SKANDAL W RESORCIE RADOSŁAWA SIKORSKIEGO Kto wyciągał dowód z pieca - Moim zdaniem, aby wybielić Rosjan od odpowiedzialności za fałszerstwo, wybrano taką drogę, by powiedzieć opinii publicznej, że zrobiliśmy to sami. Tak jak sami zwaliliśmy ten samolot przez nieudolnych polskich pilotów Nie ma protokołu poświadczającego, jakoby do zniszczenia dowodu Tomasza Merty mogło dojść już w Polsce - informuje warszawska prokuratura okręgowa prowadząca śledztwo w tej sprawie. Prokuratura sprawdza, w jaki sposób polskie MSZ weszło w posiadanie rzeczy należących do ofiar katastrofy smoleńskiej. I czy podjęło nielegalną próbę ich zniszczenia Anna Ambroziak - Montuje się tu akcję, której celem jest uwolnienie Rosjan od odpowiedzialności za dokonane fałszerstwo - komentuje Magdalena Pietrzak-Merta, wdowa po wiceministrze kultury. Prokuratura przyznaje, że z zeznań jednego ze świadków, a konkretnie pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych wynika, iż dowód mógł zostać zniszczony w samym resorcie. Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie twierdzi, że wskazują na to zeznania jednego ze świadków, pracownika MSZ wyższego szczebla. - Według niego, dowód został zniszczony przypadkowo. W tej chwili weryfikujemy te informacje. Śledztwo trwa - zaznacza prokurator. Dodaje, że w sprawie będą prowadzone przesłuchania, m.in. osób zatrudnionych w resorcie. Do incydentu miało dojść przez pomyłkę. Dowód miał się znajdować w worku z rzeczami ofiar, który miał dotrzeć do MSZ w złym stanie. Ze względu na przykry zapach wydobywający się z worka jeden z pracowników MSZ postanowił go zutylizować. Dopiero gdy już rozpoczęto utylizację, zorientowano się, że w worku są rzeczy ofiar katastrofy, które były w dobrym stanie. Ostatecznie przekazano je polskiej prokuraturze. Ale kilka znajdujących się w worku przedmiotów zostało uszkodzonych, w tym dowód Tomasza Merty. - Moim zdaniem, aby wybielić Rosjan od odpowiedzialności za fałszerstwo, wybrano taką drogę, by powiedzieć opinii publicznej, że zrobiliśmy to sami. Tak jak sami zwaliliśmy ten samolot przez nieudolnych polskich pilotów - komentuje Magdalena Pietrzak-Merta. Odebrała dowód męża w maju ubiegłego roku z ośrodka Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, razem z innymi rzeczami po mężu, które przywieziono z Rosji w workach. Wdowa jest przekonana, że te przedmioty ani przez chwilę nie znajdowały się w rękach przedstawicieli resortu spraw zagranicznych. - Przecież Polacy nawet sami to suszyli - tłumaczy. - Poza tym, zakładając, że do incydentu w MSZ w ogóle doszło, powinien istnieć protokół zniszczenia dowodu. Bo to przecież - zakładamy, że przypadkowe - zniszczenie dowodu rzeczowego. Ten świadek musiałby teraz ujawnić, ile rzeczy przy tej okazji wrzucał w ten ogień. Pewna jestem tego, że protokołu nie ma, bo nie było tego zdarzenia. No, ale zawsze taki dokument można fałszować, antydatować. Tyle że trzeba wiedzieć, co do niego wpisać - kwituje Pietrzak-Merta. Prokuratura utrzymuje, że rzeczy po ofiarach tragedii do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przywiozła "jakaś" firma kurierska. Przesyłka szła "prawdopodobnie" drogą dyplomatyczną. Prokuratura plącze się w tłumaczeniach. Stwierdza jednocześnie, że nie wie, w jaki sposób rzeczy po ofiarach trafiły do resortu. - Nie potrafię wyjaśnić, w jaki sposób te rzeczy znalazły się w MSZ. To będzie weryfikowane. Planujemy przesłuchania wszystkich osób, które miały z tymi rzeczami kontakt od chwili, kiedy znalazły się one na terenie Polski, m.in. tych osób, które dostarczyły przesyłkę do MSZ - zapewnia prokurator Ślepokura. Prokuratura przyznaje, że nic nie wie o żadnym protokole, jaki miałby być stworzony po incydencie. Dopytywany przez "Nasz Dziennik", że przecież taki protokół powinien być bezsprzecznie sporządzony - w końcu chodzi o dowód rzeczowy - Ślepokura stwierdził tylko: - Nie potwierdzamy tego, że doszło do jakiegoś incydentu. Potwierdzamy tylko, że mamy taki sygnał. Został przesłuchany pracownik, który powiedział, że istnieje takie prawdopodobieństwo, że do uszkodzenia mogło dojść w Polsce. My to dopiero będziemy weryfikować. Fakt, że rzeczy ofiar przebywały w dyspozycji resortu spraw zagranicznych, potwierdza natomiast Żandarmeria Wojskowa, która jednak nie chce wypowiadać się na temat szczegółów. Ministerstwo Spraw Zagranicznych jest równie powściągliwe. Na pytanie, czy resort kiedykolwiek dysponował rzeczami po ofiarach tragedii smoleńskiej, czy i gdzie dokonywał ich ewentualnej utylizacji oraz czy istnieje jakiś dokument to potwierdzający, MSZ odpowiedziało tylko, że nie udziela informacji w sprawie śledztw, które się toczą. - Dziwi nas, że prokuratura takich informacji przed zakończeniem śledztwa udziela - komentuje biuro rzecznika prasowego resortu. Nie było zgody na utylizację - To jest jakieś skandaliczne i szokujące wytłumaczenie. I naprawdę podające w wątpliwość rzetelność MSZ - podkreśla mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik prawny wdowy po wiceministrze kultury. - Tu nie można mówić o przypadku - zaznacza. Dodaje, że gdyby ktoś wrzucił te rzeczy do pieca, to ciężko byłoby je wyciągnąć. - Wykluczam takie zdarzenie, ponieważ Żandarmeria Wojskowa, która przyjmowała te rzeczy i była za nie odpowiedzialna, zaprzeczyła, żeby ktokolwiek je uszkodził - mówi mecenas. - Załóżmy, że na jakimś etapie MSZ pośredniczyło w przekazaniu tych przedmiotów i doszło do takiego zdarzenia, i ktoś zniszczył ten dokument. W takim wypadku powinna być z tego sporządzona odpowiednia dokumentacja, jakiś protokół czy chociaż notatka urzędnika - wskazuje adwokat. - Nie może być tak, że to się zdarzyło i nie ma po tym żadnego śladu. Wobec tego, jak to ministerstwo funkcjonuje? - pyta. - Gdybyśmy nie złapali za rękę w tej sprawie, to nadal by nic nie było wiadomo, tymczasem złapaliśmy kogoś na kłamstwie i teraz ktoś próbuje to wytłumaczyć, że doszło do przypadkowego uszkodzenia - dodaje. Kownacki informuje, że niebawem przekaże prokuraturze uszkodzony dowód do badań. Prokuratura wojskowa podkreśla, że jedyna zgoda na utylizację wydana przez prokuratora dotyczyła rzeczy stanowiących zagrożenie dla zdrowia i życia. - Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wystąpiła w maju 2010 r. do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o zarządzenie zniszczenia rzeczy pochodzących od ofiar katastrofy, które zostały zdjęte z ciał w trakcie sekcji zwłok w Moskwie i które w następstwie decyzji podjętej przez wojskowego inspektora sanitarnego z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie zostały uznane za przedmioty niebezpieczne dla życia lub zdrowia ludzi, stanowiące źródło zagrożenia bezpieczeństwa powszechnego. Rzeczy te obecnie, po przeprowadzeniu skomplikowanych zabiegów sterylizacyjnych, są okazywane rodzinom ofiar katastrofy na terenie Centrum Szkolenia Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim - informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Współpraca Zenon Baranowski
|