Bój o duszę Fryderyka Chopina
Wpisał: ks. Aleksan­der Jełowiecki   
10.11.2011.

Bój o duszę Fryderyka Chopina

 

Zawsze wierni, październik 2011, s. 45, z artykułu Zygmunta Krzyżanowskiego „Wyprawa na tamten świat

 

W epistolografii zachował się opis bojów o duszę Fryderyka Chopina, jakie stoczył zmar­twychwstaniec, ks. Aleksan­der Jełowiecki. W jego liście napisanym kilka dni po śmier­ci znakomitego pianisty i kom­pozytora można przeczytać: "Zawsze słodki i miły, i dowci­pem wrzący, a czuły nad mia­rę, zdawał się już mało należeć do ziemi. Ale, niestety, o Nie­bie nie myślał. Miał on niewie­le dobrych przyjaciół, a złych, tj. bez wiary, bardzo wielu; ci zwłaszcza byli jego czcicielami. A triumfy jego w sztuce najwni­kliwszej zagłuszyły mu w ser­cu Ducha Św. jęki niewypowie­dziane. Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnym wspo­mnieniem. A bezbożność towa­rzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bar­dziej w chwytny umysł jego i na duszy jego jak chmurą ołowia­ną osiadła zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoi­tości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świę­tych, że jeszcze nie szydził".

Dowiedziawszy się o sta­nie przyjaciela z dzieciństwa, pobiegł do niego - uścisnęli się ze łzami. Chopin nie płakał jed­nak nad sobą, ale nad bratem księdza, który został rozstrze­lany jako uczestnik powstania wiedeńskiego (1848), w które dał się wciągnąć. W liście dalej czytamy: "Skorzystałem z tej tkliwości jego, aby mu przypo­mnieć Matkę... i jej wspomnie­niem rozbudzić w nim wiarę, której go była nauczyła. «Ach, rozumiem cię, rzekł mi, nie chciałbym umrzeć bez Sakra­mentów, aby nie zasmucić Mat­ki mej ukochanej; ale ich przy­jąć nie mogę, bo już ich nie rozumiem po twojemu. Pojął­bym jeszcze słodycz spowie­dzi płynącą się ze zwierzenia się przyjacielowi; ale spowie­dzi jako Sakramentu zgoła nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twej przyjaźni wyspowiadam się u ciebie, ale inaczej to nie». Na te i tym podobne słowa Chopina ścisnęło mi się serce i zapłaka­łem. Żal mi było, żal mi tej miłej duszy. Upieszczałem ją, czym mogłem, już to Najświętszą Panną, już Panem Jezusem, już najtkliwszymi obrazami miło­sierdzia Bożego. Nic nie poma­gało. Ofiarowałem się przy­prowadzić mu, jakiego zechce, spowiednika. A on mi w końcu powiedział: «Jeśli kiedy zechcę się wyspowiadać, to pewno u ciebie». Tego się właśnie po tym wszystkim, co mi powie­dział, najbardziej lękałem.

Upłynęły długie miesią­ce w częstych odwiedzinach moich, ale bez innego skutku. Modliłem się wszakże z ufnoś­cią, że nie zginie ta dusza. Mod­liliśmy się o to wszyscy zmar­twychwstańcy, zwłaszcza czasu rekolekcji" .

Wreszcie wezwany przez lekarza, po czasie wpuszczony do pokoju Chopina, usłyszał od niego: "Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać". Możemy sobie tylko próbować wyobra­zić, jak była to ciężka noc dla kapłana. Dalej czytamy: "Naza­jutrz przypadł dzień św. Edwar­da, patrona ukochanego bra­ta mojego. Ofiarując za jego duszę mszę świętą, tak prosi­łem Boga: «O Boże litości! Jeże­li dusza brata mego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!».

Więc ze zdwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy nmię prosił, ja rzekłem: «Przyja­cielu mój kochany, dziś są imie­niny mego brata Edwarda». Chopin westchnął, a ja mówi­łem dalej: «W dzień mego brata daj mi wiązanie.» «Dam ci, co zechcesz», odpowiedział Cho­pin, a ja odrzekłem: „Daj mi duszę twoją!” «Rozumiem cię, weź ją!», odpowiedział Chopin i usiadł na łóżku. Wtedy radość niewymowna, ale oraz i trwoga ogarnęły mię. Jakżeż wziąć tę miłą duszę, by ją oddać Bogu? Padłem na kola­na, a w sercu moim zawołałem do Pana: «Bierz ją sam!». I poda­łem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy.

«Czy wierzysz?», zapytałem. Odpowiedział: «Wierzę». «Jak cię matka nauczyła?». Odpowie­dział: «Jak mię nauczyła mat­ka!». I wpatrując się w Pana

Jezusa ukrzyżowanego, w poto­ku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił. Po chwili kazał dać zakrystianinowi dwadzieścia razy tyle, co zwykle się daje, a ja rzekłem: «To za wiele». «Nie za wiele - odpowiedział - bo to, com przyjął, jest nad wszel­ką cenę» (...).

Tegoż dnia poczęło się kona­nie Chopina, które trwało dni i nocy cztery. Cierpliwość, zda­nie się na Boga, a często i roz­radowanie towarzyszyły mu aż do ostatniego tchnienia. Wpo­śród najwyższych boleści wypo­wiedział szczęście swoje i dzię­kował Bogu, że aż wykrzykiwał miłość swą ku Niemu i żądzę połączenia się z Nim co prędzej. I opowiadał swe szczęście przy­jaciołom, co go żegnać przycho­dzili, a i w pobocznych izbach czuwali". Gdy stracił przytom­ność, wszyscy strwożeni "się do pokoju jego byli nacisnęli cze­kając z biciem serca już ostat­niej chwili. Wtem Chopin otwo­rzywszy oczy i ten tłum ujrzaw­szy, zapytał: "Co oni tu robią? Czemu się nie modlą?». I pad­li wszyscy ze mną na kolana, i odmówiłem Litanię do wszyst­kich ŚŚ., na którą i protestanci odpowiadali.

Dzień i noc prawie ciągle trzymał mię za obie ręce, nie chcąc mię opuścić, a mówiąc: «Ty mnie nie odstąpisz w tej stanowczej chwili». I tulił się do mnie, jak zwykło dziecię czasu niebezpiecznego tulić się do matki. I co chwila wołał: «Jezus, Maria!», i całował krzyż z zachwytem wiary i nadziei, i wielkiej miłości (...).

W końcu on, co zawsze był wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją, a oraz i nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powie­dzieć: «Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł - jak świnia!».

W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imio­na: Jezus Maria, Józef, przy­cisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: «Jestem już u źródła szczęścia!»

I skonał.

 

[„Korespondencja Fryderyka Chopina, Warszawa 1955, t.2, s.318