Kryształowy Barak Platformy Obywatelskiej
Wpisał: Jacek Bartyzel   
15.11.2011.

Kryształowy Barak Platformy Obywatelskiej

Jacek Bartyzel http://www.legitymizm.org/krysztalowy-barak

Chronicznym już niestety problemem polskiej opinii katolickiej i konserwatywnej jest brak liczącej się reprezentacji politycznej, autentycznie wiernej moralnemu i społecznemu nauczaniu Kościoła. Jakie są przyczyny tej politycznej indolencji, mimo iż wciąż jeszcze istnieją niemałe rezerwy społeczne dla tak pojętej polityki, wiele by o tym można rozprawiać. Tu, biorąc pod uwagę po prostu istniejący stan rzeczy, musimy wyjść od stwierdzenie sytuacji niezwykle paradoksalnej. Oto, mogłoby się zdawać, że w Polsce lewica, czynnik zatem z natury rzeczy wrogi religii i tradycji, została politycznie zmarginalizowana, zaś tzw. scenę polityczną dominują od lat dwie – zwarte wprawdzie w nienawistnym klinczu – partie określane mianem centroprawicowych. Skoro zatem i rząd, i najsilniejsza partia opozycyjna zajmują ten sam mniej więcej wycinek politycznego spektrum, to teoretycznie nie powinno to budzić niepokoju o przyszłość cywilizacji chrześcijańskiej w Polsce.

Dobrze jednak wiemy, że jest zupełnie inaczej, acz w obu wypadkach z innego powodu. Jeśli chodzi o opozycję (Prawo i Sprawiedliwość), to powód konfuzji jest łatwy do uchwycenia. Po pierwsze, partia ta ma po prostu inne priorytety niż obrona katolickich i prawno-naturalnych zasad moralnych, chociaż lubi prezentować się jako ich obrończyni, czego po raz kolejny dowiodła ostatnio forsując pospiesznie tzw. obywatelski projekt ustawy o in vitro w komisji, w której nie miała większości, czyli skazując go na odrzucenie. Po drugie, znamionuje ją tendencja do tak specyficznego splatania wątków religijnych z patriotycznymi, że te pierwsze zdają się być raczej wehikułem drugich, co prowadzić może na manowce herezji jakiejś „religii ojczyźnianej”, nie tyle zresztą doktrynalnie, co praktycznie. Przypadek drugi – hegemonicznej partii rządzącej (Platformy Obywatelskiej) – jest nie tylko bardziej problematyczny i złożony, ale trudniejszy do uchwycenia niewprawnym okiem, z powodu celowo enigmatycznego w fundamentalnych kwestiach oblicza tej partii. Z tego względu wymaga on starannej analizy.

Wyjdźmy od faktu podstawowego, oczywistego i – co też istotne – wielokrotnie przez zainteresowanych potwierdzanego: matrycą ideologiczną Platformy Obywatelskiej jest liberalizm. Jak wiadomo jest to ideologia o długiej już tradycji, toteż wielo-nurtowa i mieszcząca w sobie tendencje często wzajemnie się w wielu punktach wykluczające, nadto zaś posiadająca swoje przedmiotowe odniesienia do wielu różnych sfer życia: nie tylko politycznej, ale również ekonomicznej, obyczajowej i ogólnie rzecz biorąc duchowej. W tej analizie musimy pominąć większość z tych odniesień, koncentrując się na kwestii zasadniczej podjętego tu tematu, tj. stosunku liberałów do religii i Kościoła.

Jeśli chodzi o wewnętrzne zróżnicowanie liberalizmu, to nieustającą wartość zachowuje klasyfikacja dokonana przez papieża Leona XIII w encyklice Libertas z 1888 roku, gdzie zidentyfikowane zostały trzy stopnie liberalizmu: pierwszy, skrajny, neguje istnienie porządku nadprzyrodzonego; drugi, umiarkowany, go ignoruje; trzeci zaś, najbardziej umiarkowany, separuje oba porządki, co jednak sprawia, że w praktyce prowadzą one do tego samego rezultatu. Podział ów pokrywa się z ustaleniami historyków idei, którzy pierwszy typ liberalizmu nazywają lewicowo-liberalnym radykalizmem (ze względu na jego najbardziej wyrazistą historycznie postać - również jakobinizmem); drugi - prawicowym liberalizmem klasycznym (albo konserwatywnym), trzecią natomiast odmianę wiążą z tzw. liberalizmem katolickim, usiłującym dostosować Kościół do warunków określanych przez triumfujący świat laicko-liberalny.

W którym z powyższych stopni (lub odmian) liberalizmu należałoby usytuować Platformę Obywatelską? Jeżeli weźmiemy pod uwagę sferę deklaratywną oraz prehistorię „nuklearnego jądra” tej partii (czyli grupę skupioną jeszcze w podziemiu wokół gdańskiego „Przeglądu Politycznego”, z której w latach 90. wyłonił się Kongres Liberałów), to w odmianie drugiej, czyli liberalizmu umiarkowanego. Sam Donald Tusk i jego koledzy podkreślają, iż uformowali się na lekturze dzieł klasycznych myślicieli liberalnych, takich jak Friedrich August von Hayek, Milton Friedman czy Raymond Aron. Nie ma podstaw zaprzeczać temu, wszelako należy zauważyć, że myślicieli tego nurtu łączy bez wyjątku całkowicie zsekularyzowany i zlaicyzowany ogląd wszystkich rzeczy. Nie byli oni wrodzy religii – bynajmniej. Zdarzało im się wypowiadać opinie przychylne religijności, a zwłaszcza wynikającej z niej moralności, która (między innymi) uczy tak cenionych przez nich cnót uczciwości, rzetelności, dotrzymywania słowa, powściągliwości czy oszczędności, słowem tych wszystkich, które fundują idealizowane przez nich „społeczeństwo kupieckie” w klasycznym modelu kapitalizmu. Jest to jednak rodzaj uznania z pobudek czysto utylitarnych, które z tak charakterystycznym dla siebie sarkazmem wyraził Winston Churchill powiadając, że religia to rzecz bardzo pożyteczna, bo dzięki niej kobiety trochę mniej się puszczają, a służba trochę mniej kradnie.

Oczywiste jest, że tego rodzaju podejście, pomimo swej nieagresywności – odróżniającej liberałów umiarkowanych od jakobinów – jest zupełnie nie do przyjęcia, jako przejaw ignorancji względem rzeczywistego powołania i celu religii. Do tego dochodzi jeszcze czynnik związany z kulturowo-polityczną genezą tego (klasycznego) liberalizmu, zrodzonego w świecie anglosasko- protestanckim. Wielość śmiertelnie zantagonizowanych sekt protestanckich doprowadziła, jak wiadomo, już prekursorów i promotorów liberalizmu, od Thomasa Hobbesa i Johna Locke’a począwszy, do idei „neutralizacji” religii przez jej „prywatyzację”, jako głównego źródła i zaczynu waśni politycznych, wtrącających społeczeństwo w stan wojny domowej. Warunkująca przetrwanie wspólnoty elementarna jedność polityczna jawi się tutaj jako cel możliwy do osiągnięcia tylko pod warunkiem wypchnięcia religii ze sfery publicznej.

Przeniesienie tej ideologii do kraju tak odmiennego, o silnej tożsamości katolickiej, jak Polska, musiało jednak pociągnąć za sobą pewne modyfikacje. Zauważmy przy okazji, że Platforma Obywatelska może poczytywać sobie za spory sukces osiągniętą przez siebie pozycję, ponieważ nigdy dotąd w historii Polski nie zdarzyło się jeszcze, aby pierwszą (i rządzącą) siłą polityczną kraju stał się obóz ufundowany oficjalnie na doktrynie liberalnej. Niemniej, ten sukces nie byłby możliwy, gdyby stratedzy PO obrali od początku analogiczną metodę „neutralizacji”. Platforma musiała spróbować jakoś wtopić się w ten katolicki pejzaż Polski, aby wytworzyć złudzenie co najmniej „swojskiej” bliskości z nim. Wymagało to rzecz jasna niemałej dozy makiawelizmu, zwłaszcza zaś przyswojenia sobie tej rady Machiavellego, iż powinien Książę uchodzić za religijnego, i tym, którzy go widzą i słyszą winien wydawać się „cały religijnością”. Sławne rekolekcje w „kościele łagiewnickim” czy „nieco spóźniony” kościelny ślub Donalda Tuska tuż przed wyborami dowiodły, że „platformersi” byli pojętnymi uczniami Florentczyka.

Oczywiście, w PO zawsze zdarzały się indywidualne wyskoki „antyklerykałów”, jak – na samym początku – pamiętna wypowiedź b. premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, wyrażającego radość z powodu tworzenia się formacji, która nie będzie słuchać Kościoła, czy całokształt działalności skandalisty Janusza Palikota. Liderom partii udawało się jednak długi czas neutralizować możliwe niekorzystne skutki tych wystąpień – także dzięki życzliwym im mediom, które starały się, aby Polacy ich nie zapamiętali, zaś Palikot jak wiadomo ostatecznie opuścił jej szeregi. Gdyby zatem nie zaszły nieprzewidziane nowe okoliczności, zapewne PO udawałoby się bez większych przeszkód realizować scenariusz „neutralizacji” religii cichej, niemal niedostrzegalnej i niekonfrontacyjnej; scenariusz, którego stanem docelowym byłoby sprowadzenie polskiego katolicyzmu do obyczajowo-regionalnej osobliwości w ramach „zjednoczonej Europy”, niemal tego samego rzędu, co oscypek i bigos, bez żadnych konsekwencji w życiu publicznym. Wszakże, jak to wyjaśniła min. Ewa Kopacz, swoje religijne credo urzędnik państwowy zostawia w przedpokoju gabinetu.

To wszystko jest już jednak dziś tylko historią. Każdy kolejny rok rządów PO oznacza przesuwanie się po równi pochyłej w stronę antychrześcijańskiego radykalizmu lewicowo-liberalnego. Najnowszym tego przykładem są ostentacyjne wyrazy solidarności min. Sławomira Nowaka z jego „ziomalem” – satanistą „Nergalem”, a długofalowo i instytucjonalnie groźniejszym – zapowiedzi spełnienia życzeń lewicy odnośnie do in vitro i związków jednopłciowych po wyborach. Jak się wydaje, zasadniczy powód tej ewolucji jest następujący. Ludzie Platformy, jako typowo marketingowego produktu, skonstruowanego do wygrywania wyborów, czułego zatem jak sejsmograf na panujące „trendy”, nie mogli nie dostrzec wzbierającej na sile odgórnie sterowanej fali chrystianofobii w całej Europie, co wymaga od partii tak „proeuropejskiej” dostosowania się do obranego kursu, przede wszystkim w zakresie tworzenia systemu prawnego, opartego o normy jawnie sprzeczne z ładem naturalnym.

Trzeba też pamiętać, że główna w Polsce ekspozytura „standardów europejskich”, czyli tzw. salon i „klasa medialna”, tylko warunkowo udzielają poparcia PO (zajmującej w ich głębokim przekonaniu miejsce należne „z natury” nieboszczce Unii Wolności), jako jedynej sile powstrzymującej dziś „kaczyzm” i inne „demony”. Gdyby Platforma próbowała dalej lawirować, uchylając się – jak to liberałowie – od dokonania wyboru „między Jezusem a Barabaszem”, to poparcie to mogłoby zostać przerzucone na chrystofobicznych ekstremistów z lewicy, których przecież nie brakuje: medialne „napompowywanie” Ruchu Palikota jest przecież dostatecznie wymownym ostrzeżeniem. Z drugiej strony, systematyczne prowokowanie antyreligijnych ekscesów, począwszy od pamiętnego najazdu „hordy Nogajów” na Krakowskie Przedmieście w ubiegłym roku, ma zademonstrować, że bez stosunkowo większego sprzeciwu padają kolejne bariery zachowań jeszcze niedawno nie do pomyślenia, bo społeczna wrażliwość moralna ulega coraz większemu stępieniu. Jeżeli w jednym tylko tygodniu aż trzy „tygodniki opinii” zamieszczają na okładkach bluźniercze wizerunki, to trudno nie dostrzec w tym wyraźnej zachęty dla wahających się jeszcze decydentów, którzy otrzymują jednoznaczny sygnał: każde tabu może być przełamane, wolno bezkarnie bezcześcić każdą świętość. I Platforma dobrze rozumie zarówno te ostrzeżenia jak zachęty: aby nie stracić mandatu od możnych tego świata na korzyść radykałów, musi „uciec do przodu”, przejmując hasła i dążenia lewicy.

Jednocześnie, mając na uwadze tę część wyborców, którzy trwają w złudzeniu, iż Platforma Obywatelska jest „partią porządku”, zabieg transformacji musi być wykonany w „białych rękawiczkach” i nieomal niepostrzeżenie. Jak zatem wykonuje się tego rodzaju „Następny krok”, możemy przekonać się czytając deklarację złożoną przez premiera Tuska w słowie wstępnym do Programu wyborczego 2011: „Nie jesteśmy ani z prawicy, ani z lewicy”. Na pierwszy rzut oka oświadczenie to niekoniecznie musi być odpychające. Dobrze wiadomo, że czysto horyzontalna diada: prawica – lewica nazbyt uwikłana jest w kontekst porewolucyjnej „schizmy bytu”, i w praktyce nazbyt często oznacza po prostu rodzinną kłótnię liberałów i socjalistów o ekonomiczne głównie detale. Przychylamy się do opinii autentycznego reakcjonisty, Nicolasa Gomeza Davili, iż „nawet prawica jakiejkolwiek prawicy wydaje mi się zawsze nadmiernie lewicowa”.

Ale bez żartów: było niedorzecznością zakładać podobne zniesmaczenie „platformersów” trywialnością tego czysto materialistycznego przeciwstawienia i pragnienie wzniesienia się na bardziej „wertykalny” poziom samoidentyfikacji. Jaki jest sens rzekomego stanięcia ponad antynomią „prawica – lewica”, premier wyjaśnia zresztą bez niedomówień: „staliśmy się «Nowym Centrum»”. A cóż to jest „centrum”? Geometria mówi nam, że to odcinek na osi poziomej, w którym „prawe” przechodzi w „lewe” i na odwrót, aż do wyzerowania; w chromatyce to strefa szarości, w której rozmazuje się czerń i traci swą alabastrowość biel; historia wreszcie dostarcza nam dosadnego określenia, które narodziło się dokładnie wraz z kontrrewolucyjną prawicą i rewolucyjną lewicą: tych, którzy starali się pozostać pośrodku, nie opowiadając się za żadną ze stron, nazwano po prostu „bagnem” (le marais). Lecz polityczne konsekwencje centryzmu, wiele lat temu, w przypływie szczerości, ujawnił francuski polityk chadecki Georges Bidault, mówiąc: „Być w centrum znaczy rządzić metodami prawicy, aby osiągnąć cele lewicy”. Otóż to: cele lewicy. Ale premier Tusk mówi przecież, że to Centrum jest „nowe”! Chyba tak, jak przeterminowany produkt żywnościowy na ladzie w hipermarkecie przepakowany w nową folię.

W przestronnym gniazdku tego „Nowego Centrum” mieszczą się zgodnie, wedle deklaracji premiera, „konserwatywni liberałowie i chrześcijańscy demokraci, tradycjonaliści i socjaldemokraci”. To są już, mówiąc bez ogródek, kpiny z przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Owszem, w pewnych wyjątkowych momentach w życiu jakiegoś narodu, na przykład zbrojnego najazdu wroga, może i nawet powinna zaistnieć „unia święta” przeciwstawnych sił politycznych, jak na przykład we Francji w 1914 czy w Polsce w 1920 roku. Lecz kiedy śmiertelne zagrożenie mija, naturalną jest rzeczą, że takie koalicje się rozpadają. Jeśli stronnictwo polityczne jest zespołem ludzi mających określone przekonania, z których wynika pewien projekt polityczny, to jaka wspólna sprawa może łączyć tradycjonalistów z socjaldemokratami? To czysty absurd, który ma tylko jedno wytłumaczenie: oportunizm i pragnienie osobistej korzyści. Pamiętajmy, że w językach romańskich Sejm nazywa się Dieta.

Te wizytówki i szyldziki o pustych desygnatach służą tylko jednemu: przyciągnięciu konsumentów na rynku politycznym, kwalifikujących się jako „target” dla handlarzy starzyzną w „nowych” opakowaniach, ale przecież przywołujących miłe skojarzenia z „pasztetem babuni”. W całości ta oferta, jaką widzimy w programie „2011”, świadomie skonstruowana jest tak, jak model do składania dla jakiegokolwiek odbiorcy, bez żadnej tożsamości, nie zakorzenionego w niczym i gdziekolwiek; można by ją przedstawić w dowolnym kraju na ziemi, zastępując tylko innymi słowa „Polska” i „Polacy”, i nic innego nie trzeba byłoby zmieniać. Pijarowskim mamidłem jest tu w szczególności wielokrotne użycie modnego słówka „kreatywność”, które w kilku wariantach leksykalnych wybijane jest w tym programie z monotonią klekotu tybetańskiego młynka aż 28 razy. Jak wiadomo, łacińskie creatio można w języku polskim tłumaczyć zarówno jako „stwarzanie”, czyli powoływanie czegokolwiek do istnienia z niczego (ex nihilo) – co wszelako jest wyłącznym atrybutem Boga – Stwórcy, jak i jako „tworzenie” czegoś, czyli formowanie z jakiegoś tworzywa według wzoru rzeczy w umyśle – co dostępne jest człowiekowi. Ale szarlatanom takie zwykłe „tworzenie” czy bycie „twórczym” wydaje się zbyt pospolite, żeby dało się to dobrze sprzedać: omamić i otumanić elektorat można tylko brzmieniem słowa bardziej ekscytującego, bo niezupełnie zrozumiałego, ale za to sugerującego coś szalenie „nowoczesnego” i „trendy”.

W gruncie rzeczy o wiele bardziej adekwatnym narzędziem opisu tej niby-rzeczywistości, którą epatują autorzy programu „2011” przy pomocy „kreatywności” i bardziej infantylnych (to też znak czasu) „świetlików’ czy „orlików”, tudzież wielu wykresów i słupków, byłoby inne modne słówko „symulakr” (łac. simulacrum), wprowadzone przez Jeana Baudrillarda na oznaczenie „ponowoczesnej” emancypacji znaku od świata rzeczywistego. Niegdyś znaki, mniej czy bardziej złożone, pełniły przede wszystkim funkcję referencyjną względem skrywanej przez nie, lecz faktycznie istniejącej, rzeczywistości. Symulakry natomiast skrywają, iż rzeczywistość nie istnieje; symulują tylko rzeczywiste istnienie, tak aby niemożliwe stało się rozróżnienie i odgraniczenie porządku bytowego od natłoku znaków. Skutek jest taki, że człowiek współczesny żyje w „hiperrealności”, zatracając zdolność do oparcia się o to, co naprawdę realne i skazany na egzystencję „ikonolatry” oddającego cześć symulowanym obrazom, produkowanym w systemie pozorowania przez matryce i moduły pamięci, a powielanym w nieskończoność przez systemy operacyjne.

Tajemnicą dotychczasowego powodzenia Platformy Obywatelskiej (czy może raczej ukrytych sterowników tego porządku pozorowania) jest zastosowanie po raz pierwszy w Polsce tego „symulakrycznego” narzędzia uprawiania ponowoczesnej „postpolityki” do budowania urzeczywistnionego już na Zachodzie „Kryształowego Pałacu”. Tą metaforą, nawiązującą do słynnej, gigantycznej i klimatyzowanej budowli ze szkła i żelaza, zbudowanej w 1851 roku w londyńskim South Kensington na potrzeby Wielkiej Wystawy Powszechnej, a po jej zamknięciu rozebranej, posłużył się Peter Sloterdijk dla opisania świata konsumeryzmu, wypranego z wszelkich wyższych uczuć, wartości i odniesień; świata, w którym panuje sztucznie wytworzony klimat wyłącznie letnich temperatur. Post-politycznym wykładnikiem tej tendencji „zrównywania temperatur” jest właśnie przymus zmierzania wszystkich sił politycznych ku nijakiemu „centrum” – jak się okazuje jednak, dodajmy, owo centrum faktycznie realizuje środkami „miękkimi” wszystko to, co czego pragnęła, ale wskutek swej budzącej opór gwałtowności („tymotyczności”, jak mówi z grecka Sloterdijk) nie była ostatecznie w stanie osiągnąć, „stara”, komunistyczno-totalitarna lewica. Taki właśnie jest punkt docelowy „kreatywności”, którą kusi Platforma Obywatelska, acz może raczej stosowniejszą jego nazwą – z uwagi na stan „Polski w budowie” – byłby „Kryształowy Barak”. Świat bez Boga, bez respektu dla prawa naturalnego, bez tradycji, bez tożsamości, bez pamięci historycznej, bez autentycznej kultury, ale za to nieskończenie pełen „symulakrycznych” iluzji dobrobytu, beztroski, przyjemności i wygody.

Rozszerzona wersja artykułu pod tym samym tytułem, opublikowanego w „Naszym Dzienniku” 5 X 2011, nr 232.