PERS BRONI TOBRUKU
Wpisał: Jan Erdman   
04.10.2011.

„PERS” BRONI TOBRUKU

 

[„POLSKA”, tygodnik Polaków z ZSSR, nr.11 (13), 30 czerwca 1942 r, red. odpowiedzialny Ksawery Pruszyński, wyd. Ambasada RP w ZSRR. Pożółkły egzemplarz przywieziony z Syberii, z łagru Oktjabrskij Posiołok, barak nr.5]

Jan Erdman

Kartka z walk Brygady Karpackiej

 

Kiedy przyszedł do naszego plutonu, więcej było z niego miechu i żartów, niż poważnej rozmowy. Dryblas uparł się walczyć za Polskę, a po polsku gadać nie umiał! Jeszcze z komendą dawał sobie radę, w kuchni też się nie pozwolił wykiwać, ale kiedy kończyła się służba, a zaczynały najmilsze namiotowe poswarki - u nas Sieradzu... albo u nas w Tyśmienicy­ - leżał jak worek i słowem się nie odezwał.

Ale zastępcy dowódcy plutonu nie wystarczyła sama obecność nowego strzelca. Pan podchorąży, osoba urzędowa, musi znać na pamięć personalia każdego najbardziej nawet nikczemnego żołnierzyka.

- Kolega właściwie z jakich stron?

         - Z Iranu.

- Z Iranu? Ffu-fiu! Czekaj-no, to po naszemu: Persja?  .

         - Dawniej nazywała się Persja, teraz Iran.

- Wiem, wiem, czytałem... Irak czyli dawniej Mezopotamia i Iran czyli dawniej Persja. Właściwie po jakie licho oni się prze­chrzcili? I tak głowa kręci się od wszelkich regulaminów, a tu na stare lata jeszcze geografii uczyć się trzeba. No ale Persja­ co innego. Znam, pamiętam wszystko. Stolica i największe miasto Teheran...

- Ja właśnie z Teheranu! Ładne miasto!

         - Panie, panie, tylko powoli z tymi ładnymi miastami. Nim się tu przyszło, kawał świata przewędrowałem. I Budapeszt, i Győr, i Zagrzeb, i Belgrad, i Sofja, i Stambuł, i Bejrut - i o każdym z nich mówiło się, że to „piękne miasto”. A ja wam powiem tyle: takiego miasta jak Kraków - nie ma na całym świecie.

- Ja Krakowa nie znam, ale Teheran toże ładne miasto.

 

Podchorąży Libek nie lubił się spierać z szeregowcami, wiec przeszedł na inny temat.

- A dużo was przyjechało z tej, Persji?

- Teraz dwu: ja i jeszcze jeden pan. Ale kilku od nas jest juz w Brygadzie.

         - Wyszkolenie kolega ma?       

- Co takiego? Co mam? Jeszcze mi nie bardzo idzie po polsku, w Teheranie nie było z kim rozmawiać. Po rosyjsku, po persku,  po francusku - owszem - skolko ugodno. Człowiek tam się urodził, zasiedział, Polski nigdy nie widział       a teraz wstyd. Ale ja się nauczę. U mnie są duże chęci. Jak zajedziemy do Polski , będę mówił jak panowie.

         -Już my kolegę podciągniemy.

- No, a z bronią obchodzić się umiecie?

         - Tak.

 

         Maleńkiego Stefana, który tym samym transportem przyjechał z kompanji szkolnej Ośrodka Zapasowego, aż podrzuciło;

- Co ty tylko tak i nie kwękasz! Opowiedz, jak cię pytają. On, panie pod­chorąży, jest bardzo zdolny, na broni zna się doskonale, W Ośrodku był konkurs na najszybsze rozbieranie i montowanie Brena. Władek zajął pierwsze miejsce. 47 sekund! Nawet dostał dyplom od Pana majora. (Władek, pokaz dyplom panu podchorążemu). I w ogóle jeśli chodzi o wyszkolenie bojowe, Władek był prymus w kompanji. Ja - nie chwaląc się -byłem też niezły, ale Władek lepszy. Bardzo dobry żołnierz!

- No to pięknie. A kto jest naprawdę dobrym żołnierzem, to się okaże dopiero teraz...

* * *

 

Jakoż okazało się.

Brygada Karpacka przetransportowana została do oblężonego Tobruku. W pierw­szych dniach września 1941 oddziały nasze stały już na linji.

Z Władkiem widziałem się wtedy nie­wiele. Chyba tylko przy zmianie czujki albo przy mijaniu patroli.

- Stój! kto idzie?

- Zmiana.

- Ze zmiana -to wiem, juz nawet za­spaliście dwadzieścia minut, ale kto wlecze się za tobą?     

- Kwaterajtis.

- Kto?        

- Nie wiesz?

- No Kwaterajtis, Pers!

- Ah, Pers... Tak mów od razu. Kładźcie się tutaj. Ty uważaj w prawo, Pers w lewo. Za tamta fałdą charatają już ze trzy kwadranse. Pewno jakiś wypad... W każdym razie - czujność i obserwacja!

- Idź spać, nie zawracaj głowy.

Ot i cale spotkanie, ot i cala rozmowa.

Noc ciemna choć oko wykol. Bo w Tobruku cała praca, cała służba przypadała na noc. W dzień się spało, czyściło broń i grało w karty, w nocy szło się na patrol, na wypad, na podsłuchy, czujki i zasadzki.

 

„Pers” zdobył sobie ogólną sympatię. Podchorąży go lubił, ponieważ cichutko skradał się po pustyni i miał kocie oczy. Koledzy go lubili, ponieważ nie wymigiwał się od służby. A juzż najbardziej zaprzyjaźnił z Michałem, maturzystą z Nowego Targu, z którym cale dnie spędzał na ta­jemniczej dłubaninie. Poreperowali włoski ckm Schwarzloza, do zdobycznej Bredy dorobili śrubkę, założyli sygnalizację mie­dzy czujką a gniazdem i wreszcie - co naj­ważniejsze - z baniek benzynowych przy­gotowali komplet naczyń dla kuchni.

Szczytem polsko - perskiej współpracy miała być niezawodna bomba przeciwczołgowa, wykonana z puszki konserw i pięciu zaczepnych granatów włoskich. Ale przy pierwszej próbie „cud techniki” zaczął bez najmniejszego powodu burczeć i syczeć. Władek miał tyle przytomności, że zdążył cisnąć puszkę do dołka i paść na ziemie. Uratował się, ale od tej chwili Podchorąży surowo zakażał niebezpiecznej majsterki.

Przyjaciele zastąpili dłubaninę konferen­cjami. Władek rzeczywiście czynił olbrzymie postępy w polskim. Jeszcze robił błędy, ale zapas słów powiększył stokrotnie.

Działa grzmią, artylerja przerzuca pociski nad pozycją, a ci siedzą w dziurze i gwarzą w najlepsze. Władek najchętniej opowiadał o Persji.

         - Wiesz Michał, tam są owoce, jakich na całym świecie szukać!

         - Cóż to znowu za owoce?

- Sam nie wiem co to jest, ale pierw­szorzędne. Są winogrona, maliny i takie wielkie maliny rosnące przy ziemi... Po irańsku nazywają się...       

         - To truskawki, bracie. U nas też tego. zatrzęsienie!

- Pozatem „persiki”, które nam teraz fasują. I takie wielkie czerwone kule, a w środku ,drobne ziarenka, smaczne, kwaskowe. I orzechy najrozmaitsze. I „aprikosy”. I „horma”. I takie brązowe bulwy, których dostaniesz za tumana.

         - Sam jesteś tuman! Co mi zawracasz głowę bulwami. Jabłka u was są? Gruszki są?

         - Są, ale nieosobiennyje.

- No to wszystkie te owoce możesz sobie w nos wsadzić. Lepszych owoców od jabłek i gruszek nie ma, a lepszych gruszek niż w Polsce nigdzie nie znajdziesz. U nas w sadzie były dwie winiówki...

- O gruszki nie będę się sprzeczał. Ale i tyle ci powiem, że perskie owoce na cały świat są znane. I cała Europa je kupuje

         - Skończ-że już raz ze swymi bulwami! Jeśli o to chodzi, to nauka mówi, że jabłka i gruszki są najlepszym owocem, bo posiadają najwięcej witamin...

Więc co? Z nauką chcesz wojować?

Przez chwile w dołku panowała gniewna cisza. Amator teherańskich fruktów wyprowadził z równowagi miłośnika krajowych winiówek.       

         - To po wojnie ty pewno do tych swoich bulw wrócisz?

Pytanie było podstępne, prowokacyjne. Władek spąsowiał. Rzuciło go w tył, jakby dostał policzek.

- Skąd znowu! Co ty takie rzeczy! Wrócę z Brygadą Karpacką do kraju, sprowadzę matkę i wstąpię na Politechnikę... Będę inżynierem.

         - Widzisz, teraz mówisz rozsądnie. Będziemy studiować razem.         .

         - Zrobię tak! Jak pojedziemy z frontu na odpoczynek, wezmę urlop i pojadę do Teheranu, do matki. A po skończonej wojnie - przeniosę sic na stale do Polski. Ot co!  

I na tem stanęło i na to zgodzili się obaj przyjaciele. Na wyprawę z Tobruku do Teheranu „Pers” uzbierał juz 8 funtów.

- Licz na mnie Władek: dam ci swoje dwa „kasztany”. Nie kręć nosem! Zawsze to stad kawał drogi: jakieś 2500 kilometrowo Pieniądze się przydadzą.

 

* * *

 

W listopadzie pogoda zaczęła psuć się.

Chmury, deszcze, zimno. Korzystając z ciemności, Włosi nabrali animuszu i od czasu do czasu zaczęli obwąchiwać nasze pozycje patrolami.

 

         Zarządzono zasadzkę.

- Pojdzie podchorąży Bocheński i pięciu ludzi. Kat 280. Przy rozbitym tanku za­paść i czekać. Jak się pokaże niewielka grupa - podpuścić i wystrzelać z bliska, przy większym oddziale otworzyć od razu ogień i wycofać się. Dobrze byłoby wziąć jeńca. A zresztą - nie brawurować, zachować maksymalna ostrożność. Przetyczki do min macie?

Miny przyczyniały nam więcej kłopotu, niż to calłe strzelanie i cale to włoskie wojsko. Ale po 2- miesięcznym pobycie na froncie znaliśmy miny jak własne zapalniczki. Zrywowa, pedałowa, naciskowa, szrapnelo­wa - wszystko furda! Rozbrajało się na ­pamięć, po omacku.

Patrol wdział gumowe buty i przepisowe kombinezony. Podchorążowie zabrali auto­matyczne Thompsony, reszta - zwykle karabiny.

Wyszli w ciemność. Pierwsze kroki najgor­sze. Nic nie widać, a trzeba przedostać się przez plątaninę drutów i odnaleźć wąską ścieżynkę we własnym polu minowym.

         Teraz można się rozwinąć.

- Pójdziemy tyralierą 250 metrów. Li­bel liczy kroki. Sprawdzić broń. Powtarzać moje ruchy. Idziemy!

         Bocheński z kompasem w ręku z przodu, reszta tworzy wachlarz. Co 30-50 metrów stają, słuchają, Co 10-20 metrów padają na ziemię: nieprzyjaciel boi się, oświeca przedpole rakietami. Rakieta spada na ziemie, tli się - już można wstawać, iść dalej. Słuch napięty, usta półotwarte, broń w pogotowiu. Czasem ktoś wejdzie na krzak lub zgniecie pustą muszelkę. Trzeba się zatrzymać.. położyć, przeczekać. A nuż nieprzyjaciel w pobliżu... A potem znowu krok za krokiem, wolno, uważnie, z zastanowieniem.

Podchorąży daje znak. Nachyla się ku najbliższemu.

- 250 metrów. Do czołgu jeszcze pięć­dziesiąt, do nieprzyjaciela - sto.         Pójdę sprawdzić czy Italjanie nie przyszli pod czołg wcześniej i czy juz na nas nie czekają. Gdyby cóś - macie mnie ubezpieczyć.

Rozkaz przepływa po linji. Rozłożyli się, gotowi do strzału. Bocheński znika; jeszcze przez pewien czas słychać ruchy czołgającego się człowieka. W świetle ra­kiety rozbity czołg wydaje się większy, groźniejszy, niż z naszego gniazda.

Cisza. Gdzieś ze skrzydła gdacze karabin maszynowy. Ale nie do nas, nie w nasza stronę. Adolf musi juz być przy tanku. Cisza jest dobra zapowiedzią.

         Zbliża się. Na 20 metrów można go rozpoznać po pałąkowatym grzbiecie.

- W porządku, nikogo niema. Ustawie się gęsiego i marsz za mną. Uważać na miny: trzy rozbroiłem po drodze.

         Odwraca się, pełznie. W całym Baonie nikt tak nie chodzi na czworakach, jak Bocheński, jak pies! Gdyby były zawody, wygrałby bezkonkurencyjnie. Wprawa! Kto ma za sobą tyle patroli...

Reszta rusza - na razie nie gęsim szykiem, tylko „lejkiem”. Niedobrze; przecież tylko droga oczyszczona przez przodownika jest bezpieczna. Ale ostatecznie - każdy i tak maca przed sobą ziemię.

         Największy kłopot z karabinem. Czołgając się trzeba mieć obie ręce wolne dla ba­dania terenu. Zawiesić karabin na szyi - ­nie będzie gotów do strzału. Włóczyć za sobą - hałas. Przez dwa miesiące Tobruku nie rozwiązaliśmy tego problemu - i nie rozwiążemy go nigdy.

Władek stosuje system najprostszy: po­suwa karabin prawa ręką, a lewa dotyka ziemi. Szybko, systematycznie, obszukuje zbity deszczami piach i suche słonorosty. Taka mina wystaje z ziemi 2-3 cm, czasem nawet mniej. Ile razy zeschnięty korzeń przypomina wąsy zapalnika!

Władek zbliża się do grupy. Tank juz blisko, jeszcze 20 kroków, jeszcze dziesięć...

Suchy trzask, potem wybuch. Płasko płaściutko, przy samej ziemi. Głowę wtulić, przeczekać. Oczywiście, zaraz odezwą się Włosi. Trzy, nie - cztery Bredy. Span­dau od razu się zadławi!

Jęk. Wzdech...

- Ratuj mnie pan... Panie podchorąży!

 Sieja z km-ow po krzakach, jeszcze trzeba czekać. Teraz podczołgać się.

- Szwagier! Jasiek! Co ci?

- Oddychać nie mogę. Ratuj mnie pan. Wody!

- Pierś zakrwawiona. Trzeba go odnieść do gniazda. Pojedzie z nim Walkowicz. Z powrotem, do chałupy.

- Podchorąży , w głowie mi się kręci. Dostałem odłamkiem. Jestem ranny.

- Ładna historia, Kto jeszcze? Liszka zdrów?

- Zdrów, tylko rękę mi skaleczyło.

- A Libek?

- Całe siedzenie we krwi. Też wycelo­wali... Az wstyd się przyznać. Ale iść mogę.

- To szrapnelówka.. Trudno, ranni niech wracają. Szwagra zaniesie Kwaterajtis.

Ale Kwaterajtis nie przychodzi...

- Pers, chodź tu do cholery! Schował się i łba boi się wystawić. Popatrz: przenoszą, strzelają na Bielany.

Ale Kwaterajtis nie daje się przekonać.

- Władek, co z tobą...

         Rozpełzli się, szukają. Jest, leży nieru­chomo. Cała pierś, cały bok rozerwany. Przed nim niewielka jamka: tu siedziała mina. Szrapnelowa, najgorsza. Wyskakuje i na metr w powietrze, rozrywa się w górze i razi odłamkami w promieniu kilkudzie­sięciu metrów.

Władek musiał ją dotknąć karabinem. Cały wybuch w niego poszedł. Nawet nie pisnął.

***

Władysław Kwaterajtis pogrzebany jest na cmentarzu w Tobruku. Przy badaniu do­kumentów okazało się, że był on najmłodszym żołnierzem Baonu: nie miał jeszcze 18-stu lat.

I wyszła na wierzch rzecz druga: jak lubia­ny był „Pers” przez kolegów. Dowiedzia­wszy się, że był jedynakiem, Baon sięgnął po radę do głowy. Z ziemianki do zie­mianki krążyła lista. Z żołnierskiego żołdu zebrano nie byłe jaką sumę: 350 funtów ang.

Głupia to rzecz pieniądze w zestawieniu ze stratą syna, ale chodzi przecież o symbol.

Symbol sympatji i koleżeństwa Brygady Karpackiej.

Może staruszce będzie trochę lżej...

         Jan Erdman