KODY i MODY
Wpisał: Izabela Brodacka   
08.11.2011.

KODY i MODY

Izabela Brodacka

 

Jaki sens ma uparte zajmowanie się modą przez osobę, która nie ma najmniejszego prawa o modzie się wypowiadać?

 

Kiedy uczyłam w liceum, a rankami (w lecie od 5-tej) jeździłam na Wyścigach zdarzało mi się, że nie zdążyłam się przed lekcją przebrać. Przecież nie mogłam się spóźniać tylko dlatego, że spóźniał się tramwaj ze Służewca. W szkolnym kabarecie zadedykowano mi nawet piosenkę, która zaczynała się od słów: „seniorita, niedospana, niedomyta”. Przez miłość własną wolałam traktować to jako wyraz sympatii.

 

W sprawach mody nie czuję się wcale jak ryba w wodzie. Raczej jak ichtiolog, który wpadł do wody i to zimnej. Proszę wybaczyć mi zatem błędy rzeczowe. Ilekroć wspominam na przykład o torebkach, które jest dobrze nosić, jeżeli jest się politykiem, nie mogę sobie przypomnieć (za chińskiego boga) jak się nazywają.

 

Moda jest językiem. Wszyscy używamy mowy ciała i przekazujemy coś sposobem ubierania się nawet jeżeli tego nie wiemy( jesteśmy jak pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą), czy się wręcz od tego się odżegnujemy. Jak wiadomo  zgodnie z teorią McLuhana brak przekazu jest też przekazem i  każdy headhunter to potwierdzi. Przychodząc na rozmowę kwalifikacyjną w luźnym swetrze zamiast garnituru (albo zamiast potwornego damskiego pancerza zwanego garsonką, wolałabym myć szalety niż codziennie wbijać się w coś takiego) dajemy czytelny sygnał, że w najlepszym przypadku jesteśmy oryginałem, a w najgorszym - zwykłym abnegatem.

 

Zdarza się, że ubiór mówi coś, czego wcale nie chcieliśmy powiedzieć. Paradowałam kiedyś na Hali Gąsienicowej w wygodnej bluzie, zdobytej z tak zwanych „zrzutów”, na której był  obrazek myszy z odkurzaczem (tak przynajmniej sądziłam)  oraz napis po francusku:  „wszyscy mężczyźni są egoistami”.  Ku memu zdumieniu daleki znajomy, z którym wybierałam się tego dnia w góry oświadczył, że jeżeli mamy iść razem, muszę „to paskudztwo” zdjąć. Okazało się, że w naiwności swojej brałam wibrator za odkurzacz. A znajomy okazał się małostkowy.

 

Bywało jeszcze gorzej. Kiedyś pani Wanda Łapińska (słynna Dziunia z Morskiego Oka) poprosiła mnie żebym zabrała do Zakopanego jakąś dziewczynę, której uciekł ostatni autobus. Dziunia wiedziała, że idę przez różne łączki i polany, ale miała do mnie zaufanie. Pracowałam wtedy w TPN jako wolontariusz i prawdę mówiąc czułam się bezpieczniej nocą sama w górach niż na Krupówkach.

Dziewczyna miała dobre buty, wełniane stoptuty, słowacką horolezkę, no i poleciła ją Dziunia. Odruchowo potraktowałam ją więc jako człowieka z branży. Niestety zabłądziłam w gęstej mgle i brnąc w głębokim śniegu znalazłam się sama nie wiem gdzie, chyba gdzieś w okolicach Turni nad Dziadem. Niefortunnie się do tego  przyznałam. Dziewczyna usiadła w śniegu i płacząc stwierdziła, że chce zostać w tym miejscu i umrzeć. Jak się okazało była pierwszy raz w Tatrach. Ekwipunek pożyczyła od kolegi.  Ja też byłam bliska płaczu, choć obiektywnie rzecz biorąc nie było żadnego niebezpieczeństwa. Wrzeszczałam na nią, prosiłam, żeby się ruszyła, kopałam ją po nerkach. Dopchałam ją w ten sposób do miejsca, z którego było widać światła Łysej Polany i to przywróciło jej chęć do życia. Gdy wytoczyłyśmy się z lasu na szosę wyglądałyśmy jak śnieżne bałwany, a  kierowca pierwszego napotkanego samochodu chciał nas wieźć do szpitala.

 

Człowiek w tym wieku (miałam 19 lat) jest głupi i próżny. Wiedziałam, że nie zostawię tej kretynki samej, ale najbardziej przerażająca wydawała mi się perspektywa zamarznięcia na oślej łączce pod Wołoszynem. Jakby zamarznięcie na Galerii Gankowej było czymś zasadniczo lepszym.

 

Od tego czasu zrobiłam się podejrzliwa. Jeżeli ktoś nosi linę i karabinki na wierzchu- uważam (być może niesłusznie), że na pewno nie jest alpinistą, pana z broda i fajką, opowiadającego o białych szkwałach, podejrzewam, że nie jest żeglarzem, a pana z sygnetem, że nie wywodzi się z arystokracji.

 

Podobnie widząc charta afgańskiego jestem prawie pewna, że jego właścicielka nie pochodzi z „bezetów”. Byłe ziemianki ( jak mówi mój znajomy- ziemianki z ziemią w doniczkach) ciągają za sobą na ogół ohydne kundle na ohydnych powrózkach.

Może dlatego, że staroświecka estetyka wyklucza używanie rzeczy niezgodnie z przeznaczeniem. Chart służy do polowania, a nie do paradowania po Marszałkowskiej, bryczka służy do przejażdżek, a nie jako skrzynka do kwiatów, absurdalne jest wieszanie na szczycie domu koła od wozu.

A może dlatego, że uważają, że nie muszą nikomu nic udowadniać. Wbrew pozorom to nie zarozumialstwo, lecz pewność siebie wynikająca z poczucia głębokiego zakorzenienia.

 

Na tej samej zasadzie zapewne Kuroń chadzał w jeansach, Michnik pojawił się gdzieś tam w crocsach, a profesorowie filozofii podawali bimber w musztardówkach.

Estetyka a rebours i elegancja a rebours  wywodzą się z przeświadczenia, że ma się prawo igrać ze standardami, że jest się najgłębiej „in” jak to jest możliwe.

 

Kupiłam kiedyś znajomemu z okazji doktoratu, na bazarze Różyckiego, trzy czerwone róże z piór - czerwoną, zieloną i żółtą. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej ohydnego. Tak wstrętnego, że aż pięknego. Jego promotor, nobliwy starszy pan, na ten widok dosłownie zaniemówił. „Dobrze, że istnieją na świecie  ludzie z tak wyszukanym smakiem”- powiedział w końcu, gdy pokonał już katalepsję. Jednak róże chyba spodobały się znajomemu, bo emigrując zabrał je do Paryża. 

 

Wśród młodzieży z ASP modne było ozdabianie pracowni odpustowymi świątkami z gipsu. Na ogół taki świątek ubrany był w korale, albo miał narciarską czapkę. Oznaczało to dystans, mrugniecie okiem, gdyby ktoś tępy nie zrozumiał sam.

Nawet antyki w inteligenckich domach mieszało się z zydlami z Bukowiny.

Ja też powiesiłam na rogach upolowanego przez jakiegoś przodka łosia korale z Jabloneksu. Same rogi wydawały mi się niestrawne.

 

O podobnych fenomenach pisał Georges Perec w swoich książkach. Jego bohaterowie jednak tęsknili do blichtru, a żartobliwy persyflaż miał tylko maskować studencką biedę.

 

Wydaje mi się, że w Polsce chodzi o coś zupełnie innego. O sposób wypowiedzi uniemożliwiający złapanie kogoś za jego prawdziwe „ja”.

 

Takim jest styl filozofowania Leszka Kołakowskiego, który w każdym zdaniu zaprzecza poprzedniemu. Taka jest polska literatura i taki jest polski film.

Aktor grający dziedzica, parodiuje tego dziedzica, osoby wygrywające w konkursach tanecznych parodiują taniec, który odtwarzają.

 

Prześmiewanie się wychodzi nam najlepiej, weszło nam w krew.

 

A ja mam go naprawdę dość.