Marsz, który się dopiero zaczyna
Wpisał: Jacek Bartyzel   
15.11.2011.

Marsz, który się dopiero zaczyna

 

Nieustannie trwa proces samoczynnego reprodukowania się antypolskiej i anty-tradycjonalistycznej czerwonej oligarchii, która znakiem swojej tożsamości uczyniła "antyfaszyzm"

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111115&typ=my&id=my03.txt

Prof. Jacek Bartyzel politolog Uniwersytet Mikołaja Kopernika

Wyjdźmy od elementarnego faktu, który pomimo swojej oczywistości jest ignorowany w medialnym zgiełku po Marszu Niepodległości. Legalnie działające organizacje: Młodzież Wszechpolska i Obóz Narodowo-Radykalny, zgłosiły odnośnym władzom zamiar zorganizowania manifestacji pod wspomnianą wyżej nazwą i po dopełnieniu przepisanych prawem formalności zgodę na to uzyskały. Od tego momentu, i w myśl uroczyście zadeklarowanych zasad "państwa prawa", manifestacja ta powinna podlegać troskliwej ochronie organów władzy państwowej, a w szczególności wyznaczonych do tego sił porządkowych.
Tymczasem inne organizacje i środowiska, które nawet specjalnie w tym celu utworzyły koalicję pod nazwą Porozumienie 11 Listopada, ogłosiły (nie po raz pierwszy zresztą) zamiar czynnego przeszkodzenia uczestnikom owego marszu w realizacji ich przedsięwzięcia. Nie czyniły z tego żadnej tajemnicy: przeciwnie - zapowiadając bezprawną "blokadę" marszu, posunęły się nawet do ściągnięcia posiłków zagranicznych w postaci anarcho-komunistycznych band z Niemiec, których terrorystyczna działalność jest powszechnie znana. Czym organizatorzy usprawiedliwiali to działanie? To oczywiście jest również wiadome: upoważniało ich do tego, ich zdaniem, "moralne oburzenie" faktem, iż manifestować będą znienawidzeni przez nich osobnicy, których określają mianem "faszystów", a nawet (zresztą wymiennie, jak to mają w zwyczaju) "nazistów". Cóż to jednak oznacza? Otóż, ni mniej, ni więcej, tylko totalny przejaw anarchii społecznej.

Wróg prywatny i wróg publiczny
Wyznawcy pewnej ideologii, czyli wykoncypowanego obrazu świata, opartego nie na zreflektowanym rozpoznaniu pryncypiów rzeczywistości, tylko na mniemaniach, emocjach i wrażeniach (doksai - powiedzieliby filozofowie), a jednocześnie podejmujący działanie na mocy "upoważnienia" płynącego "z dołu", czyli z "racji" subiektywnej, co jest sprzeczne z wszelką zasadą urzeczywistniania porządku, wypływającą zawsze i tylko "z góry", uważają i chcą to swoje przekonanie narzucić par force, że społeczeństwo i państwo są zobowiązane do przyjęcia i realizacji ich wizji świata. Innymi słowy, wyznawcy (w tym wypadku) ultralewicowych ideologii, których wspólnym (negatywnym) mianownikiem jest "antyfaszyzm", dążą do tego, aby ich ideologiczny wróg "prywatny" (inimicus), nazywany przez nich "faszystą", został oficjalnie wskazany i zdefiniowany jako wróg "publiczny" (hostis), ze wszystkimi tego konsekwencjami, począwszy od wykluczenia z przestrzeni publicznej. Państwo nie ma być więc najwyższą formą możliwej jedności wspólnoty politycznej, której filarami i wspornikami są patriotyzm, tradycja wspólnej drogi dziejowej, wola bycia razem oraz ta nadrzędna zasada dobrego społeczeństwa, jaką jest dobro wspólne, lecz aparatem przemocy (od fizycznej po werbalną), używanym w służbie ideologii panującej, tj. "antyfaszyzmu".


Narodziny "antyfaszyzmu"
Dokładnie taki właśnie system mieliśmy niedawno przez kilka dziesięcioleci, teraz zaś, jak widać, zmierzamy ku niemu z powrotem milowymi krokami. Dowodzi to jasno, że nieustannie trwa proces samoczynnego reprodukowania się antypolskiej - a w wymiarze powszechnym anty tradycjonalistycznej - czerwonej oligarchii, która znakiem swojej tożsamości uczyniła właśnie "antyfaszyzm". Proces ten rozpoczął się w latach 30. ubiegłego wieku, kiedy ruch komunistyczny przeszedł od "sekciarstwa" poprzedniej dekady - czemu towarzyszyły również próby kokietowania narodowych socjalistów, jako "obiektywnych sojuszników" w walce z burżuazją - do strategii tworzenia Frontów Ludowych. Tej ofercie pod adresem niedawnych śmiertelnych wrogów, czyli socjaldemokratów, a także rozmaitych "pożytecznych idiotów" z kręgów demoliberalnych i nawet "postępowo-katolickich", towarzyszyło równie szerokie spectrum "faszystów", którym objęto wszystkich antykomunistów, będących także przeciwnikami demoliberalizmu, a więc tradycyjnych katolików, konserwatystów i monarchistów, autorytarystów i nacjonalistów łącznie z nurtami narodowo-radykalnymi. Szczególny wkład do tej strategii wniósł genialny doprawdy propagandysta Kominternu Willi Münzenberg, zaś poligonem doświadczalnym jego skuteczności stała się wojna domowa w Hiszpanii. W naszej obecnej sytuacji "awatarem" Münzenberga stał się red. Seweryn Blumsztajn z "Gazety Wyborczej", jako główny organizator i propagandysta zagrzewający do walki z faszyzmem zamaskowanych bandytów z "antify" i im podobnych. Pomni błagania poety (Kornela Ujejskiego): "O rękę karaj, nie ślepy miecz!", winniśmy mieć to na uwadze, słysząc dochodzące od dawna z ulicy Czerskiej żądanie: "Przynieście mi głowy faszystów".


Biało-Czerwona, nie "kolorowa"
Warto też na moment rzucić okiem na lewacki slogan "kolorowej Niepodległości". Cóż to może znaczyć? Czyżby Marsz Niepodległości czy w ogóle świętowanie Niepodległej w normalny sposób oznaczało coś brudnoszarego lub bezbarwnego? Jeśli nawet pominąć różnokolorowe emblematy poszczególnych ugrupowań i organizacji, to przecież znak łączący wszystkich - Biało-Czerwona flaga Polski - jest esencją barwności w jej głęboko symbolicznym znaczeniu, przesyconym też na wskroś tragizmem i wzniosłością, dniami chwały i cierpienia całej naszej historii. Ta paplanina o "kolorowości" odbiera tak naprawdę wszelką substancjalność pojęciu i symbolice barw, sprowadza ją do jakiegoś infantylnego gaworzenia o "książeczce do kolorowania" dla mieszkańców Ulicy Sezamkowej, nie rozwodząc się już nawet nad tą oczywistością, że to tylko nieudolny pseudonim dla podkładania pod to treści z repertuaru "tolerancjonizmu", głównie "tęczowego", mające się nijak do polskości i patriotyzmu.


Ani Lepanto, ani Cheronea
Na koniec uwaga dotycząca sporów, jakie natychmiast po marszu wybuchły w środowisku narodowców czy szerzej - prawicowym. Uważam za nieuzasadnione zarówno głosy triumfalistyczne, jak i lamentacje, zwłaszcza nad "klęską medialną". Mówienie o "wielkim sukcesie" w czasie, kiedy nie dość, że jak "lawa plugawa" rozlewa się wszędzie relatywistyczne, demoliberalne bajoro, to jeszcze wypełniają je coraz szerzej czerwono-różowe siły ciemności, dowodzi braku poczucia rzeczywistości. Z drugiej strony, "klęska medialna" była od początku oczywistością. Bardzo wymowny jest fakt, że marszowi w jego głównej, wielotysięcznej kolumnie, idącej spokojnie i wytrwale do celu, nie towarzyszyła żadna kamera - prócz tej operacyjnej, policji. Mediów lewicowo-liberalnego i reżimowego mainstreamu w ogóle marsz nie interesował, a tylko jego obrzeża, gdzie mogli grasować niezdyscyplinowani "partyzanci" czy po prostu chuligani oraz prowokatorzy. Tego rodzaju "klęska" była nie do uniknięcia, więc trzeba ją było też z góry wpisać w koszty. Gdyby nawet organizatorzy odwołali marsz, to ona i tak by nastąpiła, i to w podwójnym sensie: raz, że "antyfaszyści" odtrąbiliby swoje zwycięstwo, dwa, że owi "partyzanci", nad którymi nikt nie ma kontroli, ani fizycznej, ani moralnej, i tak niechybnie by się pojawili, a wówczas nie byłoby już nic, co można im wizerunkowo przeciwstawić. Lecz kto z góry się poddaje, ten ponosi klęskę na pewno, a jeszcze na domiar okrywa się niesławą.
Zamiast epatowania ocenami skrajnymi, należy wyjść od rozpoznania sytuacji. A skoro jest to sytuacja wybitnie niekorzystna, to trzeba docenić tę mobilizację wielotysięcznych sił idących obok siebie zgodnie narodowców, monarchistów, piłsudczyków, konserwatywnych liberałów itd. To na swój sposób docenił nawet S. Blumsztajn, pisząc, że marsz pokazał siłę ruchu narodowego. Jeśli jawnie deklarowanym celem wroga było nie dopuścić do marszu i rozbić go, a cel ten nie został osiągnięty, to jego uczestnicy mają prawo - bez euforii, ale i bez fałszywej skromności - powiedzieć: a jednak hemos pasado! (przeszliśmy). Z pewnością nie jest to wiktoria na miarę wiedeńskiej czy tej spod Lepanto, ale też nie klęska, jak pod Cheroneą. Powiedzmy, że pierwsza nieprzegrana potyczka, jak pod Covadongą, początek długiej i żmudnej rekonkwisty.

Autor jest członkiem Komitetu Poparcia Marszu Niepodległości.