SPOTKANIE
Wpisał: Iza Brodacka   
23.11.2011.

SPOTKANIE

Iza Brodacka

 

Zastanawiałam się kiedyś co jest dla mnie wartością podstawową, praktykowaną że tak powiem odruchowo. Nie mam wątpliwości- jest to lojalność. Byłabym doskonałą ofiarą syndromu sztokholmskiego. Na szczęście ( czy nieszczęście) nikt już nie zechce mnie porwać, nawet za dopłatą, więc nie mam powodu do zmartwień

 

Wiele, wiele lat temu (a mieszkałam wtedy sama) zagapiłam się wracając z nocnego spaceru. Gdy otworzyłam drzwi, ukrywający się na schodach mężczyzna wepchnął mnie do mieszkania. Zabrał mi klucze, zamknął drzwi i pogasił światła. Wyraźnie czegoś się bał, albo przed kimś uciekał.  Choć był duży i barczysty i miał na skórze tatuaże symbolizujące połowę kodeksu karnego, nie wyglądał na prześladowcę, raczej na ofiarę.

Przy zgaszonym świetle łapczywie pożarł przeznaczoną dla psów kiełbasę, którą samowolnie wyciągnął  z mojej lodówki i bezceremonialnie władował się na mój tapczan.

Zaczął niemrawo namawiać mnie do czynności seksualnych, ale zanim zdążyłam wyrazić dezaprobatę, już spał.

Skulony w embrionalnej pozycji, z zaciśniętymi jak dziecko pięściami.

Bez trudu mogłam wyjść z mieszkania, gdyż choć miał moje klucze w kieszeni, drzwi otwierały się od środka bez klucza. Zamiast tego przykryłam go kocem i zajęłam się jakąś  lekturą.

Około 5 nad ranem pod naszym domem zatrzymał się radiowóz milicyjny. Zamiast ucieszyć się, że pomoc jest blisko, przestraszyłam się, że to jego właśnie szukają.

 

Obudziłam nieproszonego gościa o 8. Na przykrytym obrusem stole czekało śniadanie. Pachniała kawa.  Bez obaw podałam srebrne łyżeczki.

Wbrew temu, o co się mnie podejrzewa, nie jestem estetką. Bez obrzydzenia mogę zjeść śledzia z gazety. (śledź na gazecie był w moim rodzinnym  domu  symbolem dna upadku). Tym razem odruchowo wszystko zrobiłam comme il faut. Jakby mnie odwiedził ambasador francuski.

 

Za godzinę jadę nad Zalew. Nie byliśmy umówieni więc nie zarezerwowałam dla ciebie miejsca na łódce”- powiedziałam bez cienia ironii.

Rozmawialiśmy przy śniadaniu - jak trzeba - o żeglarstwie i pogodzie. Z zażenowaniem oddał mi klucze. Na pożegnanie cmoknął mnie nieporadnie w rękę i powiedział: ”jakby co, zawsze możesz na mnie liczyć”. Oczywiście nigdy go już nie spotkałam.

 

Po jego wyjściu zastanawiałam się:- cóż to u licha było?  Nie był to napad - choć facet wtargnął do mieszkania wbrew mojej woli, ani przemoc - przecież nic mi nie zrobił, ani rabunek - bez pozwolenia zjadł tylko kiełbasę przeznaczoną dla bezdomnych psów.

Dlaczego nie uciekłam ani nie zawołałam milicjantów?  Gdy spał bezbronny, zadziałał u mnie niewątpliwie atawistyczny mechanizm staropolskiej gościnności („jeśli wszedłeś w progi moje, włos ci z głowy spaść nie może”).

Dlaczego on jednak  nie próbował na przykład zabrać mi pieniędzy?

 

Zaliczyłam wydarzenie do kategorii niespodziewanych spotkań i się uspokoiłam.

Jakby nazwać  - oznaczało zrozumieć.

 

Zupełnie przypadkowe spotkanie ludzi jest dla mnie czymś przedziwnym. Jest jak punkt potrójny w przemianie fazowej. Nic nie jest określone do końca, wydarzenia mogą się potoczyć w zupełnie niespodziewaną stronę.

 

Bardzo chętnie takim fenomenem zajmują się literatura i film.

Na przykład dwóch więźniów skutych łańcuchem ucieka razem przez bagniste tereny. Albo jeniec i strażnik wędrują razem przez wysokie góry. Wytwarza się między nimi szczególna więź. Po pewnym czasie strażnik nie jest w stanie strzelić do jeńca, a jeniec nie potrafi zostawić go samego w krytycznym położeniu.

 

Zupełnie inaczej ta klasyczna konfrontacja ludzi z przeciwnych biegunów przebiega w filmie Polańskiego „Cul de Sac” ( polski tytuł „Matnia” ). Może dlatego, że gra toczy się między trzema osobami. (Troje to już tłum). Dwóch brutalnych, prymitywnych bandytów, uciekających po nieudanym napadzie,  terroryzuje niedobraną parę mieszkającą w odludnym zamku. Idzie im to o tyle łatwiej, że para ta toczyła przed przybyciem gangsterów swoją własną grę. Jest również nieoczekiwany zwrot- w obecności niespodziewanych gości, gangster Dickie wciela się z powodzeniem w służącego.

 

Najciekawsze są spotkania ludzi ze środowisk pozostających  w konflikcie kulturowym czy społecznym. Spotkania wymagające łamania zasad, tabu i konwencji, które w zwykłych okolicznościach działają jak gorset utrzymujący w pionie ludzką mezogleję.

 

Powiedziałabym, że konwencje są formą harmonii przedustawnej, dzięki której monadyczne ludzkie jednostki pozornie się komunikują.

 

Czym jest miłość jak nie odrzuceniem na chwilę monadycznego gorsetu? Romeo i Julia, Abelard i Heloiza, Waldemar i Stefania  to dokładnie ta sama historia. Jeżeli śmiejemy się z „Trędowatej” ( trzeba mieć serce z kamienia, żeby się nie śmiać- jak mówi mój ulubiony komentator) to dlatego, że przez niezręczność autorki nie rozpoznajemy w Stefci Heloizy.

 

 Denis de Rougemont w swojej słynnej książce „Miłość a świat kultury zachodniej”  podaje dwie  podstawowe cechy miłości romantycznej, która jest wzorcem miłości w  naszej kulturze. Jest to miłość niezrealizowana, miłość niemożliwa ( czy wyobrażamy  sobie Julię cerującą skarpetki?)  oraz miłość w tajemniczy, głęboki sposób związana ze śmiercią.

Przeczuwa ten głęboki związek Miłosz pisząc: „miłość to jest popatrzeć na siebie, tak jak się patrzy na obce nam rzeczy”.

 

Trzeba zrozumieć, że istnienie bezwzględnego tabu kulturowego czy moralnego jest warunkiem koniecznym tak rozumianej miłości. Można przełamywać coś, co jest sztywne.

W błocie można się tylko zanurzyć.

 

Moment porozumienia jest bardzo kruchy i ulotny. Dlatego jedna i druga strona muszą odrzucić swoje uprzedzenia i nawyki jak niepotrzebne szaty.

 Czy konieczny jest jednak między nimi nagi miecz?

 

Myślę, że tak inaczej zamiast spotkania mamy banalną historię panienki z dobrego domu, która zapomniała się na sianie ze stajennym.