O ANALFABETYZMIE POLITYCZNYM
Wpisał: Tadeusz Kasprowicz   
04.10.2011.

O ANALFABETYZMIE  POLITYCZNYM


Refleksje przedwyborcze


...zazwyczaj „wybieramy kłamców i sprzedawców marzeń”. Jeśli to prawda, świadczy ona źle nie tylko o naszej znajomości „alfabetu politycznego”, lecz również o naszej kondycji moralnej.

 

Tadeusz Kasprowicz (2011-10-04) http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=565

 

Marcin Król, kojarzący się zazwyczaj z kręgiem tzw. autorytetów moralnych, a w rzeczywistości nie-wirtualnej – publicysta, redaktor naczelny kolejno Res Publiki i Res Publiki Nowej, historyk idei (to idee, a nie ich recepcja, mają historię?), filozof polityczny, profesor UW, etc., etc., nazwał onegdaj tych, którzy nie biorą udziału w wyborach, analfabetami politycznymi. Czy miał rację?
Za moich szkolnych czasów analfabetę rozpoznawało się po tym, że zamiast podpisu stawiał krzyżyk. Tak przynajmniej mówili o nim nauczyciele, i taki był jego obraz  w ówczesnych mediach. Zatem, zgodnie z logiką tamtych przekazów, analfabetami należałoby nazwać nie kogo innego, jak głosujących. Nie wyłączając oczywiście dzisiejszego profesora.
No tak, powie ktoś, ale to tylko złośliwy żart, będący mocno spóźnioną reakcją na impertynencję ówczesnego redaktora naczelnego; żart, oparty na zewnętrznym podobieństwie sytuacji analfabety i wyborcy. Zanim bowiem postawi się krzyżyk przy odpowiednim nazwisku, trzeba najpierw to nazwisko odczytać. Zaś analfabeta czytać nie potrafi. Przedtem należy też własnoręcznie pokwitować odbiór kart do głosowania. A to wymaga umiejętności pisania.   
To prawda, ale nie do końca. Czytanie i pisanie stanowią podstawowe dla umysłu ludzkiego umiejętności, lecz są one zaledwie umiejętnościami technicznymi. Gdyby było inaczej, nie istniałoby zjawisko tzw. analfabetyzmu wtórnego. Wtórny analfabeta potrafi wprawdzie składać literki, lecz już zrozumienie sensu tego, co złożył, sprawia mu nieprzezwyciężalne trudności. To z kolei zamiast zachęcać, zniechęca go do czytania czy pisania. Dziś zresztą wtórny analfabeta ma łatwiej; tamte mozolne umiejętności zastępowane są coraz częściej przez tzw. cywilizację obrazkową. Można by powiedzieć, że historia zatoczyła koło: wyszliśmy od obrazków i do nich wracamy.
W podobnej, co analfabeta – ten pierwotny i ten wtórny – sytuacji znajduje się wyborca. Jest on  analfabetą politycznym, ponieważ tylko stosunkowo niewielka liczba głosujących zna coś, co można by nazwać „alfabetem politycznym”. Przytłaczająca większość nie ma o nim zielonego pojęcia, a to, co wydaje jej się, że zna, jest najzwyczajniejszą w świecie – by użyć młodzieżowego slangu – „ściemą”. Politycy wiedzą o tym i notorycznie „ściemniają”. Ilustracją niech będzie zdarzenie z przeszłości, którego byłem mimowolnym uczestnikiem.
Jakieś pół roku po reelekcji Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta Polski czekałem na peronie Dworca Głównego w Opolu na pociąg w kierunku Wrocławia. Na  ławce obok mnie przysiadł się jakiś podpity jegomość, który, jak to osoby „w stanie, wskazującym na spożycie”, musiał z kimś pogadać, albo się komuś wyżalić. – Popatrz pan – zaczął – jaki z tego Kwaśniewskiego ciul (w gwarze śląskiej słowo to oznacza męski narząd płciowy).  Głosowali my na niego wszyscy: ja, moja żona, mój syn – drugi raz w życiu, i córka – pierwszy raz, szwagier, szwagrówka... (tu jął wyliczać wszystkich bliższych i dalszych krewnych, a także sąsiadów), bo obiecał, że jak on zostanie prezydentem, to wszyscy młodzi w Polsce dostaną własne mieszkania. I popatrz pan – dodał zawiedzionym i jednocześnie oburzonym głosem – już pół roku jest prezydentem, a moje dzieci jak nie miały własnych mieszkań, tak nadal nie mają. No i powiedz pan, czy to nie ciul?
Niewątpliwie mój ówczesny rozmówca to modelowy przykład analfabety politycznego, choć nie wedle kryterium, przyjętego przez Marcina Króla. Był nim, ponieważ nie wiedział, co należy, a co nie należy do prerogatyw prezydenta kraju. Można też domniemywać, że nie wiedział, co mogą, a czego nie mogą ministrowie, posłowie, urzędnicy państwowi i samorządowi rozmaitych szczebli, itd., itp. Z powodu swego analfabetyzmu nie rozpoznał też nieuczciwej, cynicznej i hochsztaplerskiej zagrywki ówczesnego reelekta. Jak wiadomo, nie on jeden.
Mechanizm tricku, jakim posłużył się Aleksander Kwaśniewski, jest dziecinnie prosty. Dlatego tak często się go wykorzystuje. Opiera się on na tym, że każda celowa działalność człowieka potrzebuje  środków, nie tylko finansowych i materialnych. Inaczej cele stają się pobożnymi życzeniami. Ci, którzy pragną zdobyć władzę polityczną w sposób demokratyczny, takich środków na ogół nie mają. Nie mają armii, by dokonać przewrotu, ani wystarczającej ilości pieniędzy, by wszystkich przekupić. Nie będą też w przyszłości dysponować dostateczną pulą intratnych stanowisk czy koncesji, by obdzielić wszystkich chętnych. Stanowiska i koncesje nie należą bowiem do dóbr podstawowych. Są to, jeśli można tak powiedzieć, dobra rzadkie. Co innego własne mieszkanie. Jest to jedno z podstawowych dóbr każdego człowieka, każdej ludzkiej rodziny, choć nie zawsze  osiągalne.
Ale zaspakajanie potrzeb mieszkaniowych społeczeństwa nie należy do celów politycznych prezydenta kraju. Może on polityce mieszkaniowej państwa sprzyjać, może ją stymulować, ale nie może jej realizować. A już z pewnością nie może wyborcom mieszkań obiecywać, ani tym bardziej ich nimi obdarowywać. Może natomiast, i tak uczynił Aleksander Kwaśniewski, posłużyć się potencjalnym celem polityki mieszkaniowej państwa jako środkiem do realizacji własnego celu. To nic nie kosztuje, a nabrani frajerzy nie pociągną go na ławę oskarżonych za niespełnione obietnice. Już choćby dlatego, pomijając brak  ku temu możliwości prawnych, że okazali się takimi ciulami.
Praktyka zamiany jednych celów na środki do realizacji innych celów jest w polityce polskiej, zwłaszcza rządzącej obecnie formacji, nagminna. Nie oznacza to, że inne partie się nią nie posługują. Przeanalizowanie wszystkich przypadków i opisanie ich w krótkim tekście publicystycznym byłoby niemożliwe. Zajmę się więc jedynie kilkoma przykładami z obecnej kampanii wyborczej w Opolu.
Tadeusz Jarmuziewicz, kandydat PO, to stary sejmowy wyjadacz. W obecnej kampanii występuje z hasłem „Nowoczesna Opolszczyzna”, które dokładnie nic nie znaczy. Już sam przymiotnik „nowoczesna” jest znaczeniowo nieostry i stanowi worek, do którego każdy może wpakować, co  mu się żywnie podoba. Nie wiadomo też, czy kandydat Jarmuziewicz chce dopiero budować „nowoczesną Opolszczyznę”, czy już ją zbudował i jedynie zamierza utrzymać istniejący status quo. Ale zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, musiałby w Sejmie zorganizować koalicję wokół idei „nowoczesnej Opolszczyzny”. Wątpię, by mu się to udało. Posłowie z innych województw chcieliby zapewne „nowoczesności” dla swoich regionów. A postaw sukna jest zbyt mały, by starczyło go dla wszystkich. Hasło Jarmuziewicza mogłoby od biedy stać się celem i tytułem programu sejmiku wojewódzkiego. Może więc kandydat pomylił adresy i sam już nie wie, do jakiego ciała przedstawicielskiego chciałby kandydować.
Innym trickiem Jarmuziewicza jest „bycie sędzią we własnej sprawie”. Chwaląc się, czego to nie dokonał w ciągu 14 lat posłowania (poseł Tadeusz Jarmuziewicz jest niechlubnym rekordzistą, drugim po Waldemarze Pawlaku, jeśli idzie o nieusprawiedliwione nieobecności na posiedzeniach Sejmu), dwukrotnie kończy wyliczankę sakramentalnym zwrotem: „dotrzymałem słowa!!!”. To, czy dotrzymał słowa, czy nie, i w jakiej sprawie, może ocenić ten, komu to słowo dawał, lecz nie on sam.
Kolejny jego trick, to epatowanie wielkimi liczbami. Blisko 1 mld zł to dla przeciętnego gospodarstwa domowego suma niewyobrażalna. Ale nie w inwestycjach drogowych, tym bardziej, że należałoby ją rozłożyć na 4 lata, czyli po blisko (jak blisko?) 250 mln na każdy rok. Jarmuziewicz powinien był podać tę kwotę na tle innych, porównywalnych kwot. Wydatki gospodarstwa domowego nie są dla niej nie tylko dobrym, ale też żadnym tłem.
Kandydat PO prezentuje się w swej ulotce jako wiceminister w obecnym rządzie. Wstydliwie przemilcza jednak, w jakim resorcie. A jest się czego wstydzić, bo ministerstwo Cezarego Grabarczyka to jedno z najgorszych ministerstw. Przypomnę tylko horrendalny bałagan na kolei, który nie jest jedynym bałaganem w tym resorcie. Wiceminister Jarmuziewicz wcześniej wiedział o skandalicznych szkoleniach kierowców ciężarówek („wal pan w osobówkę!” – to instrukcja dla kierowców TIR-ów, jak wymusić pierwszeństwo na jezdni) i nic nie zrobił, by temu przeciwdziałać. Obudził się dopiero wówczas, gdy wybuchła afera. I jak tu wierzyć jego zapewnieniom z ulotki, że jego resort spowodował zmniejszenie liczby ofiar na drogach w 2010 r. o ponad 1,5 mln ofiar. Tak jest, nie pomyliłem się. Jarmuziewicz podaje, że w 2007 r. było 5.583 tys. ofiar, czyli 5 mln 583 tys., a w r. 2010 już tylko 3.907 tys.(3 mln 907 tys.). Jeszcze kilka takich ulotek, a Polacy w kraju przestaną istnieć. Pozostanie już tylko emigracja.

Skromniejszy niż u Jarmuziewicza zasięg terytorialny ma hasło Tomasza Garbowskiego, kandydata SLD – „Dla Opola”. Garbowski nie wie jednak, czego chciałby dla naszego miasta. Chyba, że zawarte jest to w jego tajnej broni, czyli drugim haśle: „Dla lepszego jutra”. Kandydat SLD okazał się tu jednak nieodrodnym synem lewicy. Wszyscy komuniści świata nigdy nie chcieli lepszego dnia dzisiejszego, ale zawsze lepszego jutra. A to oznaczało „ad calendas Graecas”, czyli nigdy, jako że greckie kalendy nie istniały.
Kandydat na senatora, Stanisław S. Nicieja, już  raz był senatorem jako reprezentant SLD. Obecnie również startuje w tych barwach, choć z rozsyłanej po domach ulotki w formie pocztówki można się tego domyśleć dopiero po przeczytaniu nadruku (drobniutką czcionką, zbliżoną do nonparelu): „Wydawnictwo finansowane ze środków Komitetu Wyborczego SLD”. Tak jakby kandydat zamierzał to ukryć. Albo, mówiąc inaczej, jednocześnie powiedzieć i nie powiedzieć.
Jako senator chciałby Nicieja wspierać inicjatywy gospodarcze. Lecz to, że świetnie sobie radzi   we własnych interesach (z tego powodu nazwałem go niegdyś „człowiekiem obrotnym i obrotowym”), nie oznacza wcale, że ogarnia umysłem problemy gospodarcze w makroskali. To nie ten rodzaj umysłu. Niczego tu jednak wykluczyć nie można. Nicieja może zająć się tą sferą jako zadaniem partyjnym lub jakimś innym, sobie tylko wiadomym.
Wydawałoby się, że naturalną dziedziną jego działalności parlamentarnej byłaby polityka historyczna. Jest profesorem historii, od lat wydaje książki, częściej – albumy, których tematyka dotyczy utraconych przez Polskę terenów wschodnich. Ale czy się nią zajmie? Wątpię. Od Cmentarza Łyczakowskiego znajduje się bowiem w permanentnym rozkroku. Z jednej strony kokietuje Polaków drogimi ich sercom tematami (zaczął, by się uwiarygodnić, od naiwnej emigracji londyńskiej), z drugiej – na łamach opolskiej prasy deklaruje, że jego ideologiczne serce znajduje się po lewej stronie. Jest jak stevensonowski Dr Jekyll i Mr Hayde.
Czy Stanisław Nicieja nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie można reprezentować lewicy, mającej swe korzenie ideowe w PRL-u, a zatem w Związku Sowieckim, czyli sprawcy utraty przez Polskę ziem na północ, wschód i południe od Bugu, i jednocześnie grać na sentymentach Polaków do tych ziem? Że jest w tym jakiś fałsz, jakiś rozdźwięk, by nie powiedzieć – jakaś schizofrenia? Że najpierw polska lewica, czy jak ją tam nazwać, akceptowała utratę województw wschodnich, a teraz  chce stać się depozytariuszem pamięci o nich?
Nie sądzę, by nie zdawał sobie z tego sprawy. I jak tu mówić o jego wiarygodności jako polskiego polityka.
Jeśli idzie o kandydatów PSL, wygląda na to, że są najmniej zindywidualizowani wśród ogółu opolskich kandydatów. Dwaj z  nich powtarzają, że „człowiek jest najważniejszy”, a skoro tak, to pewnie pozostali też. Ma to jednak i dobrą stronę. Nie porzucili, widać, rolnictwa, a dokładnie jego integralnej części, jaką jest hodowla baranów... Przepraszam, miałem oczywiście na myśli hodowlę owiec.
Na koniec tego krótkiego przeglądu kilka słów o kandydacie PiS-u – Patryku Jakim. Jest to ciekawy przypadek klientelizmu politycznego w samej polityce. Ten młodzieniec nie wykonywał prawie żadnej pracy, która by nie miała z nią związku. Wygląda to tak, jakby cały czas na polityce żerował. Dotąd na szczeblu samorządowym. Teraz zamarzył mu się Sejm.
Wprawdzie w „telegraficznym” skrócie biogramu podał, że kierował dużą instytucją finansową, ale nie napisał jaką. Dlatego taka informacja jest mało wiarygodna.
W ulotce Patryk Jaki przytoczył dwie pochlebne opinie o sobie. Jedna pochodzi od Zbigniewa Ziobry, druga – od Eugeniusza Mroza. Były minister Sprawiedliwości nie miał powodu, by źle mówić o swym młodszym koledze partyjnym. Po pierwsze – Patryk Jaki w niczym mu nie zagraża; po drugie – negatywna opinia byłaby niekorzystna dla samej partii. W tym miejscu natrafiamy na istotny dylemat, czy to, co dobre dla polityka i jego partii, jest jednocześnie dobre dla Polski. Politycy bowiem mają skłonność do utożsamiania obu interesów. Dlatego też opinia b. ministra nie  jest dla wyborcy wiążąca.  
W przypadku Eugeniusza Mroza zastanawiający jest fakt dużej różnicy wieku (ok. 60 lat) między nim a Patrykiem Jakim, by obaj mogli ze sobą współpracować. Prawdopodobnie więc opinia ta powstała na gruncie prywatnej, towarzyskiej znajomości. Z tego punktu widzenia jest również mało znacząca, choć dla Patryka Jakiego może mieć znaczenie ze względu na środowiskowy autorytet starszego pana – w młodości szkolnego kolegi Karola Wojtyły, późniejszego papieża Jana Pawła II. Eugeniusz Mróz był też żołnierzem AK.
Każdy, kto choć trochę otarł się o argumentację, opartą na rozumowaniu logicznym, wie, że na autorytety powołują się ci, którzy nie mają argumentów rzeczowych. Patryk Jaki takich rzeczowych argumentów w swej ulotce nie przedstawił.
Pascal de Sutter, profesor psychologii na uniwersytecie w Leuven, a także ekspert w zakresie psychologii politycznej, w książce Ces fous qui nous gouvernent (Ci szaleńcy, którzy nami rządzą) twierdzi, że zazwyczaj „wybieramy kłamców i sprzedawców marzeń”. Jeśli to prawda, świadczy ona źle nie tylko o naszej znajomości „alfabetu politycznego”, lecz również o naszej kondycji moralnej.