i ziemniaków jakichkolwiek ograniczeń, szczególnie, gdy te węglowodany podajemy z tłuszczem. Tłuszcz przeciwdziała skokom cukru we krwi, poza tym spożycie go szybciej zaspakaja głód: dziecko zje mniej ziemniaków w porcji z tłuszczem niż w porcji ziemniaków bez tłuszczu. Węglowodany ukryte są też w napojach, jakie powszechnie serwuje się dzieciom: soki, słodzona (cukrem, miodem) herbata, kompoty, różnego rodzaju napoje. Moim dzieciom najczęściej podaję przegotowaną, ciepłą wodę. Nauczyłam je też popijać od czasu do czasu ziołowe herbatki bez cukru, bez miodu. Jeśli Maciuś zaczyna pociągać nosem, robię mu jego ulubioną herbatkę koperkową. Jeśli dużo biega, jeśli jest ciepło, pije słabą herbatkę z hibiskusa (nie przeszkadza mu jej kwaśny smak) lub herbatkę miętową, lub rumiankową. Sporadycznie robię mu rozcieńczoną herbatę czarną z plasterkiem obranej ze skórki cytryny. Lubi też czasami popijać rozmaryn, szałwię. 2. Nie ograniczamy tłuszczów. Tłuszcze są niezbędne dla zdrowia. Są niezbędne dla prawidłowej pracy i rozwoju mózgu i całego systemu nerwowego dziecka. Nie mogą zaszkodzić, jeśli ograniczamy węglowodany. W jednej dziecięcej porcji ziemniaków moje dzieci zjadają mniej więcej jedną dużą łyżkę masła klarowanego. Po takim posiłku czują się dobrze, nie bolą ich brzuszki, dłużej są syte. Jeśli nie żałujemy dziecku tłuszczów, będzie rzadziej sięgać po węglowodany, po słodycze. Poza tym, jeśli już chcemy podać dziecku coś słodkiego, podajmy to w towarzystwie tłuszczu, który spowolni wchłanianie cukru do krwi. Słodkie, wysokoglikemiczne banany podaję dzieciom z dodatkiem oleju i przypraw korzennych. W porcji takiego dania Maciuś zjada dwa banany i jeszcze nigdy nie zauważyłam jakichś niepokojących reakcji po takim jedzeniu (np. takich, jak po herbacie ziołowej dość mocno posłodzonej miodem, po której zareagował nagłą sennością, musiał na chwilę położyć się). Po bananie bez tłuszczu wystąpił kiedyś nagły katar (około dwie godziny od spożycia owocu), jak po kukurydzy konserwowanej. Doktor Witoszek potwierdza, że takie zależności mogą wystąpić, że nie jest to zbieg okoliczności. O dobrodziejstwie tłuszczów wyczerpująco pisze dr Franceso Perugini Billi (lekarz medycyny) w swojej książce pt. „Jedz tłusto i bądź zdrowy”. Polecam. 3. Odciążamy organizm poprzez podawanie tylko „dobrych” pokarmów przez trzy - sześć dni. Dni, w których dziecko spożywa wyłącznie pokarmy „dobre” nazywam „dniami leczącymi”. Mają to być czyste, „nieskażone” dni, a więc rezygnujemy nawet z łyżeczki śmietany czy łyżeczki mąki do zupy (w przypadku dzieci chorych). Zupy można zagęszczać i zabielać, miksując wywar z małą ilością ugotowanych warzyw i z masłem klarowanym (pycha!). Gdy dziecko jest zdrowe, choć wrażliwe na zaniedbania dietetyczne (tak jak mój Synek), wystarczą trzy takie dni w tygodniu. U nas na początku leczenia dietą było tych dni pięć w tygodniu. 4. Rotujemy i urozmaicamy pokarmy. W ramach tego, co dziecko lubi, akceptuje, staramy się urozmaicać mu pokarmy, rotować je, np. w cyklu tygodniowym. W przypadku białek można w pierwszy dzień zaoferować jajka, w drugi mięso, w trzeci ryby, w czwarty orzechy i fasolkę, w piąty mleko kozie, a w szósty mleko krowie, ser. Ale mówię tu tylko o naszej ofercie. Jest jeszcze wybór dziecka. W praktyce ten jadłospis może wyglądać zupełnie inaczej: mój Synuś prawie codziennie domaga się kluseczek żółtkowych (żółtka z mąką ziemniaczaną) na czystym rosole i to dostaje, jako przekąskę najchętniej wybiera orzechy, w dni mleczne – zdecydowanie wskazuje na mleko, śmietanę i sery. Od kilku miesięcy nie może patrzeć na mięso, odrzuciło go też od ryb, a fasolki nie tknie. W ciągu roku szkolnego robiłam mu bezcukrowe chleby na bazie całych jajek i mąki z nasion lnu lub słonecznika, lub ze zmielonego maku lub wiórek kokosowych i podawałam mu to z grubą warstwą masła, odrobiną dżemu własnej roboty oraz z przyprawami korzennymi. To był odpowiednik kanapki, który z łatwością mogłam dać mu do przedszkola. Jeśli chodzi o węglowodany, warto postarać się, aby w naszej ofercie były to możliwie wszystkie warzywa, krajowe owoce, banany, ziemniaki, gryka, ryż, kukurydza, proso (kasza jaglana), owies, jęczmień, pszenica, żyto, z uwzględnieniem preferencji dziecka. U nas w praktyce wygląda to tak: Poza zieleniną i od czasu do czasu marchewką, Maciuś nie może patrzeć na warzywa, za to zdecydowanie lubi ziemniaki. W naszej trzydniówce podaję mu więc np. w pierwszy dzień ziemniaki w łupinkach z masłem (Maciej przepada za tymi łupinkami, zjada je nawet z moich ziemniaków, w drugi robię mu kluski śląskie (kopytka, ziemniaki + jako + mąka ziemniaczana + przyprawy + tłuszcz), a w trzeci placki ziemniaczane (ziemniaki + cebula! + jajka + przyprawy - na smalcu). W pozostałe dni podaję naprzemiennie (rotacyjnie): grykę (najczęściej w postaci naleśników na mące gryczanej), owoce, jęczmień, owies, pszenicę, żyto. Nie podaję kukurydzy konserwowej, bo dostaje po niej kataru, choć ją bardzo lubi. Nie podaję kaszy jaglanej, pomimo jej zalet wymienianych w literaturze, bo Maciusiowi nie odpowiada w smaku. W rotacji pokarmów jest jeszcze jeden aspekt, ważny w leczeniu dzieci autystycznych; nie wykluczamy całkowicie z jadłospisu glutenu i kazeiny (jak w diecie eliminacyjnej), dziecko spożywa gluten i kazeinę raz na kilka dni, poza dniami leczącymi, dzięki czemu jego dieta nie ubożeje, a organizm, jelita na tyle wzmacniają się, że gluten i kazeina nie może im już zaszkodzić. Poza naprzemiennym (rotacyjnym) oferowaniem poszczególnych rodzajów pokarmów, warto też zwrócić uwagę na rotację wewnątrz danego rodzaju, np. rotacja mięsa może polegać na przemiennym podawaniu wołowiny, wieprzowiny, cielęciny, drobiu, dziczyzny itp., a rotacja nasion na uwzględnieniu wszystkich dostępnych rodzajów nasion (słonecznika, maku, sezamu, siemienia lnianego itp.). Rotacja może mieć wymiar tygodniowy, miesięczny, kilkumiesięczny itp., w zależności od upodobań, uprzedzeń, reakcji organizmu, rodzaju rotowanego pokarmu. 5. Wsłuchujemy się w preferencje kulinarne dziecka, szanujemy wybory, szanujemy odmowę jedzenia. Jeśli dziecko przez przypadek naje się słodyczami i do końca dnia nie przyjmie już żadnego posiłku, pozwólmy mu na ten post. Organizm potrzebuje wytchnienia. Wciskając mu na siłę wartościowy posiłek, tylko spotęgujemy szkodliwe działanie słodyczy. To tylko przykład tego, jak moglibyśmy zaszkodzić dziecku, działając w dobrej wierze. Moja czteroletnia Córeczka zjada czasami dwa razy tyle, co ja, czasami tyle samo, co ja, czasami malutką, symboliczną porcję, a czasami omija posiłek. Jest okazem zdrowia, nie jest wychudzona, nie ma w niej śladu otyłości. Potrafi zdecydowanie domagać się konkretnej potrawy i zdecydowanie odmawiać. Maciuś jest bardziej delikatny, odmawia delikatniej i nie walczy tak bardzo o swoje, jak jego siostra. Jeśli powiedziałabym mu, że ma coś zjeść, bo nie mam czasu podać mu czegoś innego, to zjadłby to, mimo odczuwanej niechęci. Muszę więc żywo zachęcać go do podejmowania własnych wyborów (świetnie służą temu nasze paski menu, o których wspomnę dalej), zwracam też uwagę, jak szybko zjada daną potrawę: jeśli jedzenie idzie mu bardzo powoli, wiem, że to nie najlepszy dla niego wybór, albo że po prostu nie jest godny. Jeśli zjada coś z zapałem, sprawa jest jasna. I jeszcze jeden przykład, jak działa instynkt dziecka. Maciuś od kilku miesięcy w zasadzie nie jada mięsa, w jakiejkolwiek postaci. Jednak sięga po włóknistą, dla mnie niejadalną część pręgi wołowej, a ostatnio przez przypadek sięgnął po surową wołowinę. Zaproponowałam mu więc, że usmażę mu to mięsko. Po usmażeniu spróbował, ale nie odpowiadało mu, nadal wskazywał na surowe mięso. Dałam mu więc; zjadł pół surowego kotleta, z marynaty. Myślę wiec o przyrządzeniu mu tatara w niedalekiej przyszłości. Wciąż się uczę. Mój Syn jest dla mnie dobrym nauczycielem ☺. Pozornym wyjątkiem od reguły jest zachęcanie dziecka do spróbowania czegoś nowego, czegoś, czego jeszcze nie miało w ustach. Dzieci czasami reagują niechęcią na nieznaną potrawę. W takiej sytuacji zachęcam do wzięcia małego kęsa, z możliwością wyplucia. 6. Unikamy konserwantów, sztucznych aromatów, barwników, produktów wysoko przetworzonych, puszkowanych, itp. To temat rzeka. Generalnie, czytamy etykiety i unikamy restauracji. W tym względzie zachowuję daleko posuniętą ostrożność, po prostu dmucham na zimne. Wiem, że dziecku ze spektrum autyzmu może szkodzić glutaminian sodu, powszechnie używany w postaci Vegety, wanilia i wanilina, aspartam i wiele innych substancji dodawanych do żywności (więcej informacji w książce Rosemary Kessik „Autyzm i dieta”). Poniżej przedstawię moje postępowanie względem poszczególnych grup produktów. Mięso, wędliny: Idealnie byłoby kupować mięso bezpośrednio od rolników, hodujących małą ilość zwierząt w warunkach naturalnych. Należy szukać mięsa świeżego, niemrożonego, bez szkodliwych dodatków. O wędlinach, nawet tych z etykietką „domowe”, radziłabym zapomnieć. Domowe w 100% będą tylko te, które sami sobie zrobimy. Przemysłowe parówki nie mają w sobie wiele prawdziwego mięsa, poza tym mogą zawierać mleko w proszku i bliżej nam nieznane dodatki, wypełniacze, środki konserwujące. Nie kupuję drobiu przemysłowego (ze względu na sztuczne pasze, antybiotyki itp.), korzystam z dobrodziejstw podwórka sąsiadki, kupując od niej m.in. kaczki. Inna sąsiadka sprzedaje mi swoje króliki. Chcę jeszcze poszukać w naszej okolicy rolnika hodującego świnki i rolnika hodującego krowy. Na razie wołowinę, cielęcinę i wieprzowinę kupuję na odległym targu, w małym sklepiku; sprzedają tam mięso lepsze (pod względem świeżości, wyglądu, smaku) niż w innych znanych mi sklepach. Jajka: Tylko i wyłącznie od kurek i kaczek, które biegają po podwórku. Ryby: Pomimo ich wielu wartości zdrowotnych (takich, jak kwasy tłuszczowe Omega 3), zrezygnowaliśmy z ryb morskich. Obawiam się obecności rtęci i innych szkodliwych pierwiastków. Obecnie prawie w ogóle nie jadamy ryb, bo dostępne słodkowodne pstrągi nie smakują Maciusiowi. Mleko: Tylko i wyłącznie prosto od... kozy sąsiadki. Krowy niestety nie ma w naszej okolicy. Mleko ze sklepu nie jest mlekiem (więcej o tym w książce „Jedz tłusto i bądź zdrowy”). Będziemy jeszcze szukać w pobliskich nam wsiach krowy pasącej się na łące... Gdybym została matką po raz trzeci, karmiłabym piersią jak najdłużej, bez ograniczeń. Całkowicie zrezygnowałabym z mleka modyfikowanego dla niemowląt i dzieci. Sery: Prawie zrezygnowaliśmy z sera żółtego (wydaje mi się, że taki ser powoduje u moich dzieci pewne problemy), a jeśli już go kupujemy, to tylko taki, w którym jedynym konserwantem jest sól (proszę nie obawiać się podpuszczki, to tylko enzym, niezbędny w produkcji niektórych serów). Sery topione i inne serowe wynalazki omijamy szerokim łukiem. Pozostaje ser biały „od baby na targu”, ponieważ nie mam na tyle czasu i możliwości, aby robić go w domu (z mleka prosto od krowy). Moje dzieci z wielką ochotą zjadają taki serek przyrządzony z dodatkiem dużej ilości tłustej śmietany, czosnku, drobno posiekanej cebuli, kurkumy, odrobiny pieprzu czarnego, białego i czerwonego, koperku, drobno posiekanej rzodkiewki i soli. Śmietana, śmietanka: Znalazłam kwaśną śmietanę 18% (szkoda, ze nie jest tłuściejsza), w której nie stosuje się żadnych zagęstników oraz słodką śmietankę 30% (tego samego producenta), która „potrafi się” skwasić i być jeszcze dobra. Śmietany „od bab na targu” mają trochę podejrzany zapach, dlatego nie kupuję u nich. Tłuszcze: Masło, masło klarowane, smalec, skwarki, boczek, kokos, domowy majonez, oliwa z oliwek to najlepsze tłuszcze. „Margaryna nie jest produktem spożywczym” (dr Perugini). Nigdy, nawet przed wprowadzeniem zmian żywieniowych w naszej rodzinie nie używaliśmy margaryny. Rafinowane oleje roślinne pewnie wkrótce też u nas odpadną, przeraża mnie sposób ich produkcji (zob. Perugini: „Jedz tłusto i bądź zdrowy”). Dr Jan Kwaśniewski, propagator diety optymalnej, uważa tłuszcze pochodzenia zwierzęcego za najlepsze. Orzechy, nasiona: Kupuję orzechy bez jakichkolwiek dodatków, niesolone, takie, jak: migdały w łupinach (łupiny obieramy po namoczeniu migdałów w gorącej wodzie), nerkowce (nie wiem czy i jak są konserwowane; dla pewności płuczę je dwa razy w gorącej wodzie, potem suszę w piekarniku), orzechy ziemne w łupinach (nie wiem, czy przemysłowo obrane orzechy są całkowicie czyste). To są orzechy, które lubi Maciuś. Nie lubi orzechów laskowych. Czasami zjada porcję nasion słonecznika. Bardzo lubi mleczko kokosowe ze świeżego kokosa. Wiórki kokosowe robię sama, ze świeżego orzecha kokosowego, gdyż wiórki dostępne w sprzedaży zawsze są siarkowane. Orzechy i nasiona kupuję na targu, gdzie sprzedawane są na wagę i lepiej wyglądają od tych kupowanych w hipermarkecie. Owoce: Niedawno zdecydowałam się podawać dzieciom jedynie nasze owoce krajowe, w sezonie. Świeże owoce z pewnością nie potrzebują tylu konserwantów, co jesienne jabłka sprzedawane wiosną. Owoce południowe zbierane są w stanie niedojrzałości i są konserwowane, aby przetrwać transport i dotrzeć jako niezepsute do naszych sklepów. Jaka jest wartość takiego konserwowanego owocu, który nie miał szans dojrzeć na słońcu? Wyjątkiem w przypadku moich dzieci są banany, które podaję im mniej więcej raz w tygodniu. Po pomarańczach Maciuś pociąga nosem. Na targu wypatruję sprzedawców z małymi koszykami własnych owoców ze skórką niekoniecznie najładniejszą, czasami pokrytą plamkami. Cenię owoce z... robaczkami. Takie też mają moi sąsiedzi, od których kupuję maliny, truskawki, czereśnie, śliwki, porzeczkę. Owoce z niepewnego źródła obieram ze skórki lub moczę (również te jagodowe) w dużej ilości wody. Można zrobić sobie na zimę trochę niskosłodzonych soków czy niskosłodzonych dżemów ze świeżych sezonowych owoców. Owoce jagodowe mrożę w malutkich słoiczkach, choć podobno mrożenie pozbawia pokarmy ich naturalnej energii (zob. Barbara Temelie: „Odżywianie według Pięciu Przemian”). Z pewnością pozostają jednak walory smakowe. Soki: Proponuję tylko soki domowej roboty, klarowane, niskosłodzone, z dodatkiem przypraw korzennych. Soki z kartonów i inne soki przemysłowe, nawet te dla najmłodszych dzieci odpadają, ze względu na ich wątpliwą wartość odżywczą (zob. Barbara Temelie: „Odżywianie według Pięciu Przemian”, „Odżywianie według Pięciu Przemian dla matki i dziecka”, Anna Ciesielska: „Filozofia zdrowia”, „Filozofia życia”). Rodzynki, suszone owoce: Kupuję tylko niesiarkowane, dodatkowo płuczę we wrzątku przed spożyciem. Ja sama mam wyraźną reakcję uczuleniową na skórze po spożyciu przypadkowych rodzynek czy ulubionych suszonych moreli. Warzywa: Mam swoich wybranych sprzedawców warzyw na targu. Ci sprzedawcy sami hodują warzywa, które sprzedają. Krótszy transport, mniej pośredników: mniej konserwantów. Warto też porozmawiać ze sprzedawcami. Ja zaczynam rozmowę od tego, że moje dziecko jest bardzo wrażliwe na „chemię”; to działa czasami, sprzedawca powie szczerze, że coś było mocno pryskane, poleci coś innego. Oczywiście warzywa oceniam też po wyglądzie i smaku. Mąka gryczana: Nie kupuję gotowej, bo prawdopodobnie jest wytwarzana z nienajświeższych ziaren gryczanych. Kupuję kaszę gryczaną niepaloną (na targu) i mielę ją w domu na mąkę (korzystam ze specjalnej przystawki do elektrycznej maszynki do mielenia mięsa). Chleb: Są chleby bez konserwantów, bez spulchniaczy. Ja taki znalazłam: jest to pszenno-żytni chleb, który może poleżeć w lodówce i nie będzie się kruszyć. Da się kroić w cienkie kromki, ma dość grubą skórkę. Jest bardzo smaczny. Bułki (jedzone u nas bardzo rzadko) piekę sama, przy pomocy automatu do pieczenia chleba. Cukier: Zdecydowałam się używać cukru trzcinowego, który ma w sobie jeszcze jakieś wartości (w przeciwieństwie do cukru białego – rafinowanego). I tak używamy go w znikomej ilości, wyższa cena wiec nie odgrywa tu roli. Sól: Warto poszukać soli bez antyzbrylacza. Taką solą jest sól kłodawska. Generalnie staramy się kupować żywność jak najmniej przetworzoną, unikając jedzenia z niepewnych źródeł. Więcej ciekawych i przydatnych informacji na ten temat znajdą Państwo w książce „Jedz tłusto i bądź zdrowy”. 7. Unikamy leków i sztucznych suplementów oraz... służby zdrowia. Obawiam się, że szczepionki to tylko wierzchołek góry lodowej jeśli chodzi o pazerność przemysłu farmaceutycznego. Jesienią 2009 roku zrezygnowaliśmy z chodzenia do apteki, dla której wcześniej byliśmy stałymi klientami. Oddaliśmy zakupione leki przeciwpadaczkowe, odstawiliśmy preparaty Eye Q i Nootropil. Dzieciom pozwalamy gorączkować (gorączki są teraz bardzo sporadyczne i lekkie, w zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatnio moje dzieci gorączkowały), zapominając o Ibufenie i innych lekach przeciwgorączkowych. Odstawiliśmy wszelkie, w większości słodkie (!) syropy: antyhistaminowe, sterydowe, wykrztuśne, przeciwkaszlowe itd. Zresztą katary, kaszle, gorączka, jeśli nawet pojawiają się (choć naprawdę rzadko), to nie mają już tak gwałtownego przebiegu, jak kiedyś. Maciusiowi powraca czasami ostry ból ucha. Ustępuje po zrobieniu okładu z ciepłego wywaru z cebuli i przespaniu nocy. Dwa razy zdarzyło się, przyznam, że z powodu bólu ucha podałam Synowi jedną dawkę Ibufenu, ale tylko po to, aby zmniejszyć ból, który nie pozwalał mu zasnąć. Natomiast ani razu nie zdarzyło się, aby taki ból ucha przedłużył się do następnego dnia; w następnym dniu pozostaje tylko wyczyścić uszko z cebuli. Nie chodzimy do pediatry, nie stosujemy antybiotyków. Od czasu zmiany sposobu odżywiania i rezygnacji z leków, dzieci i my, ich rodzice, rzadko chorujemy, a jeśli nawet pojawi się jakaś infekcja, to ma ona o wiele łagodniejszy i krótszy przebieg niż kiedyś. Moja Córka „choruje” w ten sposób: śpi do południa, omijając śniadanie, a potem wstaje jak nowonarodzona i domaga się jedzenia, które z apetytem pochłania. W takich sporadycznych dniach jej kilkugodzinnej niedyspozycji przyjmuję, że organizm wymaga wzmocnienia, być może z powodu jakiegoś wirusa czy bakterii; organim potrzebuje więcej snu i odpoczynku od przyjmowania pokarmów. Zdarza się, że dziecko dodatkowo oczyszcza się, poprzez jednorazowe wymioty. Przyjmuję te objawy (wymioty, sen, odpoczynek od jedzenia) ze spokojem, traktując je jako naturalny i szybki proces zdrowienia, który u mojej Córeczki trwa około... sześciu godzin! Może odbiegnę trochę od tematu, ale musze wspomnieć też o historii mojego Męża, który odstawił leki przeciwcholesterolowe (wbrew zaleceniom kilku lekarzy), które miał brać do końca życia. Odstawił też leki na wątrobę (uszkadzaną przez leki na cholesterol...). Po zastosowaniu przez Męża diety niskowęglowodanowej i wysokotłuszczowej, jego enzymy wątrobowe są w normie, a cholesterol jest niższy niż przed podjęciem leczenia farmakologicznego. Mąż zaoszczędził więc trochę pieniędzy i zyskał sporo na zdrowiu. Żałuję, że przez całe dwie ciąże i w czasie długiego okresu karmienia piersią codziennie zażywałam tabletki witaminowe. Sztuczne witaminy mogą naruszać równowagę w organizmie, nie przynosząc żadnych korzyści (zob. Anna Ciesielska, Barbara Temelie). Korzyści odniósł za to kto inny... Szkoda, że nikt nie wkłada tyle energii w propagowanie właściwego odżywiania, co firmy farmaceutyczne w swoje reklamy. Nie chodzi o to, aby w ogóle nie korzystać z leków. Jeśli dziecko bardzo cierpi, myślę, że podanie leku przeciwbólowego będzie korzystne; pozwoli mu spokojnie zasnąć, a sen przecież leczy. Chodzi o to, aby stosować leki rozważnie, nie wierzyć ślepo lekarzowi, samemu zdobywać wiedzę na temat choroby, może zmienić lekarza, szukać prawdziwych przyczyn dolegliwości, a nie jedynie zagłuszać objawy lekami. Kiedyś dostałam ulotkę reklamową dotyczącą jednego ze znanych leków przeciwbólowych, przeciwgorączkowych i przeciwzapalnych dla dzieci. Otóż na tej ulotce radzono matce, co zrobić, jeśli dziecko źle się poczuje, zanim matka pójdzie z nim do lekarza. Otóż recepta była prosta: co osiem godzin podawać lek, przez trzy dni, niezależnie od tego, czy występuje gorączka. To chyba nie wymaga komentarza... Uważam, że najlepszym lekarzem pierwszego kontaktu dla dziecka jest... jego rodzic. Rodzic najwięcej widzi, a matka ma chyba tę szczególną zdolność wyławiania pierwszych symptomów niedyspozycji dziecka, symptomów niezauważalnych dla obcych ludzi w białych fartuchach. Matka może też podświadomie czuć, czy dany sposób leczenia dziecka jest dobry czy może mu szkodzić. Ważne jest, aby nie bała się słuchać swojej intuicji i sprzeciwić się zaleceniom lekarza, jeśli wyraźnie czuje, że te zalecenia są szkodliwe (np. jeśli lekarz „w ciemno” przepisuje antybiotyk). Na koniec zacytuję ciekawą opinię Anny Ciesielskiej na temat szczepień („Filozofia życia”): Jaką rolę odgrywają w budowaniu naszej odporności immunologicznej wszelkie szczepionki? Z pewnością nie uchronią nas przed „złem zewnętrznym”. Szczepionka, owszem, nie pozwala na ujawnienie się dolegliwości, np. grypowych, jak temperatura, bóle głowy, katar, kaszel, bóle mięśni czy alergicznych, jak swędzenie oczu, katar sienny, kaszel, czy tez żółtaczkowych, ale czy szczepionka może usunąć przyczynę tychże chorób? Czy prawdziwą ich przyczyna są wirusy i bakterie? Ich uaktywnienie stanowi tylko skutek, przyczyną zaś jest rozregulowany organizm, który stworzył idealne podłoże dla ataku tych mikroorganizmów. Cóż więc dzieje się w nim, gdy likwidujemy skutek, a wiec usuwamy wirusy i bakterie oraz dolegliwości, zaś przyczyna, czyli nierównowaga, pozostaje? To proste! Za parę lat mamy alergię, astmę, cukrzycę, marskość wątroby, zawał, choroby nerek, krążenia. Szczepienia całkowicie blokują naturalną mobilizację i samoobronę organizmu. Przypomnę, że wytworzone pod wpływem szczepionek w organizmie antygeny nie chronią nas przed niszczącymi czynnikami zewnętrznymi, jak złe pożywienie, zimno, stres, lecz pozbawiają jednego z najważniejszych sygnałów alarmowych mówiących o stanie nierównowagi naszego organizmu. Uaktywniony wirus jest właśnie sygnałem mówiącym, ze niszczymy własne ciało, że trzeba rozpoznać przyczynę. Wprowadzając szczepionki pozwalamy na bezkarną, niszcząca penetrację przez czynniki zewnętrzne: energię smaków, zimno i problemy emocjonalne. 8. Uwzględniamy naturę pokarmów (rozgrzewającą, neutralną, ochładzającą), wg zasad medycyny chińskiej. Nie wiem, czy Państwo zauważyli, że odczucie ciepła i zimna nie tylko zależy od tego, jak jesteśmy ubrani i jaka jest temperatura otoczenia. Ja potrafię dostać gęsiej skórki latem, po dłuższej przerwie w jedzeniu. Czuję też, że jest mi chłodniej po zjedzeniu twarogu ze śmietaną. Po rosole z jarzynami, mięsem i przyprawami zdejmuję wierzchnią warstwę ubrania. Na chłodne ręce i nogi stosuję herbatkę z naturalnego korzenia imbiru. To bardzo rozgrzewa. Wytłumaczenie tego zjawiska można odnaleźć w literaturze nawiązującej do medycyny chińskiej (zob. Temelie, Ciesielska). Otóż poszczególne pokarmy mają różną naturę; mogą wychładzać, mogą rozgrzewać, są też neutralne. Istotne jest, czy pokarmy są ciepłe, czy zimne, surowe. W leczeniu dziecka dietą warto jest zwrócić na te aspekty uwagę. Wg medycyny chińskiej choroby biorą się z wystąpienia zaburzenia równowagi w organizmie. U dzieci jest to zazwyczaj konsekwencja zbytniego wychłodzenia organizmu, choć też nadużywanie pokarmów rozgrzewających może prowadzić do zaburzeń, np. do niepokoju, bezsenności. Uwzględnienie tych założeń pozwoliło mi wyprowadzić moje dzieci z tego, co sama dieta niskowęglowodanowa, wysokotłuszczowa i rotacyjna nie likwidowała: u mojej Córeczki były to bardzo nieregularne, zbyt rzadkie wypróżnienia (dzięki diecie niskowęglowodanowej, wysokotłuszczowej i rotacyjnej pozbyła się bolesnych zaparć, ale wypróżnienia nadal były nieregularne, co trzy - sześć dni), a Maciuś wciąż miał tendencje do kataru i porannego kaszlu. Kierując się zaleceniami medycyny chińskiej, do picia zaczęłam podawać im tylko ciepłą wodę (lub herbatki ziołowe), nawet, gdy dni były ciepłe, brałam termos z ciepłą wodą nawet na zakupy. Zrezygnowałam z podawania im żółtego sera. Radykalnie ograniczyłam owoce, w tym banany, Córce w ogóle nie podawałam ich przez kilka tygodni. Postarałam się, aby dzieci codziennie zjadły ciepłą zupę, zaczęłam używać więcej rozgrzewającej cebuli, większość posiłków zaczęły jadać w postaci ciepłej. Dolegliwości u Córki ustąpiły już po kilku dniach, Córcia wypróżnia się teraz prawie codziennie, od kilku miesięcy. Maciusiowi ustąpiły „dziwne” (znikome, wodniste - nie do wysiąkania, w postaci przewlekłego pociągania nosem) katary i poranny kaszel. Wiedza zawarta w książkach Anny Ciesielskiej i Barbary Temelie ma wiele punktów wspólnych z wiedzą przekazywaną przez dr Witoszek, zresztą pani doktor sama nawiązuje do medycyny chińskiej. Np. we wspomnianych książkach znajdziemy informacje, że mleko i produkty mleczne są śluzotwórcze, a więc mogą prowadzić do kataru, kaszlu. Owoce wg medycyny chińskiej wychładzają organizm, dr Witoszek również przestrzega przed owocami, które są cukrogenne. Wydaje się, że różne jest podejście do zbóż. Zboża wg Temelie i Ciesielskiej uważane są za cenne źródło składników pokarmowych, u dr Witoszek (i u dr Kwaśniewskiego) za szkodliwe, a czasami wręcz za niejadalne (w przypadku dorosłych, w przypadku ciężkich schorzeń). Ja poszukuję dobrego rozwiązania dla dzieci. I takim wydaje się być, przynajmniej w przypadku moich dzieci, podawanie wszystkich rodzajów zbóż, w rotacji (wg rodzajów zbóż), w ograniczeniu ilościowym, z przerwami na co najmniej trzy dni leczące (regenerujące) w tygodniu, w czasie których nie podajemy dziecku żadnych zbóż. Posiłki staram się komponować tak, aby zawierały w sobie wszystkie pięć smaków: kwaśny, gorzki, słodki, ostry, słony. To powoduje, że potrawa nie tylko jest smaczniejsza, ale lepiej przyswajalna przez organizm, tak mówią zasady medycyny chińskiej, tak też to odczuwam, jedząc. Moje Dzieci i Mąż też najwyraźniej doceniają staranne gotowanie, potrawy bardziej im smakują. Przepis na zdrowe odżywianie dziecka wydaje się być prosty, ale w praktyce rodzice decydujący się na leczenie dietą zetkną się z wieloma trudnościami, będą mieli wiele pytań, mogą pojawić się chwile bezsilności, zwątpienia. Moja edukacja w tym względzie nie skończyła się na przeczytaniu książki dr Witoszek; przez ponad rok zadawałam jej jeszcze mnóstwo pytań, na które zawsze otrzymywałam odpowiedź. To był kluczowy element tej edukacji. Jest jeszcze inna istotna rzecz: obserwacja dziecka, jego reakcji na pokarmy. Każde dziecko jest inne. U mojego Synka do dzisiaj obserwuję reakcję nagłego kataru na około dwie godziny po spożyciu kukurydzy (konserwowanej w słoiku). Ta reakcja wystąpiła też po popcornie zakupionym w kinie, natomiast po popcornie przyrządzonym na sporej ilości oleju w domu reakcja nie wystąpiła. To tylko przykład. To nie znaczy, że inne dzieci również będą miały taką reakcję na kukurydzę. Minęło już dziewiętnaście miesięcy od zastosowania diety u mojego Maciusia, jednak dopiero teraz dochodzę do tego, jaka proporcja „dni leczących” i „dni wolności” najlepiej mu służy. Poza tym w pewnym momencie stosowania diety zaczęłam sobie zadawać pytanie, jakie właściwie powinny być te „dni wolności”. Przyjmowaliśmy różne schematy: sześć dni leczących – jeden dzień wolności, pięć dni leczących – dwa dni wolności, cztery dni leczące – dwa dni wolności, trzy dni leczące – jeden dzień wolności. Zmiana kombinacji wynikała z tego, że zbyt często pojawiał się katar, lub wystąpiło okresowe pogorszenie mowy (podkreślam jednak, że na diecie te dolegliwości są o wiele łagodniejsze w porównaniu do tego, co obserwowaliśmy przed dietą, a wyraźna, utrzymująca się ogólna poprawa zdrowia jest niezaprzeczalna). Od schematów odeszliśmy w przypadku Córki, u której nie ma potrzeby stosowania takich wyliczeń: jest zdrowa i mocna, pomimo wieku przedszkolnego; nie łapie infekcji, nie zaraża się (a przed wprowadzeniem diety była słabym, chorowitym dzieckiem). Jest jeszcze jeden aspekt układania jadłospisu: określenie szkodliwości poszczególnych produktów w przypadku konkretnego dziecka (w przypadku Maciusia takim produktem jest np. kukurydza ze słoika) oraz zapewnienie urozmaicenia. Urozmaicenie pokarmów rozumiem jako wprowadzenie do jadłospisu możliwie wszystkich pokarmów w dłuższym czasie (poza słodyczami oraz pokarmami, których dziecko nie akceptuje) oraz ich rotację. W chwili obecnej przyjęłam następujący sposób odżywiania Maciusia (i ten sposób na razie „działa”, tj. nie występują jakiekolwiek dłużej utrzymujące się dolegliwości, a dziecko jest wesołe, twórcze, nie brakuje mu energii): - Pierwszy, drugi, trzeci dzień: pokarmy „dobre”; - czwarty dzień: pokarmy „dobre”, gryka, ewentualnie owoc lub sok klarowany rozcieńczony ciepłą wodą; - piąty dzień: pokarmy „dobre”, zboże bezglutenowe (w przypadku Maciusia – ryż, domowy popcorn, kukurydza z kolby), ewentualnie owoc lub sok klarowany rozcieńczony ciepłą wodą; - szósty dzień: pokarmy „dobre”, mleko kozie, płatki owsiane lub kasza jęczmienna (w postaci zupy mlecznej z dodatkiem masła klarowanego, soli i... szczypty imbiru – ulubione danie moich dzieci) – mamy tu więc zboże glutenowe, ewentualnie owoc lub sok klarowany rozcieńczony ciepłą wodą; - siódmy dzień: pokarmy „dobre”, mleko kozie, biały ser, śmietana, śmietanka, zboże glutenowe (pszenica lub / i żyto). We wszystkich dniach dążę do ograniczenia węglowodanów, np. robiąc dzieciom zupę mleczną, na dwie szklanki mleka daję dwie łyżki płatków owsianych (kiedyś były trzy) i w dniu takiej zupy mlecznej raczej nie oferuję już Maciusiowi innych „mocnych” węglowodanów (np. zamiast banana je porcję świeżych malin). W przypadku Córki, która jest okazem zdrowia, polegam całkowicie na jej wyborach, tj. sama dobiera sobie dawkę węglowodanów. Dzień pierwszy przypada u nas na niedzielę, dzień siódmy, najbardziej „grzeszny” – na sobotę, najczęstszy dzień spotkań towarzyskich, a więc i okazjonalnego jedzenia. Tak jest praktycznie. Czasami, jeśli mój Synek przeje się węglowodanami i skutkuje to jakimiś niepokojącymi objawami, robię mu białkową trzydniówkę, tj. przez trzy dni podaję głównie białka (jajka, mięso, ryby, orzechy, poza białkami mlecznymi), rosół, ewentualnie zupę jarzynową i owoce jagodowe, ale nie podaję ziemniaków, owoców o wyższym indeksie glikemicznym, kaszy gryczanej czy zbóż. Taka trzydniówka ma charakter ketogenny. Ciała ketonowe dobrze wpływają na mózg; taka kuracja, zalecana przez dr Witoszek, poprawia mowę, wyciąga dziecko ze stanów apatycznych. Nie jest jednak wskazane zupełnie wykluczać węglowodany i mieszać białka przez dłużej niż trzy dni. HISTORIA LECZENIA MACIUSIA Leczenie dietą nie opiera się na prostym, uniwersalnym przepisie, wymaga stałej obserwacji organizmu i reagowania na pojawiające się symptomy choroby. Poza tym każde dziecko jest inne, ma swoje indywidualne i zmieniające się w czasie upodobania oraz uprzedzenia, które my, rodzice powinniśmy uszanować. Dochodzi też kwestia współpracy lub jej braku ze strony otoczenia dziecka: dalszej rodziny, znajomych, przedszkola czy szkoły. W pierwszych siedmiu miesiącach leczenia Maciusia dietą nie dostrzegałam, że moje wysiłki mogą być w jakimś stopniu niweczone przez rażący nadmiar słodyczy w przedszkolu, którymi dzieci częstowały się z okazji urodzin lub innych okazji. Myślałam, że ilości cukierków, jakie dzieci zjadają okazjonalnie są symboliczne. Niestety okazało się, że często były to całe garście. W kolejnym roku przedszkolnym udało się ten problem rozwiązać. Poniżej przedstawiam w skrócie, „jak to u nas było”. Jesień 2009: Wiek Maciusia – pięć i pół roku, pogłębienie zmian w EEG (zmiany ogniskowe, wyładowania o charakterze napadowym, diagnoza: epilepsja), zalecenie neurologa leczenia karbamazepiną - lekiem przeciwpadaczkowym (jednak po konsultacji z innymi neurologami nie zdecydowałam się na wprowadzenie leczenia farmakologicznego); brak napadów drgawkowych (nigdy nie występowały), podejrzenie krótkotrwałych wyłączeń świadomości, zaburzenia mowy, trudności w komunikowaniu się z otoczeniem, trudności w prowadzeniu dialogu, zauważalna odmienność w relacjach społecznych w przedszkolu (siedział w przy stoliku samotnie z własnego wyboru, z oddając się całkowicie pracom plastycznym, bez potrzeby nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z innymi dziećmi, bez włączania się we wspólną zabawę, przejawiał „irracjonalne" lęki), nieużywanie imion, brak kontaktu wzrokowego, podejrzenie (ze strony psychologa) symptomów ze spektrum autyzmu; tendencje do ustawicznego kataru i kaszlu (porannego / nocnego), zdecydowana awersja do niektórych pokarmów (np. większości jarzyn i mięsa), nadwrażliwość na światło, czasami nadwrażliwość na dźwięki, niewłaściwe proporcje pierwiastków w organizmie (stwierdzone na podstawie analizy włosów) oraz poziom rtęci przekraczający normę; od wiosny 2009 pod stałą opieką psychologa-logopedy, wizyty cotygodniowe, ćwiczenia logopedyczne i rozwojowe wykonywane codziennie z rodzicami. 15 listopada 2009: Wprowadzenie diety. Grudzień 2009: Zadziwiający skok intelektualny (w ciągu miesiąca dziecko samo nauczyło się czytać teksty pisane dużymi i małymi literami (jeszcze w listopadzie niechętnie poznawał pierwsze sylaby z kartoników pisane drukowanymi literami, w ramach ćwiczeń logopedycznych); zainteresowanie matematyką, operowanie liczbami dwucyfrowymi, wykonywanie obliczeń matematycznych z własnej woli, niezwykła kreatywność w pracach plastycznych, ustanie jąkania i poprawa mowy (stwierdzona przez logopedę), poprawa w komunikowaniu się z innymi dziećmi (opinia wychowawcy przedszkolnego), przyjęcie postawy starszego, opiekuńczego brata względem młodszej siostry (wcześniej często „dzidziusiował”), całkowite ustanie kataru i kaszlu (już w drugiej połowie listopada). Styczeń 2010: Czytanie ze zrozumieniem, czytanie wszelkich napisów, etykiet, nagłówków gazetowych itp., dalsza poprawa w w/w dziedzinach; w połowie stycznia – nawrót alergicznego kataru i kaszlu, trwających z małymi przerwami do połowy lutego (powód do wprowadzenia modyfikacji w diecie); koniec stycznia – kolejne badanie EEG (niestety wykonane w czasie alergicznego kataru, który pojawił się nagle – w czasie badania, na około dwie godziny po spożyciu kukurydzy; wówczas jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że Maciuś jest wrażliwy na kukurydzę konserwową, dziecko w trakcie badania stękało i wierciło się przez sen, nie mogąc swobodnie oddychać), opis: „zapis nieprawidłowy, uogólnione zmiany napadowe”; komentarz neurologa: „Rokowanie dobre, kontynuować dietę, unikać konserwantów, trzymać się z daleka od służby zdrowia i dać się dziecku bawić; ponadprzeciętny poziom intelektualny i przewidywany problem – nuda w zerówce i w pierwszej klasie”. Luty, marzec 2010: Luty: kilkudniowa gorączka bez leczenia farmakologicznego; pani psycholog-logopeda nie widzi już potrzeby spotkań cotygodniowych (ze względu na wystarczający postęp w leczeniu dziecka); wypowiedzi dokańczane, prawie płynne, pojawienie się wymowy „r”, małe niedociągnięcia w wymowie, mieszczące się w granicach normy dla wieku; ustąpienie strachu przed używaniem imion, coraz większa swoboda w witaniu się i żegnaniu, dalsze pozytywne zmiany w relacjach społecznych w przedszkolu i poza przedszkolem (zaczął chętnie bawić się z dziećmi z sąsiedztwa), rozwijanie umiejętności... kłamania ☺, wyraźne trzymanie wzroku na rozmówcy; sporadyczny katar i kaszel (poranny / nocny) trwający kilka dni. Kwiecień, maj 2010: Pojawienie się następujących, nowych symptomów: moczenie nocne i w ciągu dnia, nasilające się wstawianie sylaby „hu” między wyrazami (zjawisko zupełnie nowe, coś w rodzaju jąkania), nasilenie się alergicznego kataru i kaszlu, problemy w uzyskaniu od dziecka odpowiedzi na pytania (moje próby znalezienia „winowajcy” w jadłospisie nie powiodły się w tym czasie), zwiększone, nienaturalne łaknienie słodyczy (spostrzeżenie wychowawcy przedszkolnego); uzyskana wcześniej poprawa w relacjach społecznych utrzymana, ciągła błyskotliwość umysłu (np. przedstawianie natychmiastowych rozwiązań problemów, sprytne kłamstwa, itp.). Czerwiec 2010: Eliminacja zbóż bezglutenowych z grupy pokarmów „dobrych”; całkowite ustanie kataru i kaszlu, zmniejszenie częstotliwości wstawiania sylaby „hu”, nadal - moczenie się w ciągu dnia, trudności w uzyskaniu odpowiedzi od dziecka; wstępna diagnoza z poradni dla dzieci autystycznych: Zespół Aspergera. Lipiec 2010: Potwierdzenie diagnozy Zespołu Aspergera, o cechach nienasilonych (pani psycholog stwierdziła, że ma wrażenie, że „Maciuś tak jakby już trochę wyszedł z choroby”, dokładnie pamiętam te słowa). Sierpień 2010: Zatrucie salmonellą, nasilenie objawów wycofania (przez wiele dni Maciuś prawie nie odzywał się, ciężko było nawiązać z nim kontakt), leczenie w domu: bardzo wysoka gorączka redukowana zimnymi okładami, praktycznie bez leków przeciwgorączkowych, pomimo drgawek gorączkowych; leczenie dietą wg zachcianek dziecka (mimo biegunki podałam mleko krowie, jabłko pieczone – na wyraźne życzenie Maciusia), potem trzy dni bez węglowodanów (mieszanie białek); po ustaniu objawów salmonellozy zdecydowana poprawa stanu neurologicznego względem okresu sprzed choroby: całkowite ustanie jąkania, pełny kontakt z Synem, przypływ energii i radości u dziecka, ustąpienie innych niepokojących objawów. Sierpień – grudzień 2010: Okres bez najmniejszego kataru czy kaszlu, płynna mowa, radość, energia, bardzo dobre relacje społeczne, towarzyskość, wspólna zabawa. Utrzymujące się luźne, nieprawidłowe stolce. Pojawienie się nowego objawu, w postaci „irracjonalnego”, panicznego lęku przed nowymi miejscami, ludźmi (np. nie mógł przekroczyć progu bramki prowadzącej na podwórko sąsiada), ale tylko w niektórych okolicznościach (np. w grupie przedszkolnej w czasie wycieczek Maciuś zachowywał się całkowicie inaczej: był bardzo śmiały, chętnie nawiązywał rozmowę z obcymi mu osobami). Nadal - problemy ze sprawnym ubieraniem się, trudności w wykonywaniu takich zadań, jak składanie zabawek. Styczeń – kwiecień 2011: Definitywny koniec leczenia logopedycznego (logopeda z powiatowej poradni pedagogiczno-psychologicznej potwierdził, że mowa Maciusia w 100% spełnia normę wiekową); nawracający „mały katar” (czyli katar praktycznie nie do wysiąkania), ale bez większych infekcji; styczeń – marzec: poranny kaszel; luty – kilkugodzinny silny ból ucha (Maciuś ma tendencję do odczuwania takiego nagłego bólu ucha raz na kilka miesięcy, ból zawsze ustępuje po zewnętrznej aplikacji ciepłego wywaru z cebuli na noc); nadal - luźne, nieprawidłowe stolce; wolniejsza, mniej płynna mowa; ustępowanie „irracjonalnego” lęku przed nowymi miejscami, ludźmi. Luty 2011: Jednoznaczne wykluczenie diagnozy Zespołu Aspergera; diagnoza dysharmonii w rozwoju emocjonalnym i społecznym, z dobrym rokowaniem i przewidywaniem całkowitego wyrównania w rozwoju (diagnoza postawiona w Polskim Towarzystwie Terapii Behawioralnej); coraz sprawniejsze wykonywanie zadań, np. ubieranie się, składanie zabawek, sprzątanie swojego pokoju, ścielenie łóżka, nakrywanie do stołu. Czerwiec, lipiec 2011: Stan fizyczny: bez najmniejszego kataru, bez kaszlu, prawidłowe stolce, ładny kolor cery; jednorazowy silny ból ucha (po dobie na kanapkach i serze żółtym – podczas podróży na wakacje); duża energia, radość, rozmowność, piękne, dojrzałe relacje społeczne (w porównaniu do poprzednich okresów), chętne okazywanie uczuć, emocji: miłości, radości, zniecierpliwienia, złości, itp. (kiedyś tego nie było), mniej zachowań przejawiających dysharmonię w rozwoju emocjonalnym; mowa powolna, ale coraz bardziej płynna, pełne, kończone zdania z intonacją; zdecydowana przewaga zabawy (w tym zabawy z siostrą i innymi dziećmi) nad zainteresowaniami intelektualnymi (kiedyś było odwrotnie); dłuższe trzymanie wzroku na rozmówcy, niż dawniej; ustąpienie nadwrażliwości na światło i dźwięki; kolejne badanie EEG: poprawa względem wyniku EEG z sierpnia 2010, dająca dobre rokowanie, choć zapis wciąż „wolny w stosunku do wieku” (opinia neurologa); czasowe nasilenie się moczenia nocnego. Bardzo zależy mi jeszcze na ponownym przeprowadzeniu analizy pierwiastkowej włosów, aby sprawdzić, czy Maciuś oczyścił się już z rtęci. Najchętniej wykonałabym to badanie tam, gdzie w grudniu 2009 r., tj. na Politechnice Wrocławskiej (to miejsce poleciła mi pani profesor Majewska, http://analizawlosow.c0.pl/index.html) ,aby wyniki były porównywalne; chodzi o użycie tej samej aparatury do przeprowadzenia analizy. Niestety w innych ośrodkach przeprowadzających analizę pierwiastkową włosów dokładność aparatury jest zbyt mała, aby wykryć śladowe, ale szkodliwe ilości rtęci. Miesiąc przed wysłaniem próbki włosów Maciusia do Wrocławia robiłam mu taką samą analizę w Biomolmedzie (http://www.biomol.pl/) , ale tamta analiza nie wykazała obecności rtęci, natomiast przekazano mi informację (w Biomolmedzie), że jednak w bardzo śladowych, niewykrywalnych ilościach rtęć może być obecna w organizmie dziecka. Dlatego powtórzyłam analizę we Wrocławiu. Niestety nie udało mi się skontaktować ponownie z Politechniką, pomimo podejmowania wielu prób telefonicznych i emailowych. W grudniu 2010 r. wysłałam do Wrocławia kolejną próbkę włosów Syna, niestety odpowiedzi nie ma do dzisiaj. NASZE DOŚWIADCZENIA Paski menu. Wprowadziłam pewien wynalazek techniczny przydatny w praktycznym stosowaniu diety, w której zakładamy, że z jednej strony wpływamy na to, co dziecko je (np. poprzez rotowanie pokarmów), a z drugiej strony, że wybór dziecka jest najwłaściwszą wskazówką dla rodzica. Wydrukowałam na sztywnym papierze fotograficznym tzw. paski menu, z nazwami poszczególnych potraw; dodatkowo oznaczyłam kolorami pokarmy, w których jest białko krowie, gluten, zboże bezglutenowe, jajka, mięso. W praktyce wygląda to tak, że wieczorem (prawie) każdego dnia przygotowuję Maciusiowi zestaw pasków przewidzianych na kolejny dzień (czyli z uwzględnieniem dni leczących, dni wolności oraz zasady rotacji pokarmów), a on wybiera, podobnie jak w restauracji. Bardzo mu to odpowiada. Jeśli zdarza się, że siłą rozpędu przygotuję coś do jedzenia bez jego decyzji, ma do mnie o to żal, nawet, jeśli jest to jego ulubiona potrawa. Jeśli więc chcę zrobić coś „bez pytania”, uprzedzam Maciusia, wyjaśniając, że tak byłoby mi łatwiej w danym dniu. Z reguły nie ma wówczas problemu z uzyskaniem jego akceptacji mojego wyboru. W ten sposób uczymy się też wzajemnego szacunku. Dla dzieci, które nie umieją czytać można przygotować fotografie poszczególnych potraw. Paski menu są dobrym psychologicznym rozwiązaniem, gdy dziecko jest wybredne (a do takich z pewnością należy mój Syn) i technicznym narzędziem, ułatwieniem dla rodzica, który lecząc dziecko dietą, z pewnością nieraz bezsilnie zapyta: Co ja mam mu podać? Szczególnie mamy problem wtedy, gdy rano śpieszymy się do pracy, przedszkola lub szkoły i musimy zadbać o to, żeby dziecko nie tylko nie było głodne, ale żeby posiłek mu smakował. Jeśli na paskach uwzględnimy wszystkie możliwe posiłki (nawet te najbardziej „dziwaczne”, u nas jest np. pasek z napisem „Siemię lniane”, które, w postaci zaparzanej, Maciuś chętnie zjada) oraz nauczymy się pewnej kuchennej logistyki, niezbędnej w elastycznym i w miarę szybkim przygotowywaniu posiłków (jak w restauracji), będzie łatwiej (choć oczywiście nie tak łatwo, jak w przypadku przyrządzania kanapek na śniadanie i kolację przez siedem dni w tygodniu). Przedszkole. Na początek wypowiem parę słów o tradycyjnym, „zatwierdzonym przez władze” jadłospisie przedszkolnym, aby przestrzec rodziców przed „bezpieczeństwem” żywienia przedszkolnego. Największy mój sprzeciw budzi tradycyjny podwieczorek, który w większości przedszkoli oznacza codzienne podawanie dzieciom słodyczy: ciastek, ciast, budyniów, słodkich jogurtów itp. Często też na śniadanie serwowane są produkty zawierające cukier: drożdżówki, bułki z dżemem, słodzone płatki na mleku. Do popicia każdego posiłku dzieci otrzymują słodki napój: słodzoną herbatę, kakao, kompot, sok z kartonika. Nawet placki ziemniaczane czy pierogi, jedzone na obiad, mogą być posypane cukrem. Do tego dochodzi nieograniczone częstowanie słodyczami z okazji urodzin dzieci, Świętego Mikołaja, balu karnawałowego, Dnia Dziecka, wycieczek, teatrzyku w przedszkolu itd. Oczywiście w przypadku stymulowania zdrowia dziecka dietą taki jadłospis jest nie do przyjęcia. W związku z tym przedszkole może okazać się największą trudnością do pokonania w zdrowym, efektywnym żywieniu dziecka. Po pierwsze, podawanie dziecku jedzenia z domu może budzić strach dyrekcji przedszkola przed Sanepidem (tak było w naszym przypadku). Po drugie, narażamy dziecko na nieprzyjemną sytuację bycia innym niż reszta; wyróżnianie się w grupie nie jest atutem w odczuciu kilkulatka. Po trzecie pozbawiamy naszą pociechę możliwości uczestniczenia w bardzo pożytecznej społecznie sytuacji, jaką jest jedzenie wspólnego posiłku. Po czwarte, przedszkolak przy zbyt wielu okazjach częstowany jest „niewinnymi” cukierkami, lizakami, ciasteczkami i nie wiadomo, co bardziej okrutne: pozwalać mu częstować się za każdym razem czy zabronić tego. Przez pierwsze dwa miesiące pobytu w przedszkolu (były to miesiące bezpośrednio poprzedzające datę przejścia na dietę) stan Maciusia wyraźnie, niepokojąco pogorszył się względem jego wyjątkowo dobrej kondycji, jaką cieszyliśmy się w czasie pobytu nad morzem (dwutygodniowe wakacje bezpośrednio poprzedzały pójście do przedszkola). W czasie wakacji żywiliśmy się „normalnie”, czyli jedliśmy codziennie pieczywo, nabiał, korzystaliśmy z gotowych kupowanych posiłków. Myślę, że dobra kondycja Maciusia była wynikiem codziennego kilkugodzinnego ruchu na plaży, zabawy w morzu i promieni słonecznych. Późniejsze szybkie załamanie się stanu zdrowia mogę przypisywać temu, czym żywił się Maciuś w przedszkolu: wysokowęglowodanowemu jadłospisowi, w tym - słodyczom. Zaznaczam, że jako pięciolatek Maciuś w pełni zaakceptował przedszkole od samego początku, więcej: dzień bez przedszkola był dla niego dniem straconym (a więc nie było czynnika strachu, stresu). Wkrótce po przejściu na dietę i całkowitej rezygnacji z jedzenia przedszkolnego mój Synuś zakwitł. Kwiatuszek, dobrze podlewany, nie zwiędnął do dzisiaj ☺. Myślę jednak, że w poważniejszych chorobach dziecka jego leczenie (w tym dieta) powinno być sprawą priorytetową, dla rodziny i wychowawców, ponieważ chodzi o jakość przyszłego życia małego człowieka. Rodzice kiedyś odejdą... Znam kogoś, kto w dzieciństwie miał podobne zaburzenia, co mój Syn, nie miał właściwej opieki i terapii, jego rodzina nie miała też żadnego wsparcia i uświadomienia co do należytego postępowania. Dzisiaj ten człowiek jest wrakiem, niezdolnym do samodzielnej egzystencji, bez renty czy jakiejkolwiek innej pomocy ze strony państwa, a kochająca mama dawno umarła. A przecież mogło ułożyć się inaczej! Ja więc postanowiłam zrezygnować na dłużej z przyjemności wykonywania pracy zawodowej. Mamy też to szczęście, że możemy utrzymać się z jednej pensji. W związku z tym mogłam przyprowadzać Maćka do przedszkola po porze śniadaniowej i odbierać go przed podwieczorkiem. Jedyny posiłek przedszkolny, który pozostał do ominięcia to był obiad. Przez pewien czas Maciuś w czasie obiadu przedszkolnego bawił się z maluchami, które nie jadały razem ze starszakami, a posiłkiprzekąski, które mu dawałam do przedszkola jadał sam w jadalni, poza porą obiadową. Ale zdarzało się, że jakieś dziecko podchodziło do niego czasie jedzenia i było zainteresowane tym, co miał na talerzyku. Wówczas Maciuś wpadał w popłoch, zakrywał rączkami swoje jedzenie, odwracał twarz w bok itp. Zaczęłam więc wraz z paniami z przedszkola rozważać posadzenie Maciusia z innymi dziećmi w czasie ich obiadu, tak, aby on jadł swoje, ale w gronie innych, żeby przełamał swoje lęki i nauczył się czerpać przyjemność z jedzenia przy jednym stole z koleżankami i kolegami. Skonsultowałam się z psychologiem w tej sprawie, bo nie wiedziałam, co będzie mniejszym złem: izolowanie go od otoczenia (co mu najwyraźniej odpowiadało) i pogłębianie jego odmienności w grupie czy sadzanie go przy stole, na którym było jedzenie nie dla niego. Okazało się jednak, że my dorośli zbyt szybko wyobrażamy sobie trudności, nie sprawdziwszy nawet, czy one istnieją w rzeczywistości... Maciuś bez problemu zaakceptował nową sytuację; powiedział mi, że woli jeść z dziećmi, a po jego wstydzie nie było śladu. Przekąski, które mu dawałam (np. orzechy, chlebek biszkoptowy, banany z olejem i przyprawami) bardzo mu smakowały, wolał je od obiadu przedszkolnego, a dzieci przyjęły fakt, że Maciej przynosi jedzenie z domu za coś normalnego. Czasami zdarzało się, że Syn zobaczył, co dzieci jadły na śniadanie lub podwieczorek, a były to rzeczy z reguły słodkie (śniadania – bułki z dżemem, drożdżówki, słodkie płatki śniadaniowe na mleku itp., podwieczorki to już klasyczne słodycze) i prosił mnie, aby w „dzień wolności” dać mu dokładnie to samo. Nigdy nie mówiłam „nie”. Kiedyś kupiłam (z bólem serca ) na jego prośbę czekoladowe kuleczki o konkretnej nazwie, konkretnej firmy, dokładnie takie same, jak w przedszkolu. Był to rodzaj „płatków” śniadaniowych. Płatki śniadaniowe reklamowane są jako „zdrowe” produkty, niestety nie znalazłam jakichkolwiek płatków czy kuleczek dla dzieci, które byłyby bez konserwantów, barwników, cukru czy glutenu. Wspomniane kuleczki przypominają w smaku zwykłe wafelki, można śmiało zaliczyć je do słodyczy. Czekoladowe kulki stały w naszej spiżarce przez wiele tygodni; owszem, dałam Synkowi trochę w jednym z dni wolności, gdy się upomniał, bez tego nie zaoferowałabym mu ich (w końcu nie można złamać obietnicy złożonej dziecku). Potem jeszcze w jakimś innym dniu wolności przypomniał sobie o nich, więc udekorowałam mu nimi jego zdrowe danie (było to zaledwie kilka kuleczek). A potem zapomniał zupełnie o kulkach. Reasumując, staram się niczego mu nie zakazywać, raczej odraczać i ograniczać to, co szkodzi, nie odmawiać, ale też nie oferować. Potencjalny problem z Sanepidem rozwiązałam w ten sposób, że złożyłam w przedszkolu pisemne oświadczenie o problemach zdrowotnych Syna i potrzebie leczenia dietą, oraz o tym, że biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za bezpieczeństwo sanitarne żywności, którą przekazuję do przedszkola dla syna (Czyż to nie absurd, że muszę zapewniać jakąś instytucję, obcych mi ludzi, że nie chcę otruć mojego dziecka? A swoją drogą, jakie jest bezpieczeństwo zdrowotne „zatwierdzonego” menu przedszkolnego?). Chciałam przy tym zaznaczyć, że dyrektorka przedszkola była bardzo życzliwą osobą i nie sądzę, aby jej obawy przed kontrolą Sanepidu były wydumane. Nie ingerowałam w częstowanie się słodyczami okazjonalnymi, Maciuś mógł swobodnie uczestniczyć w tego typu „imprezach”, aż do czasu, gdy wychowawczyni przedszkolna zwróciła mi uwagę, że Maciuś napycha się tymi słodyczami ponad przyzwoitą normę, trzęsącymi się rączkami. Bardzo mnie to zaniepokoiło, bo szacowałam, że takich „okazji” było około dwóch – trzech w tygodniu. Jak traktować dzień diety, w którym dziecko zjadło nie wiadomo jaką ilość, nie wiadomo jakich cukierków czy ciastek? W Dniu Dziecka Maciuś zjadł w przedszkolu kawałek jakiegoś tortu, parę farbowanych żelków i przyniósł do domu zieloną watę cukrową z enigmatycznymi dodatkami (Konserwantami? Nie wiem, nie mogłam rozszyfrować etykiety) i czarne (!) żelki. Czułam się załamana. Obiecałam mu lody Grycana (robione na śmietance kremówce) w zamian za tą nieszczęsną watę i żelki, które potem po kryjomu wyrzuciłam. Nasza pani neurolog powiedziała kiedyś, że wystarczy zjeść coś z McDonald’s (z konserwantami), żeby spowodować chwilowe zmiany w mózgu. Maciuś w Dniu Dziecka odmówił zjedzenia obiadu w domu, oczywiście nie namawiałam go do jakiegokolwiek jedzenia, tym bardziej, że po południu zaczął boleć go brzuszek. Nic dodać, nic ująć. Wytłumaczyłam mojemu mądremu chłopczykowi, dlaczego poczuł się źle po południu w Dniu Dziecka i że dobrze byłoby nie przejadać się słodyczami. W związku z nadmiernym łaknieniem słodyczy pani dr Witoszek poradziła mi podawać dziecku coś tłustego typu czarna czekolada, chałwa, masło orzechowe. Z tych trzech rzeczy mój Syn lubi tylko czekoladę (podaję mu taką z wysoką zawartością tłuszczu i stosunkowo małą ilością węglowodanów). W drodze do przedszkola zaczął więc jeść czekoladę lub orzechy. I pomogło, bo powiedział mi po jakimś czasie, że w przedszkolu poczęstował się tylko jednym cukierkiem, bo przy drugim go „zamuliło”. W kolejnym roku przedszkolnym przyjęliśmy inne rozwiązanie w kwestii słodyczy: Maciuś częstował się, ale nie jadł w przedszkolu, tylko przynosił do domu i chował sobie w specjalnie przeznaczonym do tego pudełeczku. W sobotę wybierał sobie z tego pudełeczka jedną rzecz i zjadał. Po jakimś czasie zaczął zapominać o sięganiu do pudełka w sobotę, mimo, że nadal systematycznie uzupełniał je, przynosząc słodycze z przedszkola. Ukradkiem i stopniowo wyrzucałam te słodkości, dbając jednak, żeby pudełko nie było puste. Potem zaproponowałam Maciusiowi, że będę go częstować jego ulubioną czekoladą (Milka z orzechami, bez konserwantów, jedynie z lecytyną sojową) w soboty, a on swoje cukierki przedszkolne będzie zanosił sąsiadce. Zgodził się na to chętnie, choć mam wyrzuty sumienia względem naszej sąsiadki... Uzależnienie od słodyczy. Jak już wspomniałam, ponad rok temu Maciuś, ku mojemu zaskoczeniu, zaczął przejawiać objawy uzależnienia od słodyczy: Bardzo emocjonował się już samym widokiem słodyczy czy zwykłego cukru. Robił z wyprzedzeniem plany, jakie słodkości będzie jadł w „dniu wolności”. Starałam się eliminować to niezdrowe łaknienie na słodycze tłuszczem, w jakimś stopniu to pomagało, ale uzależnienie najwyraźniej nie malało. Chorobliwe uzależnienie od słodyczy ustąpiło najwyraźniej po rozwiązaniu wyżej opisanego problemu przedszkolnego. Zanim to się jednak stało, zadawałam sobie pytanie, czy nadmierne łaknienie słodyczy nie było wynikiem ograniczenia węglowodanów w diecie. Temelie w swojej książce o odżywianiu dzieci porusza tę kwestię i radzi, aby podawać dzieciom regularnie słodkie warzywa, typu marchew i dynia, ciepłe kompoty, krajowe owoce, orzechy i... zboża. Czyż można zastosować się do tej rady na diecie niskowęglowodanowej? Myślę, że tak. Gdy zadbałam o to, aby Maciuś miał codziennie dawkę tych naturalnych dobroci, w rotacji (codziennie coś innego), myślę, że to też pomogło, oprócz odstawienia słodyczy przedszkolnych. Wychowawczyni przedszkola zasugerowała, że może Maciej był spragniony słodyczy, bo miał ich za mało w ogóle. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, słodycze nie są potrzebne organizmowi. Po drugie, szkodzą organizmowi. Po trzecie, wypierają ochotę na wartościowe pokarmy. Po czwarte, uzależniają; może się zdarzyć, że im więcej słodyczy będzie dziecko jeść, tym bardziej będzie się o nie dopominać. Porównuję słodycze do alkoholu: mogą smakować, szkodzą w nadmiarze i mogą uzależnić, a więc prowadzić do spożycia w nadmiarze. W przypadku dzieci dochodzi jeszcze jedno: dzieci są bezbronne wobec słodyczy serwowanych (np. w domu, w przedszkolu, w hipermarkecie – przez uśmiechnięte panie promujące nowy produkt itp.) i zachwalanych (np. w reklamach) przez dorosłych. Nie mają takiej świadomości, jaką zazwyczaj posiada człowiek dorosły sięgający po kolejny kieliszek alkoholu. Dzieci ze spektrum autyzmu mogą wykazywać większe uzależnienie od słodyczy. Znam matkę autystycznego chłopca, nastolatka, który codziennie musi dostać swoją dawkę słodyczy. Ta matka powiedziała mi, że już nie walczy z jego nałogiem, żeby nie zakłócać jego spokoju... Kupne słodycze mogą zawierać w sobie, oprócz cukru, przeróżne dodatki typu sztuczne barwniki, aromaty, konserwanty, margarynę lub inny sztuczny tłuszcz, być może zjełczały. Większość słodyczy zawiera gluten lub / i kazeinę. Jak to wszystko wpływa na mózg autystycznego dziecka lub mózg dziecka z padaczką? Czy słodycze mogą zapewnić komukolwiek spokój? Myślę, że dobrym rozwiązaniem jest upiec dziecku domowe ciasto lub ciasteczka, raz na jakiś czas, z niższą zawartością cukru, z większym udziałem masła, słodkiej śmietanki, itp., bez sztucznych dodatków (np. aromatów). Może to być np. chrust (składniki to żółtka, śmietana i mąka) smażony na smalcu. Inne aspekty psychologiczne związane z dietą. Zmiany w żywieniu dziecka byłyby stosunkowo łatwe do wprowadzenia, gdyby nie otoczenie: dalsza rodzina, znajomi, przedszkole, szkoła, reklamy, sklepy, różnego rodzaju imprezy czy spotkania, wyjazdy wakacyjne. Idealną sytuacją byłoby codzienne zapewnienie dziecku szwedzkiego stołu, ze wszystkimi możliwymi pokarmami, które byłyby zdrowe, świeże, mało przetworzone, smakowicie przyrządzone. Idealnie byłoby, żeby dziecko mogło podchodzić do tego stołu kiedy chce. Dziecko byłoby szczęśliwe i pewnie zdrowe, a rodzice mieliby mało roboty, przynajmniej tej intelektualnej. Postawiłabym na takim stole np. dzbanek świeżego, surowego i tłustego mleka prosto od krowy i nie przejmowałabym się rotacją kazeiny. Najprawdopodobniej dziecko samo dobrałoby sobie zdrową dawkę i częstotliwość spożycia tego pokarmu. Niestety taka sytuacja jest praktycznie niemożliwa do osiągnięcia. Pozostaje więc wprowadzać zmiany dietetyczne w sposób dyskretny, tak, aby ograniczenia wynikające z konfrontacji ze światem zewnętrznym były jak najmniej odczuwane przez dziecko, a z drugiej strony zachęcać go do samodzielnego podejmowania wyborów kulinarnych na miarę naszych (rodziców) możliwości. Możemy próbować uświadamiać dziecko o wpływie tego, co jemy na nasze zdrowie. Możemy też tłumaczyć różnice miedzy nami, a światem zewnętrznym, np. dlaczego ulubiona pani z przedszkola, która jest dla dziecka jakimś autorytetem, nagradza go słodyczami, podczas, gdy ukochana mamusia mówi, że słodycze szkodzą. Mojemu Synkowi tłumaczę, że niektórzy ludzie nie wiedzą, że słodycze są szkodliwe, a ponieważ słodycze im smakują, częstują nimi dzieci, aby im sprawić przyjemność. Dobrze jest zwrócić uwagę na to, w jakiej formie dany pokarm smakuje dziecku najbardziej i wyjść mu naprzeciw w tym względzie. Jedzenie powinno być źródłem przyjemności. Podam przykład: mojej Córce smakują żółtka w postaci omletu (na bazie żółtek i mąki ziemniaczanej), smażonego na maśle klarowanym i posmarowanego domowym dżemem. Coś takiego nie przeszłoby przez gardło mojemu Synkowi, który za to przepada za kluseczkami (na bazie... żółtek i mąki ziemniaczanej!) kładzionymi na rosole. Ruch. Intensywny ruch (codzienne intensywne ćwiczenia fizyczne, uprawianie jakiegoś sportu itp.) prawdopodobnie jest antidotum na niewłaściwą dietę, na nadmiar węglowodanów. Mówi się, że sportowcy i dzieci potrzebują więcej węglowodanów. Dzieci z natury potrzebują dużo ruchu. Wystarczy, że zapewnimy im warunki do swobodnego wybiegania się na świeżym powietrzu, codziennie, niezależnie od pogody. Jeśli dzieci „roznoszą dom”, znaczy, że potrzebują ruchu. Nadmierne uciszanie ich jest nieporozumieniem. Dzieci wybiegane bawią się spokojnie, potrafią skupić się na cichych zabawach czy pracach plastycznych. Kupiłam moim dzieciom malutką trampolinę, którą można postawić w każdym pokoju. Korzystają z niej regularnie. Prawie codziennie biegają po ogrodzie, często z dziećmi z sąsiedztwa, urządzając dzikie gonitwy. Mają mini plac zabaw, dzięki czemu mogą się wspinać po jego konstrukcji i samodzielnie huśtać na huśtawkach (huśtanie się mobilizuje pewne grupy mięśni). Gdy tylko jest pogoda, wybieramy się na mniejszą lub większa przejażdżkę rowerową lub na spacer. Chodzimy na basen, w zimie Maciuś jeździ na nartach. Można poszukać osiedlowej górki i założyć dziecku małe nartki. Kiedyś widziałam film o autystycznym chłopcu, u którego odkryto pasję taneczną. Rodzice posyłali go na regularne treningi z instruktorami, przygotowując go do kolejnych turniejów tańca. Chłopiec intensywnie ćwiczył, jedząc to, co wszyscy (np. pizzę). Symptomy autystyczne zaczęły ustępować. Pamiętam też nasze wakacje nad morzem, Maciuś miał wtedy pięć lat, jeszcze nie leczyliśmy go dietą. Tuż przed wakacjami miał bardzo słabą kondycję; nasiliły się objawy w zachowaniu wskazujące na zaburzenia pracy mózgu. W czasie wakacji, podczas których codziennie przez kilka godzin szalał na plaży i w morzu, „przebudził” się, odzyskał radość życia, przeszła apatia oraz inne niepokojące objawy. Zasługa ruchu? Zasługa słońca i witaminy D? Nie wiem. Relacjonuję tylko współwystępowanie pewnych czynników i reakcji dziecka w czasie. Potem, kilka tygodni po powrocie z wakacji jego stan znowu pogorszył się i to bardzo niepokojąco (był to okres odżywiania przedszkolnego). Następnie zmieniliśmy sposób odżywiania, a około dwa tygodnie po wprowadzeniu zmian dietetycznych stan Syna zaczął się systematycznie i wyraźnie poprawiać, na trwałe. Wraz z wprowadzeniem diety świadomie zadbałam o zwiększenie dziennej porcji ruchu dla Maciusia. W tym roku (2011) również spędziliśmy wakacje nad morzem, były to dwa tygodnie: dużo ruchu, dużo słońca, woda morska. Maciuś tryskał energią, był pogodny, pięknie bawił się z młodszą siostrą. Wakacje wyraźnie posłużyły mu. Moim zdaniem najlepiej połączyć umiarkowany, możliwie codzienny ruch z prawidłowym odżywianiem. Emocje. Sfera psychiczna. Choroba - to czerwone światło sygnalizujące, że człowiek „nie tędy idzie". My rozpatrywaliśmy ją zawsze jako katastrofę, staraliśmy się ją usunąć, a choroba, faktycznie, uprzedza nas o błędach i pracuje na nasze zbawienie. (Siergiej Łazariew: „Diagnostyka karmy”). Gdy nasze dziecko choruje, warto przyjrzeć się relacjom w rodzinie: rodzic – dziecko, matka – ojciec, rodzice – rodzice rodziców. Czy uświadamiamy sobie, że dziecko zawsze będzie odbiorcą i odzwierciedleniem naszych (rodziców) frustracji? Dzieje się tak nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że nasze problemy nie dotyczą dziecka. Trzeba na chwilę przystanąć w życiu, aby zauważyć, jak nastrój dziecka zależy od nastroju rodzica. Jeśli matka jest szczęśliwa, dziecko jest szczęśliwe. Jeśli dziecko jest szczęśliwe, szybciej powraca do zdrowia, z każdej choroby. To nie jest teoria. To są moje prawdziwe obserwacje z życia, znajdujące poparcie w teorii. Bardzo ważne jest, aby pozwolić dziecku, a wręcz zachęcać je do okazywania wszystkich emocji, jakie w nim siedzą. Mój Maciuś zawsze wydawał się być „grzecznym” dzieckiem. Teraz wiem, że potocznie rozumiana „grzeczność” dziecka powinna być sygnałem alarmowym dla rodzica. Mój Synek przez pierwsze lata swojego życia nie okazywał złości, w ogóle! Długo nie uświadamiałam sobie tego. Dopiero jakiś czas temu zaczęłam zachęcać go do tego, aby mówił mi o tym, co czuje. Nie było łatwo. Wycofywał się z takich rozmów. Dopiero, gdy zaczęłam mu podpowiadać, co może czuć, zaczął mówić, żalić się, płakać. Byłam zaskoczona tym, jak wiele nienawiści czuł względem pewnego człowieka z jego otoczenia (w przedszkolu). Zaczęłam drążyć sprawę, porozmawiałam z tym człowiekiem. Okazało się, ze niechcący skrzywdził Maciusia. Przeprosił go. Odtąd mój Synek zaczął coraz śmielej okazywać, co mu się nie podoba. Dopiero teraz, około czterech lat po przyjściu na świat jego młodszej siostry wychodzi na jaw cała jego zazdrość. Nie potrafił jej okazać wprost jako trzylatek, gdy się urodziła. Ale wówczas, gdy miał trzy lata, zauważyliśmy pierwsze niepokojące objawy w jego zachowaniu i zdrowiu. Myślę, że teraz, gdy potrafi okazać złość, zazdrość czy żal, zeszło z niego niepotrzebnie tłumione napięcie, które nie wiadomo, jak mogło kiedyś wpłynąć na pracę jego mózgu i jakość mowy. A przecież chyba każdy z nas doświadczył w mniejszym lub większym stopniu jąkania pod wpływem stresu. Jeszcze jedno wydarzenie mogło poważnie zaważyć na delikatnej psychice mojego trzylatka: pójście do przedszkola. Maciuś w wieku trzech lat nie mógł zaakceptować przedszkola, w pierwszym tygodniu uczęszczania do przedszkola wymiotował każdego dnia, gdy tylko przekroczył próg sali przedszkolnej. Przez cały pierwszy rok przedszkola nie chodził do niego chętnie, choć, swoim zwyczajem „grzecznego” dziecka, nie protestował. Popełniliśmy duży błąd: uwierzyliśmy zapewnieniom pań przedszkolanek, że przedszkole dla trzylatka to dobrodziejstwo, nie uwierzyliśmy reakcjom dziecka, które dzisiaj, z perspektywy czasu widzę jako reakcje na traumatyczne wydarzenia, jako reakcje potwornego lęku. Miesiąc po rozpoczęciu przedszkola stan zdrowia Maciusia gwałtownie załamał się. Wkrótce też zauważyliśmy pierwsze symptomy wycofania, apatii i zaburzenia mowy. Dziś wiem, że przedszkole przewidziane dla trzylatków jest tak przereklamowane, jak szczepionki. Zrobiliśmy na szczęście roczną przerwę w edukacji przedszkolnej Syna, gdy miał cztery lata (zalecenie pediatry i psychologa). Maciuś poszedł do przedszkola dopiero jako pięciolatek i z marszu zaakceptował je, wręcz – bardzo polubił. Polecam Państwu książkę duńskiego terapeuty i pedagoga Jespera Juula „Twoje kompetentne dziecko”. Autor mówi m.in. o sytuacji, gdy dziecko nie trzyma wzroku na rozmówcy, gdy wycofuje się. Jednak to nie jest książka o dzieciach autystycznych! To nie jest też książka o diecie. Książka wskazuje, jak wielka jest rola emocji w kształtowaniu się kondycji psychicznej i fizycznej małego człowieka. Może większa niż dieta? Nie wiem. Mam wrażenie, że odkąd Maciuś zaczął swobodniej wyrażać swoje emocje, dojrzał emocjonalnie, stał się stabilniejszy, bardziej pogodny i radosny. Środki ostrożności. Lecząc Maciusia dietą, podejmuję dodatkowo wszelkie środki ostrożności, nawet jeśli jest to działanie na wyrost. Nie wiem jak i na ile zaszkodziły mu szczepienia. Nie wiem, czemu jednym dzieciom szczepienia szkodzą mniej, a innym bardziej. Wiele wskazuje na to, że czynnikiem wzmacniającym odporność szkodliwe czynniki, jak szczepionki, toksyny czy naturalne zarazki jest właściwe odżywianie się. Mogę podejrzewać, że organizm mojego dziecka miał (ma?) trudności w usuwaniu toksyn. Szczepionki niewątpliwie są źródłem toksyn, ale też mogą upośledzać sprawne oczyszczanie się organizmu. Jak wpływa na organizm mikrofalówka i jedzenie podgrzewane w mikrofalówce? Wiele ostrzeżeń na ten temat znajdą Państwo w książkach Barbary Temelie. Ja pozbyłam się mikrofalówki. Czy telefon komórkowy nie wpływa na fale mózgowe? Nie wiem, pytałam neurologa, zalecił ostrożność. Maciuś rozmawia przez komórkę sporadycznie, a jeśli już to przez słuchawkę na kablu, gdy telefon jest możliwie daleko odsunięty od niego. A co mamy w większości mydeł i kosmetyków, w tym mydeł, szamponów i kosmetyków dla dzieci? Dwutlenek tytanu (symbol: CI 77891, titanium dioxide), którego bezpieczeństwo jest kwestionowane. Ja zaczęłam kupować dzieciom pasty do zębów robione na bazie naturalnych składników, bez fluoru, kupuję też naturalne mydło „Biały Jeleń”. Skóry w ogóle im nie natłuszczam, nie ma takiej potrzeby. Przed nadmiernym słońcem chronię dzieci bawełnianymi kapeluszami z ogromnym rondem oraz lekką bawełnianą odzieżą. Przed plażowaniem można skórę nasmarować oliwą z oliwek. Poza tym pozwalam im złapać trochę zdrowej opalenizny, począwszy od pierwszych ciepłych wiosennych dni w roku, ponieważ słońce w umiarkowanych dawkach jest potrzebne, szczególnie dziecku z problemami neurologicznymi (witamina D). Nie stosujemy w ogóle kremów z filtrem. PODSUMOWANIE Dziecko z zaburzeniami neurologicznymi, emocjonalnymi i / lub społecznymi wymaga szczególnie dużo czasu i aktywności ze strony rodziców. Obok diety, warto zadbać o sferę emocjonalną, zwrócić uwagę na nasze własne problemy. Dobrze jest znaleźć czas na zapewnienie dziecku codziennej dawki ruchu (typu basen, rower, spacer, zabawa z innymi dziećmi na świeżym powietrzu), czas na wysłuchanie, na wspólne zajęcia (czytanie, prace plastyczne), zalecone ćwiczenia logopedyczne i / lub inne, czas na angażowanie go w codzienne czynności (np. wieszanie prania z rodzicem, wkładanie zakupów do siatki w sklepie, pomoc młodszemu rodzeństwu przy ubieraniu się itp.), czas na szybkie, spontaniczne reagowanie na codzienne sytuacje, tj. objaśnianie mu sytuacji społecznych na żywo, podpowiadanie, jak ma się zachować, wyjaśnianie, co jest miłe, a co niemiłe dla innych, czas na zapraszanie dzieci z sąsiedztwa i organizowanie im wspólnych zabaw, dbanie o kontakty społeczne. Lista rzeczy, które można byłoby robić w ramach rehabilitacji jest bardzo długa. Dobrze jest, jeśli jedno z rodziców nie pracuje zawodowo, albo jeśli można skorzystać z pomocy rodziców, teściów, może kogoś jeszcze z rodziny, w każdym bądź razie - osoby uczuciowo zaangażowanej. Jeśli decydujemy się na wprowadzenie zmian dietetycznych, musimy świadomie podjąć pewien wysiłek. I następna rzecz, nie liczmy na wsparcie ze strony otoczenia: będziemy narażeni na dziobanie, przez naszą odmienność. Zdarzyło mi się słyszeć „żartobliwe” komentarze „życzliwych” znajomych, a nawet członków dalszej rodziny, typu: „zwariowała”, albo: „biedne dziecko” (bo mamusia nie podała słodyczy). Ja w takich ciężkich chwilach powtarzałam sobie: „Zdrowie Maciusia jest najważniejsze”. Czasami czuję się wykończona po całym dniu spędzonym w kuchni. Ale wówczas powtarzam sobie: Niektórzy ludzie sprzedają swój dom, aby zebrać finanse na ratowanie dziecka, ty musisz tylko trochę dłużej posiedzieć w kuchni. Poza tym zapominam o całym zmęczeniu, gdy Maciuś mówi do mnie coś, spoglądając mi prosto w oczy. Takich chwil jest coraz więcej! Rodzicom, którzy nie mają fizycznie możliwości leczenia dziecka dietą, proponuję przynajmniej maksymalne odstawienie słodyczy, którymi nasze pociechy bombardowane są niemal codziennie w dzisiejszych czasach. Bieda powojenna i czasy socjalizmu miały przynajmniej w tym względzie przewagę nad dzisiejszym względnym dobrobytem. Jest wiele czynników wywołujących chorobę, jest wiele czynników leczących dziecko. Mogę tylko przypuszczać, co ma większy wpływ, a co mniejszy. Podając Państwu przykład leczenia mojego Synka, chcę jedynie wskazać na czynniki, które wystąpiły w procesie jego powrotu do zdrowia, natomiast nie mogę podać nikomu pewnej recepty na zdrowie. Jestem jednak pewna dwóch rzeczy: nie wolno poddawać się i zawsze należy poszukiwać rozwiązań, z otwartym umysłem i sercem. Tego życzę wszystkim rodzicom, których dzieci dotknęła jakakolwiek choroba. Mama Maciusia lipiec 2011
LITERATURA, LINKI 1. E. Bednarczyk-Witoszek: „Dieta optymalna. Co powinniśmy jadać, a czego unikać”; 2. Ch. Allan, W. Lutz: „Życie bez pieczywa”; 3. F. Perugini Billi: „Jedz tłusto i bądź zdrowy”; 4. A. Ciesielska: „Filozofia zdrowia”; 5. A. Ciesielska: „Filozofia życia”; 6. Barbara Temelie: „Odżywianie według Pięciu Przemian”; 7. Barbara Temelie. B.Trebuth: „Odżywianie według Pięciu Przemian dla matki i dziecka”; 8. Rosemary Kessik: „Autyzm i dieta”; 9. Jesper Juul: „Twoje kompetentne dziecko”; 10. http://www.dietaoptymalna.com 11. http://www.autismlowcarbdiet.pl/ 12. http://www.danwit.pl/artykuly/ograniczenie-weglowodanow-u-dzieci-z-epilepsja/ 13. http://www.dobradieta.pl/forum/viewtopic.php?t=17115 14. http://www.dobradieta.pl/historia.php |