Indoktrynacja POLICJI brytyjskiej - źródło zła
Wpisał: Mirosław Dakowski   
09.11.2011.

TE "ELITY" NAS CHYBA ZAŁATWIĄ. NA PRZYKŁADZIE BRYTYJSKIEJ POLICJI

[dotyczy to oczywiście też NORWEGÓW i  zbrodniczej bierności policji na czyny masona- Brejkvika MD]

Rozruchy w Londynie, które wybuchły w sierpniu, skończyły się po czterech dniach, kiedy z całej Wielkiej Brytanii sprowadzono tysiące policjantów, zaś policja londyńska wreszcie zaczęła nieco aktywniej reagować na grabieże, dołączywszy do swych metod najeżdżanie opancerzonymi wozami na bandy młodocianych chuliganów.

Wówczas rozruchy przeniosły się do Birmingham, Manchester i innych miast, których oddziały policji znajdowały się chwilowo w Londynie.

Mieszkańcy Londynu żartowali, że rozruchy w stolicy skończyły się tylko dlatego, że grabieżcy pokradli wszystko, co chcieli, a teraz siedzą w domu przed ukradzioną plazmą i oglądają rozruchy na północy kraju.

W Birmingham, drugim co do wielkości mieście Wielkiej Brytanii, zostało zabitych trzech Anglo -Pakistańczyków, którzy próbowali strzec sklepu przed grabieżcami.

Zresztą wszyscy zabici lub ranni w rozruchach byli to cywile, którzy próbowali się przeciwstawić grabieżcom.

Wszelkie filmy, jakie zrobiono podczas rozruchów ujawniają zdumiewającą strategię policji. Policjanci odziani w specjalna ochronne „zbroje” tylko obserwowali rozwydrzonych wyrostków, kiedy ci rozbijali szyby, podpalali domy i grabili sklepy. Czasami aresztowali któregoś, jeśli ciskał czymś w policję.
W południowym Londynie kamera uchwyciła chwilę, kiedy około trzydziestu wyrostków zaatakowało w pełni uzbrojonych policjantów. Przestraszeni policjanci po paru minutach dali nogę, ścigani przez chuliganów.

Ich przełożeni mimo to nie zdecydowali się na wydanie rozkazu, aby użyć gazu łzawiącego czy pałek policyjnych choćby w samoobronie.

Rzecznicy policji twierdzili, że dzięki wszechobecnym kamerom, wszyscy chuligani zostaną w końcu rozpoznani i pociągnięci do odpowiedzialności karnej.

Wydawali się zdumieni, że ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała pytających, którzy dalej uważali, że do obowiązków policji należy powstrzymanie grabieży i niszczenia mienia.

Zresztą już wcześniej policja nie popisała się w trzech przypadkach.
W listopadzie 2010 siedziba Partii Konserwatywnej położona o rzut kapciem od Parlamentu została doszczętnie zniszczona na oczach stojących bezczynnie policjantów.
Podczas drugiej demonstracji policjanci stali bezczynnie, kiedy młodzi ludzie pokrywali graffitti pomnik ku czci poległych żołnierzy.
Tego samego dnia demonstranci zaatakowali limuzynę księcia Walii – policjanci nie interweniowali, kiedy chuligani rozhuśtali samochód, a nawet kiedy któryś dziabnął patykiem małżonkę księcia.

W dodatku Komisarz Policji, Sir Paul Stephenson, pochwalił policjantów za niezwykłe opanowanie.

Jednak to wszystko było niczym wobec „opanowania”, jakie okazali podczas zamieszek sierpniowych.

Jednak szefowie policji oraz ich związki zawodowe żarliwie bronią swej taktyki.

Podczas owych czterech dni anarchii obywatele zorientowali się, ze policja ma zupełnie inne priorytety, aniżeli ochrona mienia czy bezpieczeństwo cywilów.

Jest to tym dziwniejsze, że przecież ta sama policja, która miała skrupuły, by użyć gazu łzawiącego lub pałek, potrafiła bez wahania użyć broni podczas aresztowania włamywacza w Tottenham, a nawet zastrzelić go w jego samochodzie i to nawet nie wiedząc, czy jest uzbrojony. A przecież ten właśnie incydent wywołał rozruchy.

Podobne przypadki policyjnej bierności miały miejsce i poza Wielką Brytanią. Słynna jest historia z 1984 roku, kiedy to rząd Gandhi’ego pozwolił wzburzonym i nastawionym wrogo do Sikhów tłumom rozładować swoją złość za zamordowanie Indiry Gandhi, co zakończyło się czterodniową masakrą w New Delhi.

Podobnie zachowała się policja w Nowym Jorku podczas antyżydowskich rozruchów w 1991 roku, w części na skutek nastawienia ówczesnego burmistrza Davida Dinkinsa.

Jednak w Londynie policja nie interweniowała, bo tak im nakazano, lecz ponieważ taka jest ich obecna filozofia. I nikogo nie powinno to dziwić.

Jedną z różnic pomiędzy Londynem a jakimkolwiek innym miastem Zachodu, jest zupełna nieobecność policjantów na ulicach. Oczywiście, są obecni w rządowej dzielnicy Westminster, przed ambasadami, czy pałacem Buckingham, lecz wszędzie poza tym można godzinami chodzić i nie spotkać żadnego.

Londynu pilnują tylko tysiące rządowych kamer. W ostatnich latach inteligentni włamywacze w środku dnia napadali na sklepy jubilerskie na Piccadilly wiedząc doskonale, że wezwanym policjantom dojazd zajmie przynajmniej 15 minut, bo wszędzie są korki. A korki są, ponieważ nie ma policji drogowej.

Gdyby spróbowali dokonać tego w nowojorskim Diamond District, na paryskim Champs Elysee lub rzymskim Via Veneto, zostaliby ujęci. Jednak w tych krajach policja wciąż uważa, że do ich obowiązków nalezy zapobieganie przestępstwom.

Londyn oczywiście posiada straż miejską , jednak nie ma ona prawa aresztowania. Jeżeli jesteś przedstawicielem białej rasy w wieku średnim zapewne odważą się wlepić ci mandat za śmiecenie, lub parkowanie roweru w niewłaściwym miejscu. Jeżeli jednak jesteś muskularnym wyrostkiem, przejdą pośpiesznie na drugą stronę ulicy.

Biurokracja w policji to inny element, którym różni się sytuacja w Wielkiej Brytanii i USA. Kiedy burmistrzem Nowego Jorku był Rudolph Giuliani, ten od "zero tolerancji", do papierkowej roboty w policji zatrudnił cywilów, aby policjanci mogli wykonywać w terenie obowiązki , do których zostali wyszkoleni.

W Londynie natomiast policja zatrudniła cywilów do odwalania w terenie roboty policji, tak aby policjanci mogli oddać się papierkowej robocie.

Wszyscy wiedzą, że tysiące kamer nie powstrzymuje fali przestępstw. I to nawet nie dlatego, że jest ich za wiele, aby można było wszystkie obserwować, lub też ponieważ nie są skierowane tam, gdzie trzeba. Po prostu przestępcy i chuligani zaczęli nosić bluzy z kapturami, a za ich przykładem cała reszta młodych obywateli, bo bluza z kapturem sprawia, że inni traktują ich z respektem.

Próbowano zrozumieć, dlaczego stuosobowe hordy chuliganów mogły swobodnie rabować przez cztery dni.Oczywiście winiono rozpad rodziny, kulturę gangsterską w wersji angielsko-jamajskiej, rozbuchany konsumpcjonizm oraz brak dyscypliny szkolnej.
Jednak rozruchy spowodowane były nie brakiem moralności czy wyobcowaniem, nie zanikiem poczucia obowiązku, ani nawet postawą roszczeniową wbudowaną w młodzież angielską przez media.
Tym co sprawiło, że chuligani z całego Londynu mogli przez cztery dni rabować i niszczyć było przekonanie, że nic im za to nie grozi. Przekonanie, które było oparte na doświadczeniu. I jeżeli przed sierpniem mogli mieć jeszcze jakieś wątpliwości, czy aby na pewno są bezkarni, to po sierpniu te wątpliwości zniknęły.

Niektórzy mieszkańcy próbowali się im przeciwstawić i zapłacili za to zdrowiem. Inni, w większości imigranci – właściciele sklepików, na które zarabiali przez dziesiątki lat, bronili ich z taką wściekłą determinacją, że chuliganie odstąpili i udali się na poszukiwanie łatwiejszego łupu. Natomiast władze były albo nieobecne, albo bierne. Kilku reporterów, którzy weszli na teren objęty zamieszkami, przeprowadziło wywiady z rabusiami. Jeden z chuliganów oświadczył: ”Kradniemy, co chcemy, a policja i tak nam nic nie zrobi.’ Inny dodał: ”Będę kradł, dopóki mnie nie złapią. A nawet jakby mnie złapali, to i tak nie ma to znaczenia, bo to moje pierwsze przestępstwo.”
Chuligani nie byli nawet szczególnie gniewni, a raczej rozbawieni. Jeden z reporterów widział dziewczynę, która roztrzaskała ukradzioną przed chwilą komórkę Blackberry. „Przecież nie robimy tego, żeby coś mieć, tylko dla jaj” -wyjaśniła.

Tutaj nie ma zastosowania tradycyjne wyjaśnienie, że rozruchy są spowodowane przez ubóstwo, gniew, czy dyskryminację. Przypomina się zdarzenia w północnej Ameryce, kiedy to stosunkowo uprzywilejowana klasa, jaką są studenci uniwersytetu w Massachusetts i Ohio State oraz fani hokeja z Vancouver niszczyli samochody, atakowali policję, wybijali szyby – a wszystko dla samej histerycznej euforii jaką daje masowa przemoc. Owi fani hokeja, którzy wcale nie byli zdeprawowani czy wyobcowani – popełniali te przestępstwa, bo mogli je popełniać. Przestali je popełniać, kiedy policja ich powstrzymała.

A w Londynie policji nakazano nic nie robić, co im zresztą bardzo odpowiadało, bo w końcu, po co się narażać?

W dodatku po czasie nie chciano powiązać klęski policji z okazaną przez nich niechęcią do podjęcia jakichkolwiek działań.
Wręcz odwrotnie, przedstawiciele policji byli sobą zachwyceni i zapewniali, że do żadnych podjętych przez siebie działań nie mają najmniejszych zastrzeżeń. Uznali tez wszelką krytykę za nie konstruktywne ględzenie.
Szczególnie czuli się urażeni uwagą minister spraw wewnętrznych, Theresy May, która otwarcie zastanawiała się, czy bardziej siłowa akcja policji nie byłaby skuteczniejsza.

I tak jest w Wielkiej Brytanii od lat 90-ych zeszłego wieku. Poprawnościowa polityka wymaga od policji łagodniejszego traktowania przestępców.

Zresztą wszelką krytykę policja traktuje wyłącznie jako skutek braku właściwego marketingu. Jednym słowem, niedostatecznego PR policji. W pojęciu współczesnej brytyjskiej policji, która z „sił policyjnych” stała się „usługami policyjnymi” przestępcy stanowią siły natury, podobnie jak trzęsienia ziemi czy huragany. Z tym nic się nie da zrobić.

Natomiast mogą zwalczać i zwalczają rasizm, oczywiście „biały rasizm”, islamofobię, homofobię, czy inne objawy nietolerancji.

Tę filozofię przejęli od brytyjskich elit politycznych. Chyba najlepiej obrazuje ją wypowiedź ministra spraw wewnętrznych, Theresy May, która w sierpniu 2010 na sugestię, aby przeciw chuliganom użyć armatek wodnych, odparła godnie:”W Wielkiej Brytanii policja nie działa używając armatek wodnych. Nasza policja działa przy przyzwoleniu danej grupy społeczeństwa.”
Fascynująca uwaga. Oznacza, ni mniej ni więcej, że chuligani musieliby wyrazić zgodę na użyte przeciw nim środki. Już nie mówiąc o tym, że zakłada istnienie „grupy społecznej chuliganów”, tak jak istnieje „ środowisko Murzynów”, czy „środowisko homoseksualistów”.
Przy czym Theresa May uzywając majestaticus pluralis nie miała na myśli „my,społeczeństwo brytyjskie”, które zresztą nie miałoby nic przeciwko użyciu armatek wodnych, gazu łzawiącego, czy pałek. Miała na myśli „my, oświecone elity polityczne”.

Działo się to na tej samej zasadzie, na mocy której Parlament brytyjski głosuje przeciw karze śmierci, mimo że większość społeczeństwa jest za karą śmierci.

Specyficzne myślenie „elit” najlepiej odda historia opisana we wspomnieniach parlamentarzysty brytyjskiego z okresu brytyjskiej interwencji w Iraku.
Kiedy rozjuszony tłum Irakijczyków zaatakował i zniszczył budynek, którego miał strzec oddział brytyjski, żołnierze pod dowództwem pułkownika woleli opuścić teren bez użycia broni. Jak wytłumaczył ów pułkownik, budynek to tylko cegły i zaprawa, więc absolutnie niewart życia ludzkiego.

Po roku 2005 brytyjscy wojskowi doszli do wniosku, że obecność patroli brytyjskich na ulicach Basry prowokuje agresję. Optymalnym rozwiązaniem tego problemu było, oczywiście, nie wychodzenie na ulicę i siedzenie w bazie. Kiedy nacisk USA sprawił, że oddziały brytyjskie jednak zaczęły ponownie patrolować ulice Basry, ze zdumieniem odkryły, iż zdradzeni uprzednio mieszkańcy Basry, znienawidzili ich.

opracowane na podstawie artykułu Jonathana Foremana

Zmieniony ( 09.11.2011. )