"Korpus" na Siewiernym pełnił rolę scenograficzną | |
Wpisał: Free Your Mind | |
03.09.2011. | |
„Korpus” na Siewiernym pełnił rolę „scenograficzną”Medytacje smoleńskie 3
...Jeśliby bowiem takiego ciała w dokumentacji (zwłaszcza fotograficznej) nie było, to znowu mielibyśmy dowód, iż „korpus” pełnił tylko rolę „scenograficzną” w ramach czekistowskiej maskirowki. Po trzecie: gdzie się podział fotel, do którego ta osoba była przypięta pasami i po czwarte, chyba najważniejsze: dlaczego nie ma żadnych śladów krwi w okolicach tego ciała, skoro mają to być szczątki „zaraz po wypadku”?
Free Your Mind 02.09.2011 http://freeyourmind.salon24.pl/338767,medytacje-smolenskie-3#comment_4924789
I. Różne wieści
Jest w książce „Mgła” taki symboliczny moment, można by powiedzieć metaforycznie, pewien refleks spojrzeń – oto A. Kwiatkowski opisuje (s. 106), jak z lotu ptaka, czyli jaka-40 „widać było, że Rosjanie już zaczęli budowanie drogi. Układali takie wielkie płyty”, zaś M. Wierzchowski wznosi głowę, obserwując odlatujący polski samolot na tle bezchmurnego, pogodnego nieba: „To było takie piękne! Tak jakby – nie wiem – gołębie białe przeleciały – nie wiem, jak to nazwać. Mnie to ruszyło – polski samolot przeleciał nad miejscem katastrofy i piękna pogoda. Żadnej chmury! Żadnej mgły!” (s. 137). I wedle dalszej relacji Wierzchowskiego potem (czyli mniej więcej po 15-tej pol. czasu) zaczęło się wynoszenie „z wraku” ciał ofiar. Ta scena, kiedy Kwiatkowski patrzy w dół z samolotu i widzi więcej niż jego kolega Wierzchowski patrzący w górę, jest o tyle symboliczna, że właśnie w zeznaniach tego pierwszego pojawia się istotna informacja, której nie znajdziemy w opowieściach Wierzchowskiego (ani też Sasina). Przypomnę więc fragment, o który mi chodzi:
„W pewnym momencie zaobserwowałem dziwne zachowanie Tadeusza Stachelskiego, który rozmawiając przez telefon, wykonywał jakieś dziwne gesty, mówił jakieś niezrozumiałe słowa, wyraźnie był zdenerwowany. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak. Wydawało się nam (komu? - przyp. F.Y.M.), że pogoda, która podobno się psuła – czego w samym lesie katyńskim nie było widać – mogła pokrzyżować plany. Myślałem – być może samolot nie mógł wylądować lub leciał na jakieś inne lotnisko? (Najwyraźniej więc Kwiatkowski nie rozmawiał ze Stachelskim o treści tamtej rozmowy – przyp. F.Y.M.)
(I teraz najważniejsze z tej relacji – przyp. F.Y.M.) W pewnym momencie odebraliśmy („my” tzn. kto? – przyp. F.Y.M.) telefon od Marcina Wierzchowskiego, który był na lotnisku. Mówił, że coś jest nie tak, że była jakaś awaria. Pamiętam swoją pierwszą myśl, że samolot nie zmieścił się w pasie, nie wyhamował, zjechał z niego – tak sobie tę „awarię” wyobraziłem. (…) Później zaczęły docierać sprzeczne informacje... Wtedy już przeszliśmy z cmentarza do budynku przy samym wejściu, tak żeby być we własnym gronie, móc się szybko porozumieć, a jednocześnie nie wzbudzać emocji. Znów zadzwonił nasz kolega czekający na lotnisku i, płacząc, mówił jakieś nie do końca zrozumiałe dla nas zdania.”
Otóż w żadnej (ze znanych mi do tej pory) relacji Wierzchowskiego nie natknąłem się na informację o awarii „prezydenckiego samolotu”, jak też o telefonowaniu właśnie z tą informacją do pracowników kancelarii przebywających wtedy w Katyniu. Zarówno Wierzchowski, jak i Sasin, zgodnie powtarzają, że od razu był ten wstrząsający telefon z pobojowiska. Tymczasem szczegół przypomniany przez Kwiatkowskiego pasowałby do innej relacji osoby będącej wtedy na Siewiernym (po zatrzymaniu przez FSB), tj. dziennikarza rządowej telewizji, J. Mroza. On właśnie (co też warto przypomnieć, na Okęciu był „planowo o czwartej”) opowiadał w filmie „Poranek” (http://www.youtube.com/watch?v=6Ck9RvqrU7E&feature=related 9' 29''): „Pierwszy telefon do redakcji to była ta pierwsza informacja taka bardzo nieoficjalna, która już wówczas krążyła pośród naszych dyplomatów zgromadzonych na płycie lotniska, że coś bardzo niedobrego się stało, że samolot zniknął z radaru i najprawdopodobniej się rozbił. To była 8.51.” Naturalnie słowo „awaria” tu nie pada, lecz ta informacja nie jest jeszcze komunikatem „wsie pogibli”/”nie ma kogo ratować” - samolot zniknął z radarów, „najprawdopodobniej się rozbił”, lecz jeszcze nikt z zebranych (których widział Mróz) nie znalazł się na pobojowisku, by to ocenić.
Nie muszę dodawać, że tego drobnego szczegółu (z tą wstępną informacją) nie ma też w zeznaniach J. Bahra. Może ambasador siedział w aucie, tak jak attache G. Wiśniewski, który z kolei miał jeszcze inną „krążącą wieść”, tj. że delegacja zostanie skierowana na inne lotnisko (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/witebsk-i-inne-lotniska-zapasowe.html): „Rankiem 10 kwietnia, przed lądowaniem polskiego tupolewa na Siewiernym, pracownicy Ambasady RP w Moskwie otrzymali informację, że ze względu na niekorzystne warunki pogodowe samolot zostanie skierowany na lotnisko zapasowe. Alternatywą miały być: Briańsk lub podmoskiewskie Wnukowo - ustalił "Nasz Dziennik". Informację taką przekazał polskim prokuratorom attaché obrony ambasady gen. Grzegorz Wiśniewski. Wiśniewski, który oczekiwał w Smoleńsku na prezydencką delegację, nawet nie wysiadł z busa, którym przyjechał. Był przekonany o przekierowaniu maszyny. Mówił mu o tym Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz ambasady RP w Moskwie.”?
Również w relacji J. Opary („Mgła”, s. 179-180) jest mowa o różnych wieściach krążących w Katyniu, zanim nadeszła informacja o tym, że wszyscy zginęli: „Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek – pamiętam – tak naprawdę nie zaniepokoiłem się. Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało. Później dowiadywaliśmy się, że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło, a ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły trzy osoby, reszta zaś nie żyje.”
Z kolei z zeznaniami Opary jest taki problem, że twierdzi on, iż przybył na Siewiernyj „najwyżej półtorej godziny po wypadku” (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=po&id=po41.txt), natomiast w cytowanej już książce, mówi: „Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie, mieliśmy do dyspozycji własny samochód z kancelarii. Trasę, którą pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć” (s. 180). Odejmując od 1,5 h te 15 minut wychodzi na to, że Sasin z Kwiatkowskim i borowcami wyruszyli dopiero dobrą godzinę „po”. To zaś zgadzałoby się nie tylko z całą sytuacją „krążenia różnych wieści” po katyńskim cmentarzu, lecz i z relacją Kwiatkowskiego (s. 98):
„Pan ambasador ustalił z panem ministrem Sasinem, że pojedziemy z powrotem na cmentarz katyński, żeby uczestniczyć w nabożeństwie za tych, którzy zginęli... jeszcze z nadzieją, na to, że są jacyś ranni. Bo nagle pojawiła się taka informacja-dezinformacja, że trzy osoby przeżyły. Zresztą do mnie ta wiadomość dotarła z Polski. Zadzwoniła Małgosia, powiedziała, że w mediach podano taką informację, zapytała, czy to prawda?”
Jeśli bowiem rozmowa Bahra i Sasina dot. udziału w nabożeństwie toczyła się w kontekście dezy o „trzech osobach, które przeżyły”, to była to jakiś czas po godzinie 11-tej pol. czasu, nie zaś np. w okolicach 10-tej (http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-niepotwierdzona-informacja-trzy-osoby-mogly-przezyc,nId,271726) (http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/minuta-po-minucie).
II. Zawalidroga i „wstępna identyfikacja”
W świetnym kryminale R. Chandlera pt. „Tajemnica jeziora” (lekturę polecam na jesienny weekend) intryga osnuta jest wokół, uwaga, błędnego rozpoznania ciała ofiary. Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że (w powieści Chandlera) wypływa spod starego pomostu ciało zamordowanej kobiety, ale ponieważ przebywało w wodzie blisko miesiąc, jest tak zniekształcone pośmiertnie, że wstępna identyfikacja, której przy detektywie Philipie Marlowe dokonuje mężczyzna mieszkający od lat nad jeziorem, wskazuje, że to żona tego właśnie mężczyzny. Rozpoznaje on swą małżonkę po rzeczach i ozdobach, jakie są na ciele ofiary.
Przywołuję ten przykład, gdyż na Siewiernym także dokonywano „wstępnego ustalania tożsamości” na podstawie np. rzeczy znalezionych przy ciałach. Jak dokładnie ta procedura wyglądała i czy sporządzono jakiś oficjalny protokół tych wszystkich czynności (tak jak policjanci protokołują sytuację po wypadku na drodze, dokumentują stan ciał ofiar i spisują zeznania osób, które brały w zdarzeniu udział lub były jego świadkami). Kto z polskiej strony brał w tym udział (wedle relacji Wierzchowskiego dwoje konsulów i kilku borowców), jaki to procedowanie miało przebieg, jak wyglądało (czy Polacy osobiście wyszukiwali ciał na pobojowisku, czy tylko byli w namiotach w celu „wstępnej identyfikacji”?) i przede wszystkim: kiedy dokładnie się zaczęło? Wiemy wszak, że przez 1-2 godz. trwało spotkanie „sztabu kryzysowego” w siedzibie smoleńskiego gubernatora z udziałem pracowników kancelarii Prezydenta, ambasady polskiej etc. Czy w tym czasie nie było polskich przedstawicieli na pobojowisku?
Z relacji pracowników kancelarii można wywnioskować, iż jednym z najbardziej charakterystycznych elementów „miejsca wypadku”, był bezgłowy ludzki korpus w swetrze. Ciało to leżało na wprost drogi, którą przybywali, musiało być zatem celowo ułożone przez Rusków jako przeszkoda skutecznie odstraszająca (oprócz błota robionego przez „strażaków” od dwóch dni) polskich urzędników państwowych przed dalszymi oględzinami pobojowiska. Taka makabryczna zawalidroga była potrzebna także z tego powodu, iż – co do tego chyba nie ma wątpliwości (jeśli wczytamy/wsłuchamy się w relacje polskich świadków) – na pobojowisku widać było bardzo niewiele ciał. Zamachowcy (całkiem zasadnie, jak się okazało) liczyli na to, że siła szoku wywołanego u Polaków wrakowiskiem i wyeksponowanymi ludzkimi szczątkami będzie tak wielka, że da efekt porównywalny z położeniem tarantuli na talerzu kogoś, kto spokojnie zajada śniadanie - ten ktoś natychmiast odskoczy, wywracając z przerażenia krzesło.
Nie będę się tu rozpisywał nt. szeroko komentowanych w blogosferze relacji świadków, które głosiły, że ciał w ogóle nie było widać wśród lotniczych szczątków – interesuje nas bowiem sytuacja, w której maskirowka jest już uruchomiona i zaczynają się „działania kryzysowe”. Tym niemniej dla wprawnego oka oglądającego film moonwalkera S. Wiśniewskiego (bo na filmiku Koli tego miejsca nie ma), wprawnego, tj. obeznanego z jednym z tzw. drastycznych zdjęć smoleńskich (których prawdziwość była już w blogosferze kwestionowana – tak więc wstępujemy tu na śliski grunt, zaznaczam), słynny „korpus w swetrze” jest widoczny – dla kogoś, kto tego zdjęcia nie zna, podejrzewam, iż jest to szczegół nie do wychwycenia. „Polski montażysta” paraduje, jak na moje oko, jakieś 10 metrów od niego. Można tę odległość oszacować, oglądając z kolei filmik Fomina (http://www.youtube.com/user/lordjim65#p/u/14/fjrqtH-cX4E). „Korpus” zaś leży w okolicach wygiętych drzwi (http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g 6'14'' - w kadrze pod literami „UN”; później, gdy kamera się przesuwa w lewo czerwony napis skutecznie zakrywa „korpus”).
Oczywiście, jak już też na moim blogu w dyskusjach było rozważane, istnieje wiele podejrzeń, co do autentyczności daty i godziny oraz, co do chronologii „dokumentu” zmontowanego przez Wiśniewskiego – ale w tej chwili nie będziemy w te kwestie wchodzić, bo jeśli filmik jest z 9-go kwietnia, to nie ma najmniejszych wątpliwości, iż nie jest to zdjęcie ciała kogokolwiek z polskiej delegacji.
Jakie bowiem są podstawowe problemy z tym nieszczęsnym „korpusem”? Po pierwsze taki, że (wbrew temu, co napisałem przed chwilą) powinien (z oczywistych względów, „dokument” Wiśniewskiego ma pokazywać obraz „miejsca katastrofy 'prezydenckiego' tupolewa”) należeć do jednego z członków delegacji prezydenckiej (skąd by wszak miały się wziąć tam zwłoki jakiejś innej osoby?). Można zaś podejrzewać, iż – biorąc pod uwagę rangę uroczystości – to chyba nikt z wyjeżdżających z Polski nie ubrałby się w taki sposób na taki wyjazd. Po drugie, czy ciało tej osoby zostało poddane „wstępnej identyfikacji” w namiocie; czy jest dokumentacja dot. tego – czy wreszcie: ustalono, kto to był. Jeśliby bowiem takiego ciała w dokumentacji (zwłaszcza fotograficznej) nie było, to znowu mielibyśmy dowód, iż „korpus” pełnił tylko rolę „scenograficzną” w ramach czekistowskiej maskirowki. Po trzecie: gdzie się podział fotel, do którego ta osoba była przypięta pasami i po czwarte, chyba najważniejsze: dlaczego nie ma żadnych śladów krwi w okolicach tego ciała, skoro mają to być szczątki „zaraz po wypadku”?
Zagadką na pewno jest to, że „polski montażysta” tego ciała zupełnie nie zauważa, ale może jest na tyle zaaferowany filmowaniem, że ten fragment scenografii mu umknął, wnet zresztą zabrać go mają czekiści. Fomin w wywiadzie dla kwietniowego (2010) „Superwizjera” mówi: „tieł nie było” - może zatem też przeoczył „korpus”, bo stał dalej i zajmował się kręceniem tego, co akurat porabia moonwalker. Najbardziej jednak zaskakujące jest to, że ciała „nie widzi” też przechodzący przed Wiśniewskim bury „strażak” mówiący, by ten pierwszy nie robił zdjęć. Wydaje się bowiem, że w tego typu „powypadkowej” sytuacji do zadań strażaków należałoby ciało okryć prześcieradłem lub schować do czarnej folii. No, chyba, że nie jest to czas i miejsce po wypadku, ale dopiero... przed.
II. Kwestia dostarczenia ciał na „miejsce wypadku” III. Sasin, jak wiemy, spędził parę męczeńskich godzin w jaku-40, nim pozwolono mu odlecieć do Polski. Historia z tym wstrzymywaniem wylotu prezydenckiego ministra spieszącego ogarnąć niecierpiącą zwłoki sytuację w stolicy jest o tyle ciekawa, że, jak znowu wiemy z relacji polskich świadków, Ruscy nie wypuszczają jaka-40 z powodu „aresztowania” szympansów z wieży oraz „zamknięcia lotniska”. Nie przeszkadza jednak wcale to „aresztowanie” i „zamknięcie” w wylądowaniu na Siewiernym między godz. 13-ą a 15-tą (pol. czasu) tupolewa 134 z Putinem na pokładzie, no i krążeniu różnych śmigłowców nad pobojowiskiem. Możemy zatem się domyślić, że starych szympansów zmieniły nowe, uruchomiona została nowa wieża, a niewykluczone, że i sprzęt z 7-go kwietnia się cudownie odnalazł na przylot cara.
Jak już pisałem wyżej, trzymając się relacji Wierzchowskiego, właśnie po odlocie jaka-40 rusza akcja z „wydobywaniem ciał”. Tych ciał okaże się naraz tak wiele, że do późnych godzin wieczornych będą zapełniane trumny (por. relacja Opary „Mgła”, s. 189-190). Naturalne więc wydaje się pytanie, w jaki sposób i kiedy dostarczone zostały te ciała w takiej ilości, skoro nie było ich widać podczas wstępnych oględzin „miejsca katastrofy”? Znalezienie odpowiedzi na to pytanie będzie zarazem rozwiązaniem zagadki smoleńskiej. W zależności bowiem od tego, czy te ciała zostały dostarczone drogą lądową czy powietrzną, można będzie ustalić „zapasowe lotnisko”, na które skierowano polską delegację.
Oczywiście określenie miejsca, gdzie dokonany został atak na Polaków, jest wyjątkowo trudne, gdyż może to być najpilniej strzeżona obecnie tajemnica neo-ZSSR (w neopeerelu też). Istnieją jednak różne sposoby (poza, rzecz jasna, wglądem w zdjęcia satelitarne dokumentujące tego rodzaju działania) na dotarcie do jakichś śladów. Po pierwsze: były relacje dziennikarzy o wjeżdżaniu samochodów-chłodni na Siewiernyj (oprócz informacji o ciężarówkach z trumnami). Znalezienie miejsca, z którego konwój chłodni wyruszył już byłoby jakimś punktem zahaczenia dla naszego śledztwa. Takie chłodnie wszak musiały być przygotowane albo na lotnisku, na którym dokonano zamachu, albo w jakimś miejscu, do którego z lotniska w miarę szybko przerzucano ciała. Wydaje mi się mało prawdopodobne, by wszystkie ciała dostarczano bezpośrednio z miejsca zamachu na pobojowisko (choć jakiegoś jednego transportu np. ciężkim śmigłowcem nie można wykluczyć). Po drugie: jeśli morderca dokonuje (w swoim mniemaniu) „zbrodni doskonałej” (dla czekistów jest to mord zorganizowany jako „wypadek” lub „naturalna śmierć”), to zwykle wraca na miejsce zbrodni np. następnego dnia, sprawdzając, czy wszystko zostało należycie posprzątane. Warto więc przyjrzeć się, szperając po ruskich medialnych śladach, gdzie podróżował Putin ze swymi ludźmi w dniach po zamachu. Kogo odwiedzał, komu za co dziękował, kogo poklepywał po plecach. |
|
Zmieniony ( 03.09.2011. ) |