Złudne marzenia o euro - czy zdrada Jeżeli gwarancje wystawione przez Słowację mają opiewać na 7,7 mld euro, to Polska musiałaby wystawić gwarancje na około 50 mld euro, a więc prawie 220 mld złotych Marek Łangalis ekspert gospodarczy Instytutu Globalizacji http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111027&typ=my&id=my05.txt Wydawało się, że obecne problemy strefy euro skutecznie na lata wyleczą polskich polityków z marzeń o zastąpieniu złotówki europejską walutą. Nic bardziej mylnego. Wygląda na to, że możliwość debaty w gronie kilkunastu bankrutów jest ważniejsza niż polski interes. Niepełna prezydencja Premier Donald Tusk obecnie jedzie na tym samym wózku co premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Obydwaj nie są zapraszani na spotkania dotyczące strefy euro, a chcieliby. Prezydent Francji wobec brytyjskiego premiera wypowiedział nawet słowa, których autorstwo przypisuje się Jacques´owi Chiracowi wobec Polski: "Straciliście dobrą okazję, by siedzieć cicho". Niezrozumiałe jest, dlaczego tak bardzo Tusk czy Cameron chcieliby uczestniczyć w debatach nad bankrutem, jakim jest wspólna waluta. W tym momencie najlepiej byłoby zostawić Francuzów, Niemców oraz resztę państw ze swoimi problemami, które sami wywołali. To, że kilka osób w Polsce może poczuć niesmak w wyniku jakiejś niepełnej prezydencji Unii Europejskiej, jest naprawdę marginalne. Euro a demokracja Słowacja, nasz południowy sąsiad, euro przyjęła w 2009 roku i prawdopodobnie, poza kilkoma unio-entuzjastami, przeklina ten moment do dziś. Euro miało wpływ w tym małym kraju nie tylko na gospodarkę, ale przede wszystkim na demokrację. Oto premier Iveta Radicowa od wielu miesięcy sprzeciwiała się uczestnictwu Słowacji w Europejskim Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF), który ma za zadanie wspomóc bankrutujące kraje euro-strefy (głównie Grecję). Argumentowała, że dlaczego biedny słowacki emeryt ma wspomagać 3 razy bogatszego greckiego emeryta. Nie ma żadnej logiki w tym, by biedniejszy kraj wspomagał lenistwo kraju bogatszego. Od początku głośno mówiła, co nie podobało się Brukseli, o tym, że nie przyłoży ręki do ograbienia słowackich podatników (chociaż później głosowała za przyjęciem propozycji Unii, to jej partia wyłamała się z dyscypliny partyjnej). Głosowanie nad planem wstąpienia do EFSF odbyło się 11 października i było porażką dla Brukseli. Słowacja nie zgodziła się na wystawienie gwarancji na 7,7 mld euro do funduszu. Od każdego Słowaka byłoby to 1400 euro, niewyobrażalna kwota. W demokracji po takim głosowaniu byłoby po sprawie. Ale przecież Unia Europejska nie jest zbudowana na demokratycznych zasadach, powtarzano już negatywne referendum w Irlandii dotyczące traktatu lizbońskiego, można więc i zmusić maleńki kraj w Tatrach do zrzutki na rozpasanie greckich polityków. Następnego już dnia minister spraw zagranicznych Francji Alain Juppe wyraził nadzieję na ponowne głosowanie słowackich parlamentarzystów. Jeszcze tego samego dnia szef słowackiej opozycji, socjalista Robert Frico, wyraził chęć ponownego głosowania nad udziałem Słowacji w EFSF. Dwa dni później, 14 października przyjęto gwarancje na EFSF. Cały proces przypomina dokładnie to, co się działo z traktatem lizbońskim w Irlandii. Jeżeli głosowanie jest nie po myśli uniokratów, to powtarza się je, stosując wszystkie możliwe metody nacisku, aż do skutku. Jeżeli potrzebne byłoby i trzecie głosowanie, to pewnie by się ono odbyło. Sam przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso kontrolował wydarzenia w Bratysławie. Skutkiem całego zdarzenia jest pytanie o sens demokracji, gdy o losach milionów chcą decydować komisarze europejscy, a demokratyczna kontrola jest im całkowicie nie na rękę. Skutki polityczne na Słowacji są takie, że premier Radicova złożyła dymisję z urzędu, a przyspieszone wybory odbędą się wczesną wiosną przyszłego roku. Prezydent chce euro Po tego typu wydarzeniach na Słowacji każdy nowy kraj powinien uciekać od strefy euro jak najdalej. Pomijając negatywne skutki dla gospodarki, euro niesie ze sobą utratę resztek suwerenności. Nie zważając na wydarzenia u naszego południowego sąsiada, Narodowy Bank Polski zorganizował w dniach 21-22 października w ramach naszej prezydencji w UE konferencję międzynarodową: "Ku większej integracji i stabilności Europy: wyzwania dla strefy euro oraz Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej". Konferencję oprócz prezesa NBP Marka Belki oraz prezesa Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Tricheta zaszczycił również wystąpieniem Bronisław Komorowski. Warto wczytać się w słowa wypowiedziane przez prezydenta, gdyż niosą one deklaracje co do polskiej przyszłości. Powiedział on: "Pragniemy aktywnie brać udział w reformowaniu ustroju unii walutowej, uczestnicząc - podobnie jak pięć innych krajów spoza strefy euro - w Pakcie Euro Plus oraz aktywnie współkształtując nowe zasady zarządzania gospodarczego. (...) Jest to istotne z punktu widzenia nie tylko naszych chęci, ale także woli uczestniczenia w unii walutowej w przyszłości". Ponadto stwierdził, że wprowadzenie euro przyczyniło się do powstania 14 milionów nowych miejsc pracy. Dlaczego polski prezydent tak bardzo chce aktywnie uczestniczyć w reformowania strefy euro, nawet nie będąc jej członkiem? Jeżeli gwarancje wystawione przez Słowację mają opiewać na 7,7 mld euro, to Polska musiałaby wystawić gwarancje na około 50 mld euro, a więc prawie 220 mld złotych (w tym roku wszystkie wpływy do budżetu państwa mają wynieść ok. 273 mld złotych). Co takiego kieruje najwyższymi władzami państwowymi, że lekceważą interes swoich wyborców, a widzą tylko zachcianki brukselskich komisarzy? Czy Polska musi w każdym swoim momencie dziejowym wysługiwać się obcym mocarstwom, tylko w zamian za uścisk dłoni i poklepanie po ramieniu dla paru polityków? Czy dla Komorowskiego ważniejsze od interesu Polaków jest ratowanie bankrutującej Grecji, żyjącej ponad stan z kredytów zaciąganych we francuskich i niemieckich bankach i rozleniwionej do granic możliwości, gdzie emerytura jest wciąż trzykrotnie wyższa od polskiej? Czy polski podatnik ma być wyciśnięty jak cytryna do ostatniej kropli soku po to tylko, by Grecja dostała nagrodę za swoją socjalistyczną politykę rozpasania na koszt innych? Euro zbankrutuje Wydawało się, że kryzys finansowy, który szczególnie dotknął niektóre państwa strefy euro, potęgując kłopoty wśród również zdrowych gospodarek, na stałe wyleczył polskich polityków z marzeń o wspólnej walucie. Jeszcze do 2008 r. przeciwników euro nazywano oszołomami. Gdy okazało się, że euro to nie panaceum na wszystkie bolączki, do głosu doszedł nurt sceptyczny wobec likwidacji złotówki. Okazuje się, że była to tylko chwilowa gra, a najwyższe władze państwowe ciągle planują przeniesienie miejsca prowadzenia polityki monetarnej z Warszawy do Frankfurtu nad Menem (gdzie siedzibę ma Europejski Bank Centralny). Może prezydent Komorowski uwierzył w swoje słowa o 14 milionach miejsc pracy, które rzekomo są wynikiem powstania wspólnej waluty. Jest to o tyle dziwne, że w 2001 roku, tuż przed wprowadzeniem euro, średnie bezrobocie w 17 krajach, które obecnie mają euro, wynosiło 8,1 proc., w 2010 r. było to już 10,1 procent. Skąd zatem Komorowski wziął dane o 14 milionach nowych miejsc pracy, pozostanie pewnie jego tajemnicą, której będzie strzegł jak ekspertyz w sprawie OFE. Warto natomiast, by prezydent Polski skonfrontował fakt, że dług państw strefy euro w 2001 r. wynosił 4,98 bln euro, podczas gdy na koniec 2010 roku było to już 7,82 bln euro (wzrost prawie o 60 proc.). I tu można znaleźć bezpośrednią przyczynę działania euro. Koszty kredytu w strefie euro są katastrofalnie niskie. Międzybankowe stopy ustalane przez Europejski Bank Centralny oscylują wokół 1 proc. (w Polsce jest to 4,25 proc.). To powoduje, że bardzo łatwo się pożycza. Tylko że pożyczki kiedyś trzeba oddać. Dostęp Grecji do taniego kredytu skończył się katastrofą. Jeszcze dwa lata przed przystąpieniem do euro stopy procentowe ustalone przez Bank Centralny Grecji wynosiły 7 procent! Żadna gospodarka nie wytrzyma obniżki stóp procentowych o pięć, sześć punktów w 2 lata. Dodatkowym obciążeniem są chore regulacje bankowe, które pozwalały bankom pożyczać państwom strefy euro pieniądze bez tworzenia rezerw. Uważano, że takie pożyczki nie niosą ze sobą żadnego ryzyka. W związku z czym banki pożyczały każde możliwe środki, nie zwracając uwagi ani na aktualną sytuację finansową Grecji, ani na potencjalne ryzyko (które wg zaleceń EBC w ogóle nie istniało). Wszystkiemu jest winny fakt, że europejscy politycy próbowali oszukać podstawowe prawa rynku, które powinno przypominać się na każdym kroku: nie da się prowadzić jednakowej polityki monetarnej dla państw o różnym stopniu rozwoju oraz kultury. Być może tani kredyt jest dobry dla gospodarki oraz narodu niemieckiego, który cechuje się rozsądnym myśleniem. Ale na pewno nie jest dobry dla państw południowych, gdzie w wyniku taniego kredytu wzrosła tylko konsumpcja oraz ogólne zadłużenie. Pieniądze te zostały po prostu przejedzone. Dlatego takie problemy mają dziś Grecja oraz Włochy i Hiszpania z Portugalią. Euro jest też wynikiem bankructwa Irlandii. Gospodarka ta została po prostu przegrzana. Wysoki wzrost gospodarczy spotęgowany przez tani kredyt spowodował wprost przegrzanie koniunktury (głównie w budownictwie, gdzie ceny nieruchomości rosły w zastraszającym tempie, aż do momentu gdy liczba oddanych budynków znacznie przekroczyła możliwości zakupowe Irlandczyków). Gdyby zgodnie z intencją prezydenta wprowadzić w Polsce euro, to mielibyśmy albo wysoką inflację (do tego prowadzi tani kredyt), albo z czasem niższy wzrost gospodarczy oraz wyższe bezrobocie. Co gorsza, podstawowe narzędzie oddziaływania na gospodarkę, jakim jest prowadzenie autonomicznej polityki monetarnej (a trzeba jasno to zaznaczyć - Polska od początku XXI wieku prowadzi jedną z rozsądniejszych polityk pieniężnych w Europie, i to głównie dzięki temu przeszliśmy przez kryzys suchą stopą), zostałoby przesunięte do Frankfurtu nad Menem. A nie oszukujmy się, nikt, absolutnie nikt w Europejskim Banku Centralnym nie będzie prowadził polityki monetarnej z uwzględnieniem polskiego interesu. Dlaczego? Bo potencjał gospodarczy Polski jest nieznacznie wyższy niż najbogatszego landu w Niemczech Nadrenii Północnej-Westfalii. Polityka prowadzona w EBC nastawiona jest na uwzględnienie interesu głównie Francji oraz Niemiec. Pozostałe kraje mają marginalne znaczenie. Stwierdzenie, że ktokolwiek we Frankfurcie nad Menem uwzględnia interesy małych krajów, jak np. Estonia czy Słowenia, to niezły żart. Te państwa znaczą tyle dla strefy euro, co niemieckie półmilionowe miasto (np. Brema). Przecież nikt normalny nie będzie liczył się w kształtowaniu polityki monetarnej z takimi liliputami. Polska jest oczywiście większa, ale gospodarczo znaczy tyle, co najbogatszy niemiecki land. I warto by polscy decydenci sobie to uświadomili. Jeżeli utracimy kontrolę nad pieniądzem używanym w Polsce, to tak naprawdę utracimy prawo do decydowania o tym, co dzieje się w naszym kraju. Zarówno gospodarczo, jak i politycznie. Czy naprawdę takie są intencje prezydenta Komorowskiego? Mayer Anzelm Rotschild powiedział kiedyś: "Pozwólcie mi tworzyć i kontrolować pieniądze państwa, a nie będzie mnie obchodzić, kto tworzy w nim prawa". Autonomiczna polityka monetarna oraz własna waluta elastycznie reagująca na sytuację gospodarczą są podstawą zdrowego organizmu gospodarczego. W Polsce, która przez kilka lat borykała się z gigantyczną inflacją, jeszcze do niedawna wszystkie siły polityczne doskonale to rozumiały, czego wynikiem było nie ingerowanie polityków w niezależne ciało konstytucyjne, jakim jest Rada Polityki Pieniężnej, odpowiedzialna wraz z prezesem NBP za kształtowanie polityki pieniężnej. Dlaczego mamy zamieniać coś, co funkcjonuje wręcz idealnie, na walutę, która stoi na skraju bankructwa?
|