Platforma wygrywa, demokracja przegrywa
Wpisał: Rafał A. Ziemkiewic   
19.10.2011.

Platforma wygrywa, demokracja przegrywa

Zestawienie zapowiedzi sprzed dziesięciu lat z późniejszą polityczną drogą Donalda Tuska i jego formacji, a zwłaszcza ze stanem dzisiejszym, daje efekt groteskowy

Rafał A. Ziemkiewicz 16-10-2011 Platforma--czyli-PZPR-reaktywacja

 

To, że pierwszą troską Donalda Tuska po wyborczym zwycięstwie okazuje się wyzerowanie Grzegorza Schetyny, dziwić może tylko kogoś, kto zupełnie nie zna historii Platformy Obywatelskiej, względnie kogoś, kto bardzo intensywnie stara się nie przyjmować jej do wiadomości. Takie psychologiczne wyparcie, wynikające z zacietrzewionego przekonania, że "naszej partii" nie wolno krytykować, "bo wiadomo, kto by zdobył władzę, gdyby PO ją utraciła", wydaje się w tej chwili bardzo powszechne wśród elit III RP. Ale mimo to spróbujmy przypomnieć, czym Platforma miała być, a czym się nie stała w stopniu najmniejszym.

Teleturnieje  i pornosy

Otóż – jakkolwiek groteskowo to brzmi w kontekście późniejszych wydarzeń – PO miała być partią zupełnie inną niż dotychczasowe. Nie watahą budowaną wokół wodza (jak partie prawicowe) ani klaką zebraną wokół salonu (jak UD) i nie grupą interesu (jak lewica i ludowcy). Platforma – co podkreślała jej nazwa – miała zagospodarować obywatelską aktywność zrodzoną przez III RP. Miała się stać infrastrukturą umożliwiającą awans i twórcze działanie ludziom nowym, którzy sprawdzili się w samorządach i działalności pozarządowej. Jej terenowe struktury miały być budowane spontanicznie, a ich zarządy, aż do szczebla krajowego, wyłaniane oddolnie – w drodze prawyborów.

Tak samo miały być konstruowane listy wyborcze, a więc i reprezentacja parlamentarna. Prawybory miały gwarantować, że kandydatami na posłów i senatorów z konkretnych okręgów (jednomandatowych, co wtedy PO bardzo mocno postulowała) będą ludzie rzeczywiście tam znani: lokalni liderzy i społecznicy wnoszący do działalności partii autentyczne problemy i emocje społeczeństwa. Trzej równorzędni liderzy prezentowali się raczej jako patroni, menedżerowie tej struktury niż wodzowie partyjni.

Nawet zapowiedź rezygnacji z dotacji budżetowej, pobrzmiewającą tanim populizmem, przedstawiano jako element odzyskiwania państwa dla obywateli – ruch oddolny, zakorzeniony w społeczeństwie i mu potrzebny, miał pozyskiwać donacje od ludzi, którym służył.

Zestawienie zapowiedzi sprzed dziesięciu lat z późniejszą polityczną drogą Donalda Tuska i jego formacji, a zwłaszcza ze stanem dzisiejszym, daje efekt groteskowy. W tym kontekście triumf, jakim jest utrzymanie się u władzy na kolejną kadencję, wygląda jak sukces telewizji, która startowała, głosząc wiarę, iż można zdobyć masową oglądalność ambitnym kinem, teatrem i transmisjami z filharmonii – i teraz się cieszy, że faktycznie zdominowała rynek, przemilczając, że po drodze przerzuciła się na teleturnieje, filmy z mordobiciem i pornosy.

Kibicujący Tuskowi celebryci intelektu i gwiazdorzy mediów na wszelkie sposoby odmieniają w kontekście jego triumfu słowo "normalność". Trudno o bardziej chybioną pochwałę. Pod jakimkolwiek względem porównamy partię Tuska, i coraz bardziej tylko Tuska, z partiami zachodnimi, stwierdzić musimy, iż właśnie z demokratyczną normalnością nie ma ona nic wspólnego. Wszystko poszło dokładnie odwrotnie, niż być miało.

Lizusostwo i intrygi

Zamiast aktywności oddolnej mamy lokalnych okupantów skupionych na rozdzielaniu "konfitur władzy" w postaci posad, stanowisk, miejsc w radach i zarządach, zamówień i kontraktów. Czynnikiem, który decyduje o pozycji poszczególnych działaczy, jest zaufanie partyjnego "barona", a z kolei o pozycji "barona" decyduje zaufanie prezesa. A kiedy – jak po aferze hazardowej – prezes gwałtownie zmienia swe sympatie, troską terenowych działaczy, jeśli nie chcą ginąć razem z popadającym w niełaskę protektorem, jest w porę zmienić "podwieszenie".

Życie wewnętrzne partii jest więc pasmem intryg, manewrów i morderczej rywalizacji koterii o "ucho" partyjnego decydenta; a sama partia postrzegana jest jako para-mafijna struktura wzajemnego popierania się w karierze. Karierze, której istotnym warunkiem jest lizusostwo względem swojego protektora (symboliczne kwiaty dla Cezarego Grabarczyka, którymi działaczka z Lublina załatwiła sobie wyborczą jedynkę) i przede wszystkim względem lidera. Dobrze zrozumiał to mazowiecki działacz, który po publicznej wypowiedzi, iż "Tusk otacza się lizusami", i otrzymanej wtedy lekcji szybko włączył się w rywalizację, kto bardziej gorliwie zapewni, że prezes jest "wielkim mężem stanu", "dotkniętym geniuszem", i nawet roczne dzieci po zobaczeniu go w telewizji długo jeszcze się uśmiechają.

A prezes bynajmniej nie wydaje się tym zażenowany. Dzieli i rządzi, rozgrywa koterie przeciwko sobie, dbając, aby nikt mu nie wyrósł zanadto. Dla nikogo nie było tajemnicą, że najbardziej beznadziejni ministrowie jego rządu utrzymują stanowiska dlatego, że od jakości rządzenia ważniejsza jest wewnętrzna gra partyjna – wspomniany już Grabarczyk ze swą spółdzielnią był niezbędny do szachowania schetynowców, a Ewa Kopacz słynie ze ślepego oddania wodzowi.

Co taka partia ma wspólnego z modelem CDU czy UDF, nie wspominając o partiach anglosaskich? Czy w jakimkolwiek kraju zachodnim po zwycięskich wyborach lider zabiera się do likwidowania wewnątrzpartyjnej opozycji, i to jeszcze otwarcie używając argumentu, że musi być wiadomo, kto rządzi? Czy w jakiejkolwiek poważnej partii europejskiej istnieją struktury analogiczne do platformerskich spółdzielni? Czy którykolwiek z zachodnich przywódców używa do sprawowania władzy podobnych mechanizmów co Tusk?

Najwięcej może podobieństw dałoby się znaleźć u Berlusconiego, ale też właśnie jego rządy krytykowane są w Europie jako naruszające standardy i dobre obyczaje demokracji.

Utrzymanie i umocnienie przez PO dominującej pozycji w państwie za normalność uważać może tylko ktoś, dla kogo odniesieniem pozostają rządy PZPR. Tak się bowiem stało, że po latach 20 wolna Polska okazała się niezdolna do stworzenia niczego lepszego niż powtórka modelu "przewodniej siły narodu". I to z czasów, gdy PZPR straciła już ideologię i wiarę, a jej rządy opierały się tylko na argumencie porządku międzynarodowego oraz propagandzie wzniecającej w obywatelach lęk przed "niestabilnością" i utratą poczucia socjalnego bezpieczeństwa.

Klęska III RP

Trudno nie nazwać tego ogromną klęską  III RP. W dziedzinie struktur politycznych po wszystkich tych latach jesteśmy ponownie w schyłkowej PRL. Z jednej strony partia rządząca, która zatraciła jakikolwiek pozytywny mit i funkcjonuje tylko jako mniejsze zło, szermując argumentem, że jej rządy, jakiekolwiek by były, gwarantują, iż nie będzie gorzej. Z drugiej opozycja oparta na sprzeciwie moralnym i jednym uosabiającym go człowieku, którego jakakolwiek krytyka, nie mówiąc już o niesubordynacji, gaszona jest argumentem "rozbijania jedności". Nazwałem to już dawno wyborem między mafią a sektą (bo istnienie "stronnictw sojuszniczych" niewiele tu zmienia) i po ostatnich wyborach takie stawianie sprawy wydaje mi się jeszcze bardziej zasadne.

Gdzie szukać przyczyny, dla której próby budowy w Polsce systemu partyjnego skończyły się triumfem "pamięci materiału"? Najłatwiej wskazać na niską jakość elit. Ci, którzy najwięcej gadali o demokracji, nie tylko nie potrafią zauważyć, jak Tusk stał się w każdym calu tym wirtualnym Kaczyńskim, którym przez tyle lat straszyli siebie nawzajem i społeczeństwo – opierającym swą władzę na klientyzmie, na niszczeniu rywali i demokratycznych mechanizmów, szczuciu, agresji, podsłuchach oraz służbach.

W chwili, gdy Tusk spektakularnie wykańcza Schetynę, otrzymuje jeszcze od nich gratulacje, że "wreszcie wiadomo, że telefon do PO to telefon do Tuska", i "to normalne, że lider musi być jeden". Brakuje w tych lizusowskich komentarzach już tylko otwartego odwołania się do hasła "centralizmu demokratycznego".

Ale nie sądzę, aby niska jakość elit, oddanych Tuskowi jako gwarantowi ich przywilejów, decydowała. Fiasko demokracji, z której de facto zaistniało w III RP tylko głosowanie, wynika ze struktury społecznej. Nie zmieniła się ona przecież w stosunku do PRL, dlaczegóż więc miałaby się zmienić nabudowana na niej struktura polityczna?

Deszcz unijnych dotacji i ogromne zaciągnięte podczas jej rządów długi pozwoliły PO niezwykle rozbudować swą wyborczą klientelę. Proces rodzenia się polskiej klasy średniej został zatrzymany i cofnięty, powiększono w ogromnym stopniu biurokrację i "sferę publiczną" oraz uzależniono od administracji różnych szczebli drobny biznes. W takiej sytuacji model władzy realizującej interesy nomenklatury i opozycji totalnej czekającej, aż ekonomiczna niewydolność tak rządzonego państwa wygeneruje gniew mas, wręcz się narzucają. Ze wszystkimi tego skutkami.