NIECHCIANA HISTORIA
Wpisał: Rafał A. Ziemkiewicz   
01.11.2011.

NIECHCIANA HISTORIA

 

Pamięć o okrutnie pomordowanych Polakach z Wołynia uznawana jest przez główne media i polityków za skrajnie niewygodną

Rafał A. Ziemkiewicz 30.10.2011r., Uważam rze

 

Kiedy w 65. rocznicę rzezi wołyńskich, w kwietniu roku 2008, napisałem dla „Rzeczypospolitej” artykuł przypominający tamte wydarzenia, była to pierwsza w niepodległej Polsce taka publikacja w gazecie zaliczanej do głównego nurtu mediów. Wywołała wiele reperkusji, ale najbardziej charakterystyczne były reakcje czytelników, którzy mi za ten tekst dziękowali. Niemal zawsze powtarzały się przy tym słowa: „Nie wiedziałem, że pan też pochodzi z Kresów”.

 

Nie pochodzę. Ale właśnie te bezustannie powtarzane słowa mówią wszystko o zdradzie, jakiej dopuściliśmy się wobec ponad 100 tys. wymordowanych rodaków przed – bez mała już – 70 laty. Wspomnienie o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów na Polakach jest dziś wciąż zepchnięte wyłącznie do pamięci prywatnej, rodzinnej. Kultywują je nieliczni jeszcze żyjący ocaleni, ich dzieci oraz wnuki. Trafia się wśród obciążonych tym dziedzictwem jakiś dziennikarz, historyk lub wybitny artysta, który przygotuje program, napisze książkę lub zadedykuje ofiarom swój utwór. Ale poza dziedzictwem rodzinnym pamięć o rzeziach wołyńskich praktycznie nie istnieje. Jest gniewnie odrzucana, zbywana chętnie podchwytywanymi kłamstwami o „wojnie domowej”, o rzekomej symetrii krzywd i bezcelowości „rozgrzebywania” starych spraw. Organizacje Kresowiaków są w III RP traktowane z niechęcią przez władze rozmaitych szczebli i wiodące media, ich inicjatywy torpeduje się lub bojkotuje, a działaczom sugeruje się lub nawet mówi w oczy, że są jakimiś maniakami anty-ukraińskiej nienawiści, „polskimi ziomkostwami”, nienawistnikami w typie Eriki Steinbach, którzy tylko psują stosunki państwa polskiego z sąsiadami.

 

Polityczna poprawność

Nikt wprawdzie, w przeciwieństwie do poprzedniego ustroju, nie stara się otwarcie zaprzeczać faktom ani cenzurować historii. Ale swoista „polityczna poprawność” zabrania też wprowadzać je do głównego nurtu debaty publicznej. Przywódcy polityczni, jeśli już zmuszeni są w oficjalnych oświadczeniach dotknąć bolesnej sprawy, czynią to jak najbardziej zdawkowo, posługując się niejasnymi określeniami w rodzaju „wypadki” czy „wydarzenia” – takimi samymi, jakimi kryptonimowały rugowane z pamięci zbrodnie władze komunistyczne.

W sprawie zbrodni wołyńskich (przyjmijmy, że można tą wspólną nazwą objąć wszystkie zbrodnie dokonane na Polakach mieszkających przed wojną na terenie dzisiejszej zachodniej Ukrainy, także poza ściśle rozumianym Wołyniem) to milczenie i granicząca z panicznym lękiem niechęć do nazwania po imieniu ludobójstwa oraz jego inspiratorów i sprawców łączy w III RP wszystkie elity, które w innych kwestiach pokłócone są na śmierć. Jednako nie chcą o tym słyszeć PiS i PO, Kościół i antyklerykałowie, politycy i szefowie mediów. W równym stopniu przyczynili się do tej sytuacji Bronisław Komorowski, blokując jako marszałek Sejmu rocznicową uchwałę,  śp. Lech Kaczyński, pacyfikując środowiska kresowe, by nie szkodziły Wiktorowi Juszczence, w którego politycznym zapleczu znaczącą rolę odgrywały organizacje nacjonalistyczne kultywujące pamięć Bandery i UPA.

Strażnicy pamięci o Wołyniu w III RP znaleźli się nawet pod jednym względem w sytuacji jeszcze gorszej, niż w PRL byli strażnicy zakazanej pamięci o Katyniu. Ci drudzy mogli przynajmniej liczyć na azyl w Kościele. W sprawie Wołynia także hierarchia polskiego Kościoła wspiera zmowę milczenia. Wymownym tego znakiem jest zamrożenie procesów beatyfikacyjnych księży męczenników, których zakatowano podczas operacji „oczyszczania” Ukrainy z „elementu antynarodowego”. Milcząco – bo nie było w tej sprawie żadnych oficjalnych decyzji ani wypowiedzi – nadano im status męczenników drugiej kategorii. Beatyfikowani są kolejni duchowni, zamordowani przez Niemców i Sowietów; o beatyfikacji którejkolwiek z ofiar (nie tylko zresztą duchownych) banderowców i bulbowców od lat nic nie słychać. A niestrudzenie upominający się o pamięć o nich ksiądz Isakowicz-Zaleski nie cieszy się, najdelikatniej mówiąc, poparciem ani sympatią przełożonych.

Dekalog nacjonalisty

Co szczególnie dla Polski zawstydzające, wśród historyków prowadzących badania nad tym zapomnianym ludobójstwem coraz więcej jest badaczy zagranicznych, ze Szwecji, z USA i innych krajów, którzy ze zdumieniem odkrywają gigantyczne, zorganizowane i niemal całkowicie zapomniane ludobójstwo w centralnej części Europy, do którego doszło zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Można rzec, jeśli nie zabrzmi to w kontekście tak wielkiej zbrodni nazbyt frywolnie, że przyciąga ich do tematu zawodowa ciekawość. Jest to bodaj jedyne w dziejach świata ludobójstwo na taką skalę, zorganizowane i przeprowadzone przez siły partyzantki nie mającej za sobą żadnego państwa. Ale zadawane przez zagranicznych historyków pytanie: „Dlaczego Polacy nie próbują tego badać i upamiętniać?”, jest jednym z najtrudniejszych, jakie może dziś Polak usłyszeć.

Łatwiej powiedzieć, co nie jest tego przyczyną. Nie są nią wątpliwości co do przebiegu zdarzeń, niemożność ustalenia po latach faktów. Te fakty są znane, spierać się można jedynie o nieistotne szczegóły. I dowodzą one niezbicie, że jakiekolwiek tezy o „wzajemnych” krzywdach, o wojnie domowej czy „symetrii” zbrodni są dokładnie takim samym fałszem jak budowanie symetrii pomiędzy wymordowaniem na rozkaz Stalina polskich oficerów w roku 1940 a rzekomą eksterminacją sowieckich jeńców w polskich obozach podczas wojny 1920 r. Pomiędzy zaplanowaną z zimną krwią, dokonywaną w sposób zorganizowany i na rozkaz eksterminacją Polaków oraz innych „zachwaszczających Wielką Ukrainę” narodowości a aktami polskiej samoobrony czy odwetu żadnej symetrii nie ma.

W żaden sposób nie można tu relatywizować zbrodniczego dorobku ukraińskiego nacjonalizmu i krzywd, których mniejszości narodowe doznawały w II RP. Zbrodnia zawarta została już w samej głoszonej przez ojców założycieli ukraińskiego nacjonalizmu ideologii: Dmytra Doncowa i Mykoły Sciborskiego, którzy zresztą nie kryli w najmniejszym stopniu, jak wiele czerpią z wielkiej myśli Adolfa Hitlera, adaptując ją do miejscowych warunków narodu mającego do odegrania historyczną misję „między Wschodem a Zachodem”.

Niedwuznaczne wezwanie do zbrodni jako do niezbędnego warunku budowy „Wielkiej Ukrainy” było istotną częścią „dekalogu ukraińskiego nacjonalisty”, na którym wychowywała swych wyznawców powstała w 1929 r. organizacja nacjonalistów ukraińskich OUN, mająca na swym koncie liczne akty terroru w II RP oraz powstała z niej w czasach wojny partyzantka UPA.

Początek masowych zbrodni w 1942 r. i ich największe nasilenie w letnich miesiącach 1943 r. również nie było dziełem przypadku ani nie miało charakteru spontanicznego.

Historycy dotarli do rozkazów i instrukcji wydawanych oddziałom partyzanckim przez ich najwyższe dowództwo. Są one zresztą zgodne z tym, co wywnioskować można było od dawna z relacji ocalonych. Otoczyć w określonym dniu – najlepiej w niedzielę, kiedy mieszkańcy są w kościele – miejscowość, uniemożliwiając ofiarom ucieczkę i w maksymalnym stopniu angażować w zbrodnie miejscową ludność ukraińską. Instrukcje mówiły jasno, że do eksterminacji przeznaczona jest cała ludność polska, włącznie z noworodkami, a także iż „oczyszczenie” objąć ma likwidację wszystkich śladów polskości. Oddziały UPA i inne ukraińskie formacje nie tylko więc zabijały, ale też niszczyły do gołej ziemi polskie osady, paliły kościoły i ocalałe domy, a nawet wycinały sady. A tych Ukraińców, którzy usiłują przeciwdziałać likwidacji Polaków lub ich ratować, dowodząc swej nieprzydatności dla budowy „Wielkiej Ukrainy” (ideolog Doncow używał wobec nich określenia: „element schłopiały”), rozkazy nakazywały mordować na równi z Polakami. Takich „schłopiałych” Ukraińców tylko przy okazji zabijania Polaków (kampania terroryzowania przez nacjonalistów samych Ukraińców to temat osobny) padło z rąk zbrodniarzy ok. 10 tys. Obok kilkunastu tysięcy Żydów i ponad tysiąca zamieszkałych na przedwojennym obszarze II RP Czechów trzeba także ich dopisać do listy ofiar zbrodniczej ideologii Szuchewycza i Bandery, która pochłonęła ponad 100 tys. polskich istnień.

Także niespotykanie okrutny sposób mordowania Polaków, wyróżniający ludobójstwo ukraińskie na tle nazistowskiego i komunistycznego, nie był wyłącznie, jak często się twierdzi, efektem braku możliwości porównywalnych z eksterminacyjnym aparatem zbudowanym przez Hitlera i Stalina, ani nie wynikał tylko z faktu, iż mordów dokonywali prości chłopi, dla których drąg, siekiera i widły były narzucającymi się narzędziami, a szlachtowanie i oprawianie zwierząt – codziennością. Makabryczny teatr zbrodni, wydłubywanie oczu, rozrywanie ciał przy pomocy koni, nabijanie martwych niemowląt na płoty, układanie obrazów (najczęściej konturów przedwojennego państwa polskiego) z wyrwanych jelit i inne z zamiłowaniem dokonywane przez rezunów okropności miały rzucać na Polaków postrach i sprawiać, by ci, których z braku dostatecznych sił nie zdołano wymordować, jak najszybciej uciekali z terenów rodzącego się „wielkiego mocarstwa między Wschodem a Zachodem”.

Ze strony polskiej nie istniało nic porównywalnego. Dochodziło do aktów zemsty, pod koniec roku 1943 i w 1944 r. coraz liczniejszych, ale były one surowo zakazane i w miarę możliwości karane przez dowództwo AK i rząd emigracyjny. I nikt nigdy nie snuł w Polsce wizji „oczyszczania” Polski z mniejszości ukraińskiej w drodze eksterminacji, nie wzywał do masowych zbrodni, ani nie stwarzał dla nich ideologicznego alibi.

Naród sprawców

Gdzie szukać odpowiedzi na cytowane tu pytanie zagranicznych historyków, dlaczego wolna Polska wypiera się pamięci o tej eksterminacji? Powodów naszego haniebnego zachowania po roku 1989 jest na pewno wiele i są one rozmaite dla różnych stron politycznego i kulturowego podziału. Ze strony środowiska byłej UD, dominującego po roku 1989 w mediach, decydujący był zapewne obsesyjny strach przed spodziewaną eksplozją w Polsce nastrojów nacjonalistycznych, który rosnąć by miał na polskim poczuciu doznanych krzywd i prześladowań. Salon i jego medialne ekspozytury, których punkt widzenia przyjęli i prominentni postkomuniści, i PO, od zarania niepodległości konsekwentnie budują narrację, w której Polacy są obsadzani w roli „narodu sprawców” mającego na każdym kroku bić się w piersi i przyznawać, że sam ponosi winę za doświadczone nieszczęścia.

Na umownie rozumianej prawicy przeważyła z kolei naiwnie rozumiana Realpolitik, każąca poświęcać wszystko mirażowi dobrych stosunków z demokratyczną Ukrainą jako koniecznemu sojusznikowi w walce z imperialnymi zapędami Rosji. Zwłaszcza bracia Kaczyńscy zupełnie nie umieli znaleźć dobrego rozwiązania sytuacji, w której na Ukrainie mieliśmy z jednej strony postrzeganego jako prorosyjski Janukowycza, a z drugiej idealizowanego Juszczenkę, podnoszącego „chwałę bohaterów z UPA” do rangi narodowotwórczego mitu współczesnej Ukrainy. Decydując się w imię uznania imperializmu rosyjskiego za niebezpieczeństwo większe na całkowite wytłumienie w stosunkach z Ukrainą polskiego punktu widzenia na historię, PiS doprowadził jednak za swych rządów tylko do zaostrzenia problemu.

Jeśli pięć lat temu nacjonaliści otwarcie odwołujący się do dziedzictwa Doncowa i Bandery postrzegani byli jako skrajny nurt w obozie pomarańczowych, to obecnie w coraz większym stopniu nadają mu ton, a agresja z ich strony przybiera na sile. Jej ofiarą padają polscy archeolodzy i naukowcy usiłujący badać dawne zbrodnie, mieszkańcy zachodniej Ukrainy, którzy boją się dziś rozmawiać o dawnych wydarzeniach, a niekiedy rozpaczliwie wręcz proszą polskich historyków o usunięcie z publikacji, a przynajmniej anonimizowanie udzielonych im niegdyś świadectw. Także miejscowe archiwa, z których, jak donoszą historycy, w tajemniczy sposób „znikają” oryginały kluczowych dla zbrodni dokumentów, o czym nasze media informują słabo i rzadko. Polska bezczynność i nasze milczenie, jakim zbywano radykalne rewindykacje nacjonalistów, spowodowały więc tylko zaognienie problemu i skrajnie trudnego dla polskiej polityki zagranicznej (i dla samej Ukrainy) postępującego podziału kraju naszych wschodnich sąsiadów między „faszystów” i „Sowietów”.

Osobne przyczyny, dla których przyłączył się do milczenia, ma polski Kościół – nie mogący sobie poradzić z problemem udziału w zbrodniach, zwłaszcza przez podjudzanie do nich i usprawiedliwianie po fakcie greckokatolickiego kleru, który w latach przedwojennych świadomie „kolonizowany” był przez wyznawców Doncowa i Sciborskiego. Nie umiał sobie poradzić również z przypadkiem co najmniej niejednoznacznego zaangażowania w rzeź abp. Szeptyckiego. Po raz kolejny – jak w sprawie lustracji – dała tu o sobie znać zgubna w skutkach zasada, że „najważniejszym świętym w polskim Kościele jest Święty Spokój”.

Czy stan ten może się wreszcie zmienić? Ta myśl wcale nie daje satysfakcji, ale tak – z dnia na dzień. Wystarczyłoby, żeby premier Tusk ogłosił, że po walce z dopalaczami i kibolami teraz „trendy” jest wyjaśnienie historycznych zaszłości z Ukrainą. Media z dnia na dzień zaczęłyby wydobywać z najdalszych magazynowych półek trzymane tam programy i reportaże o Wołyniu, a władze wszystkich szczebli rozglądać się pilnie za jakimkolwiek kółkiem Kresowiaków, które można by szybko dopieścić grantem na organizację obchodów czy naukowej sesji. W takim przecież państwie dziś, niestety, żyjemy.

Ale na razie pamięć okrutnie pomordowanych Polaków z Wołynia uznawana jest przez główne media i polityków za skrajnie niewygodną. I wciąż wołaniem na puszczy pozostaje przesłanie, od lat głoszone niestrudzenie przez wspomnianego już księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego: nie o zemstę, lecz o pamięć proszą ofiary.