Po orgazmie zwycięstwa
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
24.10.2011.

Po orgazmie zwycięstwa

...warunki umowy koalicyjnej, to znaczy - na ile komu będzie można doić Rzeczpospolitą

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    23 października 2011

Co tu ukrywać; mogło być gorzej, a nawet znacznie gorzej. Nie ma co narzekać, bo skoro 9 października w naszym nieszczęśliwym kraju zwyciężyła demokracja, to i tak mamy niesamowite szczęście. Jeśli nie liczyć przypadku byłego zastępcy prezydenta Łomży, którego zmasakrowane zwłoki znaleźli nad Narwią wędkarze, to nikt nie zginął, przynajmniej z tego powodu, że on nigdzie nie kandydował, toteż tej śmierci nie można zaliczyć na karb zwycięstwa demokracji. Tymczasem w takiej Libii, gdzie demokracja właśnie też zwyciężyła, nie obyło się bez ofiar; właśnie ambasador Polski w tym kraju potwierdził, że tamtejszy tyran, przyjaciel Związku Radzieckiego oraz premiera -generała Wojciecha Jaruzelskiego, został najpierw ostrzelany przez samolot NATO, a następnie, kiedy próbował ukryć się w przydrożnym kanale - zastrzelony przez bojówkarzy kolaborującej z NATO Narodowej Rady Libijskiej. Zginął też jeden z jego synów, a los drugiego nie jest pewny.

Tymczasem naszym tyranom w osobach generała Wojciecha Jaruzelskiego, czy Czesława Kiszczaka nie tylko nie spadł włos z głowy, ale w dodatku zażywają reputacji autorytetów moralnych, a w każdym razie - ludzi honoru, i to z nominacji samego najważniejszego, to znaczy może nie najważniejszego, bo najważniejszym cadykiem naszego nieszczęśliwego kraju jest prawdopodobnie pan Aleksander Smolar - ale w każdym razie - bardzo ważnego cadyka, czyli pana red. Adama Michnika. Widać zatem, że demokracja okazała się dla naszego nieszczęśliwego kraju, a zwłaszcza dla naszych tyranów, nadzwyczaj łaskawa.

Oczywiście nie ma rzeczy doskonałych, toteż nawet w przypadku wyjątkowej łaskawości demokracji, można dopatrzyć się w jej zwycięstwie również plusów ujemnych. Jednym z nich są powyborcze dintojry i to nie tylko w partiach, które według powszechnej opinii nie odniosły sukcesu na miarę zwycięstwa demokracji, ale również i w tych, które w powszechnym mniemaniu taki sukces odniosły. W zwycięskiej Platformie Obywatelskiej trwają przepychanki premiera Tuska z obdarzonym przezeń nieograniczonym zaufaniem marszałkiem Schetyną. O co tak się przepychają? Premier Tusk daje do zrozumienia, że o to, by wszyscy zobaczyli, kto rządzi. Nie wydaje się to przekonujące, bo „wszyscy”, a jeśli nawet nie zaraz „wszyscy”, to w każdym razie ci, którzy powinni takie rzeczy wiedzieć, doskonale wiedzą, że ani premier Tusk, ani marszałek Schetyna niczym nie „rządzą”, tylko z łaski Sił Wyższych piastują jedynie zewnętrzne znamiona władzy. Ale przecież można się przepychać również i o posiadanie zewnętrznych znamion władzy, więc pewnie chodzi właśnie o to. Jednakże przekonanie premiera Tuska, że chodzi o pokazanie kto tu rządzi, napawa niepokojem, bo może świadczyć, iż stopniowo traci on kontakt z rzeczywistością.

Takie rzeczy podobno się zdarzają; właśnie w „Gazecie Wyborczej” ukazał się reportaż z Libii, przedstawiający rozmowę tamtejszych lekarzy psychiatrów na temat poczytalności libijskiego tyrana. Z rozmowy wynika, że musiał on mieć potężnego fioła. A skoro takiego fioła miał pułkownik Kaddafi, to skąd możemy wiedzieć, że premier Tusk jest akurat na takie przypadłości uodporniony? Warto zauważyć, że jego przepychanki z marszałkiem Schetyną przypominają do złudzenia przepychanki partyjnego betonu z partyjnymi liberałami w 1981 roku, którym się wydawało, że w ten sposób nie tylko ratują, ale utrwalają swoją władzę, podczas gdy razwiedka miała już ich wszystkich na liście do internowania.

Podobnie niezrozumiały charakter mają przepychanki w Prawie i Sprawiedliwości. Media donoszą, jakoby aktywizował się tam europoseł Ziobro i europoseł Kurski, ale co z tego ma wynikać - trudno zgadnąć, bo każde dziecko przecież wie, że tych wszystkich Umiłowanych Przywódców wystrugał z banana prezes Jarosław Kaczyński i wystarczy jedno jego słowo, by każdego pogrążyć w niebycie. Przekonał się o tym europoseł Michał Kamiński, dotychczas przypominający prosiaka wyłącznie zewnętrznie - że kiedy tylko został latoroślą odłączoną od życiodajnego pniaka prezesa Kaczyńskiego, żyje już tylko w krótkich momentach, kiedy akurat któryś z funkcjonariuszy medialnych potrzebuje, żeby mu przed kamerą czy mikrofonem coś na Kaczora nabluzgał. W SLD to co innego. Tam celem dintojry jest odsunięcie przewodniczącego Napierniczaka, to znaczy pardon - oczywiście przewodniczącego Napieralskiego, żeby zrobić miejsce tamtejszemu parkowi jurajskiemu, którego przebudzenie sygnalizowałem jeszcze wiosną. I rzeczywiście - funkcję przewodniczącego Klubu Parlamentarnego SLD objął Leszek Miller, na widok którego nawet odważny poseł Ryszard Kalisz zrezygnował z ubiegania się o funkcję przewodniczącego partii, wakującą po rezygnacji Napierni... to znaczy pardon - oczywiście przewodniczącego Napieralskiego.

Wygląda na to, że dintojra nie ominie nawet Ruchu Palikota, bo podobno buntują się przeciwko niemu przedstawiciele Wolnych Konopi. Najwyraźniej jeszcze muszą trwać w nirwanie, w jakiej pewnie pogrążyli się z radości na widok niespodziewanego zwycięstwa. No, nie tak do końca niespodziewanego, skoro już starożytni Rzymianie posługiwali się pełną mądrości sentencją, iż nie ma takiej bariery, której nie przekroczyłby osioł obładowany złotem. Okazuje się, że nie tylko żelazo, ale właśnie przede wszystkim złoto posiada właściwości magnetyczne, bo do Ruchu Palikota został już przyciągnięty jeden Umiłowany Przywódca z SLD, a słychać, że w charakterze Doradcy Doskonałego do Spraw Wykluczonych do posła Palikota dołączył płomienny bojownik o szczęście ludu pracującego Piotr Ikonowicz, a także - postarzały senator Kazimierz Kutz. Widzimy, że w przypadku Ruchu Palikota plusy ujemne mieszają się z plusami dodatnimi - co przy fermentacji jest rzeczą zwyczajną. I tylko w Polskim Stronnictwie Ludowym o żadnych dintojrach nie słychać, bo PSL właśnie negocjuje z Platformą warunki umowy koalicyjnej, to znaczy - na ile komu będzie można doić Rzeczpospolitą.

Na żadne dintojry w takiej sytuacji nie ma ani czasu ani miejsca - podobnie jak w anegdocie o modłach w synagodze. Jakiś nieszczęśnik wrzaskliwie domagał się od Najwyższego 500 dolarów i robił przy tym tyle hałasu, że w pewnym momencie jeden z poważnych uczestników modlitwy wręczył mu 500 dolarów i kazał natychmiast się wynosić - „bo my tu modlimy się o naprawdę duże pieniądze!” I słuszna jego racja - bo musiał wiedzieć, że kiedy pewnego razu zebrani w synagodze modlili się bardzo hałaśliwie, w pewnym momencie w ścianie otworzyło się okienko, z którego wyjrzał aniołek i powiedział: „Pan Bóg prosi, żeby było ciszej!

Skoro tak, skoro nawet Pan Bóg prosi, to już wkrótce na pewno wszystko się uciszy. Nawet odgłosy katastrofy smoleńskiej, o której po wyborach prawie że już nie słychać - a w tej ciszy będzie słychać pracowite cmokanie, chłeptanie, łapczywe połykanie, borborygmi i inne odgłosy, świadczące o gorliwym zagospodarowywaniu zwycięstwa demokracji przez jego beneficjentów. Bo jakże tu nie wypić i nie zakąsić, kiedy mimo pewnych mankamentów, u nas wszystko obyło się bez ofiar w ludziach, podczas gdy gdzie indziej cena zwycięstwa demokracji była znacznie wyższa?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).