Dlaczego lekarze? Dlaczego nie nauczyciele, nie prawnicy, nie historycy, politolodzy i socjolodzy? | |
Wpisał: Jerzy Przystawa | |
28.10.2011. | |
Dlaczego lekarze? Dlaczego nie nauczyciele, nie prawnicy, nie historycy, nie politolodzy i socjolodzy?
Lekarz polski – obywatel
Jerzy Przystawa, 26 października 2011
I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei – Przeciw nadziei! (Maria Konopnicka, 1887)
Czym jest inteligencja polska XXI wieku, kim są tworzący jej oficjalną czołówkę intelektualiści – to pytanie kołacze się nieustannie po głowach pogrobowców I i II Rzeczypospolitej. Czy wysiłek najeźdźców i okupantów, którzy za cel zasadniczy postawili sobie wyniszczenie i wykorzenienie tej warstwy społecznej, był tak skuteczny, że jeszcze dzisiaj, w 20 lat po tym, jak Armia Czerwona opuściła nasze terytorium, naród polski na próżno rozgląda się w poszukiwaniu sukcesorów tej warstwy społecznej, która tak chlubną rolę zapisała w odzyskaniu i budowaniu Niepodległej? Czy to możliwe, żeby z tej pięknej tradycji pozostało tylko to, co mamy dzisiaj: oddziały inteligenckich najemników, rozglądających się jedynie za dodatkowym zarobkiem, który by umożliwił im żyć na stopie, jaką uważają za godną ich aspiracji? Czyżby ogromny wzrost liczby studentów szkół wyższych produkował jedynie wielosettysięczne szeregi sfrustrowanych niedouczonych absolwentów, marzących jedynie o urządzeniu się gdzieś na Wyspach Brytyjskich, Ameryce, Kanadzie, Francji czy w innym kraju uchodzącym za odpowiedni do zrobienia finansowej kariery?
Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych od lat zwraca uwagę, na podstawową wadę ustrojową III RP, jaką jest korupcjogenna, naruszająca podstawowe prawa obywatelskie, powszechnie niezrozumiała i zniechęcająca do udziału w wyborach procedura wyborcza w wyborach do Izby Ustawodawczej. Uparcie przypominamy, że w tych wspomnianych, najważniejszych krajach tzw. Zachodu, parlamenty wybierane są zupełnie inaczej, że tam kandydować może każdy, że nie ma tych wszystkich komisji wyborczych, które potajemnie liczą głosy, że zasada wyboru jest równie prosta, jak proste jest publiczne liczenie głosów, a rezultatem tych wyborów są stabilne rządy, powstające na oczach wszystkich, bez partyjnych krętactw i przepychanek. Cała ta elementarna wiedza o wyborach w UK czy USA została przed oczami polskich inteligentów starannie ukryta, a podręczniki politologii i innych nauk społecznych, przez dziesięciolecia, karmiły studentów naszych uczelni kłamstwem i dezinformacją. I, niestety, nadal to robią, ponieważ ten błąd ustrojowy, który rujnuje nasze państwo i życie polityczne, jest wygodny dla ludzi, którzy prawem kaduka przypisali sobie prawo decydowania i rozstrzygania o wszystkich sprawach ustrojowych, w tym przede wszystkim o zasadach, na jakich obywatele mają ich dopuszczać do sprawowania urzędów publicznych. I nie przeszkadza nic, że kolejne sondaże opinii publicznej pokazują, że większość Polaków nie życzy sobie takiego systemu wyborów, że chętnie widzieliby procedury, jakie od ponad 200 lat obowiązują gdzieś tam, na drugim końcu Europy i za Oceanem i nie przeszkadza nawet to, że zebrano prawie milion podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w tej sprawie… Nie ma popularnych publicystów, nie ma dziennikarzy telewizyjnych i radiowych, nie ma wybitnych analityków politycznych, nie ma profesorów prawa konstytucyjnego, politologii i socjologii, którzy na ten błąd ustrojowy zwracaliby uwagę, polska inteligencja od tej sprawy odwraca się tyłem lub bokiem, sugerując, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Próby dotarcia do uznanych środowisk akademickich, do związków zawodowych, praktycznie do wszystkich organizacji politycznych i społecznych, jakie swoją pozycję zawdzięczają dobrym stosunkom z establishmentem politycznym nie przynoszą pozytywnego rezultatu. To, co oficjalnie przejęło spuściznę po wielkim Ruchu „Solidarność”, zapomniało, że „Solidarność” to był przede wszystkim ruch reformatorski, którego zasadniczym celem było przywrócenie podmiotowości obywatelowi, a nie wyszarpywanie kolejnych ochłapów z publicznej kasy.
W tym naszym wieloletnim pukaniu do inteligenckich polskich głów spotkała nas miła niespodzianka: 16 grudnia 2000 zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, który podjął uchwałę domagającą się wprowadzenia w Polsce JOW do Sejmu. Od tej pory, przez całe dziesięciolecie, lekarze polscy zrzeszeni w OZZL towarzyszą nam i wspierają przy wszystkich podejmowanych akcjach, uczestniczą w manifestacjach, konferencjach i zjazdach. 19 października 2011 zostałem zaproszony na uroczystość XX Lat OZZL. Przedstawiając historię Związku jego szef, dr Krzysztof Bukiel, wielokrotnie podkreślał ich zaangażowanie w tę wielką sprawę ustrojową, przypominał o wspólnych akcjach, zapewniał, że lekarze są świadomi wagi sprawy i nie zamierzają się wycofać. Krzysztof Bukiel i Sekretarz Generalny Związku dr Ryszard Kijak przygotowali piękną, prawie tysiącstronicową kronikę OZZL pod tytułem Dzieje i nadzieje Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy z mottem Kropla drąży skałę, nie przez swoją siłę, ale przez wytrwałość. W tej książce, opisującej dwie dekady ich walki nie zabrakło miejsca dla Ruchu JOW.
Słuchając tych wszystkich budzących nadzieję wypowiedzi szukałem odpowiedzi na pytanie: dlaczego lekarze? Dlaczego nie nauczyciele, nie prawnicy, nie historycy, nie politolodzy i socjolodzy? Komuna wypracowała stereotyp lekarza: przekupnego, pazernego łapówkarza, któremu nie powinno się ufać i którego należy kontrolować na każdym kroku. Do umocnienia tego stereotypu przyczynili się politycy III RP. Pokaż lekarzu, co masz w garażu! – wykrzykiwał z trybuny sejmowej marszałek Sejmu, a do szpitali i gabinetów lekarskich wkraczali chłopcy w kominiarkach demonstrując, w świetle telewizyjnych kamer, jak bardzo nieprzekupna jest władza, jak bardzo zdemoralizowane środowisko lekarskie. Jakich więc przywilejów i intrat poszukiwać mogą tysiące lekarzy w OZZL, angażując się w sprawę, która do dzisiaj pozostaje tabu i przed którą zamknięte są wszelkie salony, nie tylko polityczne, ale telewizyjne i dziennikarskie?
Krzysztof Bukiel i Ryszard Kijak, kiedy zadaję im to pytanie, uśmiechają się tylko nieśmiało i dają do zrozumienia, że pytanie jest głupie, że sprawa jest oczywista i nie ma o czym mówić. I słuchając ich przypomina mi się inna uroczystość, w której uczestniczyłem kilka miesięcy temu na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Zamordowano tam, strzałem w tył głowy, 40 profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej. Wśród nich, dziwnym i trudnym do zrozumienia trafem, 14 nazwisk, a więc 35%, to profesorowie medycyny: Antoni Cieszyński, chirurg, Władysław Dobrzaniecki, chirurg, Jan Greg, internista (zamordowany razem z żoną), Jerzy Grzędzielski, okulista, Edward Hamerski, prof. weterynarii, Henryk Hilarowicz, chirurg, Witold Nowicki, anatomopatolog i jego syn, także lekarz, Jerzy Nowicki, Tadeusz Ostrowski, chirurg (zamordowany razem z żoną), Stanisław Progulski, pediatra (zamordowany razem z synem), Roman Rencki, internista, Stanisław Ruff, chirurg (zamordowany razem z żoną i synem), Włodzimierz Sieradzki, profesor medycyny sądowej, Adam Sołowij, ginekolog (zamordowany razem z wnukiem). Prawie przy każdym z tych nazwisk znajdziemy adnotację: obrońca Lwowa 1918. A na środku Cmentarza Orląt znajdujemy grób generała profesora Ludwika Rydygiera, chirurga sławy światowej, organizatora i dowódcy służby medycznej obrony Lwowa.
Czyżby, jakimś tajemniczym i cudownym zrządzeniem losu, ten gen patriotyczny i obywatelski – tępiony i wykorzeniany przez 70 lat – przetrwał właśnie w środowisku lekarzy? A jeśli tak, to może, któregoś dnia, obudzi się i odżyje w innych środowiskach: nauczycieli, profesorów, pisarzy i publicystów, prawników i historyków? Contra spem spero. |