Levy Sztos i Jego muza - Bonja | |
Wpisał: Janusz SZPOTAŃSKI | |
28.10.2011. | |
Levy Sztoss i Jego muza - Bonja
[Ostatnio - AD 2011 - w Warszawce niesłychanie łeb podniosła Intelektualna Paryska Lewica. Tu – w ”tym kraju” – są to fejginiątka. Oj, oj, jak błyskotliwe! Czasem trafi się filozofiątko, formalne, bo ani Filozof, ani Jego kobiety biologicznym pochodzeniem przychówku nie byli zainteresowani. Oto, dla przypomnienia, epizod intelektualny Bonjy z Levym Stossem. MD]. http://literat.ug.edu.pl/szpot/bania.htm
„Faszyzm nie przejdzie przez to łoże! Ja się z faszyzmem nie położę!” [----] Nagle przypomniał sobie: czwartek!
U księżnej jour! I szybkim krokiem ruszył, by zdążyć na kolację. (Że się tak śpieszył do kolacji, trzeba mu przyznać wiele racji, bo na kolacjach księstwa Guise jak w niebie czuł się smaku zmysł)
Nie było mu jednakże dane sycić się boskich dań rozkoszą, gdyż - jak wiadomo - niezbadane zazwyczaj są zrządzenia losu. Kiedy pojawił się w salonie pośród od dawna znanych twarzy, witany gromkim „aa!” chóralnym, dziwny wypadek się wydarzył. Oto blondyna bardzo piękna, ledwie skończyły się wiwaty, spytała głośno swej sąsiadki: „ Kim jest ten łysek zezowaty?” Była to Bonja oczywiście i, prawdę mówiąc, nieźle wlana, gdyż strasznie nudząc się w salonie, wtrąbiła butle dwie szampana. Nie była wtedy jeszcze damą i mało znała się na szyku, toteż zebrane tutaj sławy brała za starych, nudnych pryków. Teraz, zgorszone widząc miny i oczy księżnej pełne gniewu, chciała już rzucić w odpowiedzi: „Ach, dajcie spokój! Ja olewam!” Że się nie zrobił wielki skandal wskutek strasznego Bonjy faux pas, to dzięki temu, że Simona pod stołem jej wsunęła kopa. „Niech pani zmilczy! - zasyczała - To Francji chluba jest i chwała: wielki filozof Levy-Stoss!” A Bonja znów na cały głos: „Jeden sztos więcej, jeden mniej!” O, Boże, chciej wybaczyć jej! Zresztą w kompletnym była błędzie, bowiem zrządzeniem dziwnym losu Levy niezdolny był do sztosów. Intelekt siadł mu na popędzie, całkiem przydusił mu libido, lecz - żeby całą prawdę rzec - chociaż mu brakło męskich zalet, baby marzyły mu się stale. Szczególnie, ach!, blondyna rosła, która by - z dupą jak wierzeje - przed sobą cyc ogromny niosła jak średnia dynia, gdy dojrzeje! Śnił taką niezliczone noce, a rankiem własne klął niemoce, wiedząc, że gdy się do niej zbliży, piekielna zdolność analizy znów spowoduje wielki kryzys. Z tych zbliżeń wciąż miał taki zysk, że rozsierdzone brakiem bóstwo raz po raz mu dawało w pysk za mimowolne to oszustwo. W końcu pomyślał: „Absurd dziki! Stale spuchnięte mam pół twarzy! Trzeba się wyrzec głupich marzeń i wrócić do metafizyki!”
Lecz teraz, kiedy w nagłej ciszy, jaką wywołał Bonjy nietakt, zobaczył ją, znów nieodparcie go pociągnęła ta kobieta. Przez profesorskie roztargnienie biorąc chwilowe podniecenie za przejaw prostej męskiej siły, zbliżył się do niej z galanterią i, chcąc dowcipny być i miły, rzekł do niej, nadrabiając gestem: „Pani pozwoli, Stossem jestem!” Bonja, choć tęgo miała w czubie, pojęła, że zrobiła faux pas, nie chcąc więc zrażać sobie chłopa, rzekła z prostotą: „Tak, to lubię! Bądź pan tak dobry, filozofie, i usiądź przy mnie tu, na sofie!” Zadała tym niezłego szyku.
Kiedy szła z Levym do mieszkania, mówiła czule: „Ty karliku, odwiedzić mi cię skromność wzbrania, lecz trudno, pójdę, gdy dasz słowo, że mnie nie będziesz napastował!”
W mieszkaniu zaś - sromotna klapa. Stoss, chcąc odsunąć bólu chwilę, zdejmuje termos włoski z półki: że niby będzie parzył kawę, do kuchni idzie żreć pigułki. Parzenie ciągnie się bez granic. Stoss, czując, że to wszystko na nic, na rozpaczliwy pomysł wpada, że może zdoła ją zagadać.
Już przeszło dwie godziny Levy z zapałem o Husserlu gada, a Bonja czuje, jak powoli w sen nieuchronnie się zapada. Dotąd puszczała mimo uszu wszystkie retencje i protencje, czekając niecierpliwie, kiedy Levy okaże swą potencję. Oszołomiona wciąż płynącą rzeką terminów i cytatów, myślała potem, pośród ziewań: „On chyba jakiś kołowaty!” Wreszcie straciła już nadzieję — za oknem wstawał świt szarawy. „Ach! - wzdycha Bonja - żeby chociaż ten stary pierdziel dał mi kawy!”
Stoss dawno skończył już z Husserlem i, rozwijając ogon pawi, właśnie o wielkim swym odkryciu już prawie śpiącej Bonjy prawi. Teraz w niezwykłym podnieceniu, ze sztucznej szczęki strasznym zgrzytem, mówi, jak rozum starł na miazgę i jak rozprawił się z cogitem: „A zatem na Logosu miejsce, jak pani myśli, co postawię?” — zapytał nagle z wielką werwą, a ona, myśląc wciąż o kawie, odrzekła sennym głosem: „Termos”.
[----] Po dniach i nocach trzystu sześciu dzieło gotowe jest nareszcie: w trzech częściach traktat nad traktaty, który otworzył oczy światu i starł na proszek mnóstwo bredni, jakie powstały były przed nim, Théorie generale de l'Être - tak się to wielkie dzieło zwie. La trahison de l'Être - część pierwsza, La tyrannie de Logos - druga, i wreszcie trzecia - L'Être sauvé (w połowie Bonjy jest zasługą). Część pierwsza dzieła mówi o tym, jak popełniono zdradę Bytu, piętnuje całę tę hołotę Platonów, Kantów, Demokrytów, Spinozów, Heglów et cetera, przy czym największe cięgi zbiera łotr nienawistny z małą bródką. Część druga zdrady owej skutkom jest całkowicie poświęcona i opisuje z wielką maestrią, jak srodze Byt torturowany męczy się, dręczy, prawie kona w dybach Logosu. Tych dwóch ksiąg problematyki wielki krąg czytelnik już pobieżnie poznał, bom nieudolnie streścił je.
Ale część trzecia - L'Être sauvé! Doprawdy ją porównać można tylko do czynu Heraklesa, co urwał łeb lerneńskiej hydrze! Gdy się zdawało, że z Logosu szponów już Bytu nic nie wydrze, zjawia się Levy - wybawiciel ze swoim: veni, vidi, vici!
Na tym polega wielkość Stossa i intelektu jego głębia, że nawet fakt pozornie błahy zaraz mu w system się zazębia. Więc kiedy Bonja, przez pustotę, wyrzekła wyraz dość banalny, natychmiast rzeczy w tym istotę zwietrzył Levy'ego mózg genialny, pojmując w jedno okamgnienie, w czym leży Bytu ocalenie. Zwykły śmiertelnik, słysząc „termos”, ma skojarzenia nieciekawe i wyobraża sobie wówczas albo herbatę, albo kawę. W okolicznościach wyjątkowych, gdy w upał tęskni do ochłody, może zamarzyć mu się nagle piknik nad rzeczką, termos, lody… Natomiast Levy, słysząc „termos”, usłyszał to na grecki sposób: nie „termos”, ale „Thermos” właśnie — antagonista, wróg Logosu. I zaraz mu się stało jasne, co było ciemne do tej pory: Byt trzeba termometryzować, Byt gorączkuje, Byt jest chory! Że taka jest istota sprawy, wskazują wszystkie wszak objawy. Czymże są te w pieczarze cienie, jeśli nie Bytu majaczeniem? Także kantowska Ding an sich jest niewątpliwie jednym z nich. A Hegla Duch, który w gorączce wciąż miota się i przeobraża, czyż nie przyświeca Bytu drżączce w choroby rozmaitych fazach? [---] |
|
Zmieniony ( 28.10.2011. ) |