Idą trudne czasy | |
Wpisał: Mariusz Kamieniecki | |
24.11.2012. | |
Idą trudne czasy
22 listopada 2012 http://www.naszdziennik.pl/ekonomia-finanse/15800,ida-trudne-czasy.html
Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, wykładowcą i pracownikiem Katedry Bankowości Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, rozmawia Mariusz Kamieniecki
Panie Profesorze, jak z perspektywy Rady Polityki Pieniężnej rysuje się sytuacja banków w Polsce i co oznacza dla potencjalnych kredytobiorców?- W polskiej gospodarce mamy do czynienia z inflacją, która - jak przewidujemy - będzie się stopniowo obniżała. Stąd Rada Polityki Pieniężnej podjęła decyzję o stopniowym obniżaniu stóp procentowych. Prognozy na najbliższe dwa lata pokazują, że mniej więcej w połowie 2013 r. zbliżymy się do celu inflacyjnego, gdzie inflacja będzie wynosiła ok. 2,5 procent. Zresztą w końcu br. może to już być poniżej 3 procent. Skoro bank centralny będzie obniżał podstawowe stopy procentowe, to w ślad za tym również banki komercyjne powinny zmniejszać oprocentowanie kredytów. Jest to bardzo istotne zwłaszcza dla tych, którzy zaciągnęli kredyty na zakup mieszkania w złotówkach, oraz ważne dla przedsiębiorców. Im niższa stopa oprocentowania kredytu, tym popyt na kredyt większy. Ma to szczególne znaczenie dla sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Ich rozwój w dużej mierze zależy od zasilania zewnętrznego, od pomocy finansowej ze strony banku w formie kredytu. Dzięki obniżce jest nadzieja, że akcja kredytowa banków wzrośnie, co będzie sprzyjało ożywieniu aktywności gospodarczej przedsiębiorstw. Obniżka stóp procentowych może przełożyć się na poprawę sytuacji polskiej gospodarki?- To niewątpliwie ważne, aczkolwiek trudne pytanie, bo od strony czysto podręcznikowej tak powinno być. Mechanizm działania kanału stopy procentowej mówi, że jeżeli obniża się cena kredytu, to powinno to zachęcić przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe do zaciągania pożyczek. Trzeba pamiętać, że kredyt to dodatkowy dochód dla tego, kto go zaciąga. W przypadku przedsiębiorstw, jeżeli wzrosłaby akcja kredytowa, to fundusze te zostałyby przeznaczone na rozwój, w ślad za tym wzrosłoby zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw, które obecnie spada. Natomiast jeżeli chodzi o gospodarstwa domowe, w przypadku wzrostu popytu na kredyty, chociażby mieszkaniowe, oznaczałoby to np. rozwój budownictwa mieszkaniowego. A to pociągnęłoby z kolei wzrost popytu na kredyty konsumpcyjne, wzrost sprzedaży detalicznej np. artykułów AGD i innych dóbr. Wzrost akcji kredytowej banków jest więc bardzo pożądany. Jest jednak wątpliwość, czy rzeczywiście obniżenie stopy procentowej spowoduje wzrost popytu na kredyt. Dlaczego tak Pan uważa?- W przypadku przedsiębiorstw popyt na kredyty kształtowany jest nie tylko przez cenę kredytu. Kredyt trzeba spłacić, a jeżeli tak, to trzeba mieć dochody i dodatkowe zyski. Tu niestety perspektywy rysują się dość pesymistycznie. Mamy bowiem spowolnienie gospodarcze. Jeżeli nie ma perspektywy wzrostu sprzedaży wytwarzanych dóbr, to obniżka stóp procentowych nic tu nie pomoże, bo nie ma źródła spłaty kredytu. Jeżeli zaś chodzi o gospodarstwa domowe, to obniżka stopy procentowej też nie zwiększy popytu na kredyty. Jeżeli bowiem płace spadają, to zaciągniętego kredytu tak czy inaczej nie będzie z czego spłacić, bo wydatki na żywność i utrzymanie mieszkania rosną. Nie ma pewności, że jak obniżymy stopę procentową, to tym samym rozwiniemy akcję kredytową banków i ożywimy gospodarkę. Można mieć tylko nadzieję, że tak będzie, ale pewności niestety nie ma. Tym bardziej że banki w dużej mierze ograniczają dostęp do kredytów bez względu na wysokość stopy procentowej. Te ograniczenia wypływają m.in. z żądań dotyczących bardzo wysokich zabezpieczeń, których często potencjalny kredytobiorca nie posiada. Ponadto Komisja Nadzoru Finansowego narzuca na banki wyśrubowane regulacje i zaostrzenia, jeżeli chodzi o udzielanie kredytów. Jaki procent na polskim rynku stanowią kredyty w obcych walutach?- Do niedawna, w okresie tzw. boomu kredytowego, w strukturze kredytów mieszkaniowych kredyty walutowe stanowiły 60 proc. ogółu kredytów hipotecznych. Dotyczyło to głównie kredytów zaciąganych we frankach szwajcarskich. Stopniowo, w okresie kryzysu kurs złotego ulegał osłabieniu. Z tego powodu atrakcyjność kredytów walutowych spadła. Co gorsza, banki zaczęły ograniczać dostępność do kredytów walutowych, słusznie uznając, że ryzyko deprecjacji kursu złotego jest tak duże, że kredytobiorcy mogą nie być w stanie ich spłacać. Bowiem mimo niskiej stopy ich oprocentowania będą musieli ponosić straty wynikające z deprecjacji kursu złotego. W tej sytuacji stopniowo obniżała się wartość kredytów udzielanych w walutach obcych, a niektóre banki wręcz zaprzestały ich udzielania. Obecnie dominują kredyty mieszkaniowe w złotówkach, z tą różnicą, że ich oprocentowanie nie jest niskie. Dla kredytobiorców korzystniejsze byłyby kredyty w złotówkach czy w innych walutach?- W mojej ocenie, jeżeli sytuacja, gdy chodzi o kurs walutowy i inflację, ustabilizowałaby się i banki nie obawiałyby się ryzyka walutowego, to można rozważyć powrót do kredytów w walutach obcych. Ograniczanie kredytów walutowych wyłącznie w obawie przed podwyższonym ryzykiem kursowym jest - jak sądzę - nadmiernym dmuchaniem na zimne. Ważniejszym celem jest ożywienie budownictwa mieszkaniowego. Tymczasem sytuacja kształtuje się bardzo źle. Sektor budowlany przeżywa recesję, masa przedsiębiorstw budowlanych bankrutuje, a Polaków nie stać na kupno własnego mieszkania. To z kolei zmusza ich do emigracji. Bez rozwoju kredytów na budownictwo mieszkaniowe tej kwestii nie da się rozwiązać. Do niedawna sektor budownictwa mieszkaniowego rozwijał się dynamicznie i to właśnie m.in. dzięki innowacji, jaką były kredyty w walutach obcych. Spełniły one korzystną rolę. Spłacalność kredytów mieszkaniowych jest bardzo dobra. Jeżeli chodzi o spłacalność walutowych kredytów mieszkaniowych, to nie widzę zagrożenia dla banków. Postąpiono zbyt pochopnie, wstrzymując ich udzielanie. W efekcie ucierpiało na tym budownictwo mieszkaniowe i gospodarstwa domowe. Dlaczego w Polsce drożeją kredyty, a banki stawiają coraz większe wymagania?- Banki w sytuacji spowolnienia gospodarczego rzeczywiście mogą pochwalić się znakomitymi wynikami finansowymi, co więcej, z roku na rok rosną ich zyski. W Polsce do tej pory stopy oprocentowania kredytów były bardzo wysokie, co generowało dochody banków. Z drugiej strony mamy do czynienia z bardzo wysoką marżą odsetkową, czyli różnicą między oprocentowaniem kredytów w bankach a oprocentowaniem depozytów. Marża odsetkowa jako najważniejszy dochód banków dochodzi do 2,5 procent. To niemal dwukrotnie więcej niż w krajach wysoko rozwiniętych. To jest główne źródło dochodów banków. Są one w doskonałej sytuacji, narzucając klientom wysokie koszty kredytów, a płacąc niewiele za zdeponowane oszczędności. Na Zachodzie, gdzie jest dużo większa konkurencja, banki nie mogą sobie pozwolić na tak dużą marżę odsetkową. W Polsce mamy do czynienia z cichą sytuacją oligopolistyczną. Oznacza to, że jest kilka największych banków, które prowadzą wiodącą politykę stopy procentowej. Narzucają wysokie oprocentowanie od kredytów i niskie oprocentowanie od depozytów. Pozostałe banki, niejako je naśladując, muszą się do nich dostosować w imię tzw. solidarności branżowej. Stąd właśnie wynika cicha zgoda oligopolistyczna. Gdyby istniała pełna konkurencja w sektorze bankowym, której niestety u nas nie ma, to oprocentowanie kredytów byłoby znacznie niższe, a stopy oprocentowania depozytów wyższe, tak jak to jest na Zachodzie. I to jest właśnie źródło zysków generowanych przez banki. I nieważne, czy jest to sytuacja wysokiej, czy niskiej koniunktury gospodarczej. Proszę zauważyć, że obecnie, w okresie spowolnienia, krajowe banki powiększają swoje zyski. Jakie są skutki wirtualnej księgowości prowadzonej przez ministra Jacka Rostowskiego?- Od momentu, kiedy Platforma Obywatelska z końcem 2007 r. objęła rządy w Polsce, zadłużenie państwa uległo podwojeniu. Z nieco ponad 400 mld zadłużenie wzrosło do blisko 900 mld złotych, mam oczywiście na myśli sumy nominalne. To, czy dług w relacji do PKB jest stabilny, nie ma istotniejszego znaczenia, bowiem dług pozostaje długiem. To generuje również dramatyczny wzrost obsługi zadłużenia. Obecnie tylko na same odsetki od obligacji skarbowych wydajemy rocznie 43 mld złotych. Można powiedzieć, że są to pieniądze wyrzucone w błoto, bo są to dochody tych, którzy finansują deficyt budżetowy, którzy posiadają obligacje skarbowe. W dużej części są to podmioty zagraniczne. Wobec tego trudno powiedzieć, że sytuacja się poprawia, przeciwnie - dramatycznie się pogarsza. Przy spowolnieniu gospodarczym teoria podpowiada, że wskazane byłoby zastosowanie ekspansywnej polityki fiskalnej. Tymczasem w sytuacji, kiedy sektor publiczny jest pod ścianą, nie da się już tego uczynić. Jedyne, co w tej sytuacji pozostało, to tylko obniżanie deficytu budżetowego, innymi słowy - cięcia wydatków. A to powoduje, że popyt globalny spada. To z kolei hamuje produkcję i wzrost gospodarczy. Inaczej rzecz nazywając, konsolidacja sektora wydatków publicznych będzie działała negatywnie na rozwój. Skrajnym przykładem takiego rozwiązania konsolidacyjnego jest wydłużenie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, co spowoduje wzrost bezrobocia, zwłaszcza wśród młodych obywateli. Rząd zastosował chwyt Nelsona wobec Polaków. To świadczy też o dramatyzmie sytuacji budżetowej państwa. Gdyby Pan miał się pokusić o prognozy na 2013 rok, jakie wektory przesądzą o kierunku, w jakim będzie podążać polska gospodarka?- Optymizmu nie widać i moim zdaniem, jest się czego obawiać. W ożywieniu, które występuje w prognozach, nie widać niestety istotnego kroku naprzód. Jest to ożywienie śladowe, niewielkie - mam oczywiście na myśli rok 2013, bo trudno mówić o perspektywach roku 2014. Będzie to raczej zahamowanie tendencji spadkowej i odwrócenie niekorzystnych trendów. Pamiętajmy, że wzrost gospodarczy w Polsce na poziomie 2 proc. de facto oznacza stagnację w stosunku do rozwiniętych krajów UE. Utrwala bowiem różnice w poziomie gospodarczym między UE a Polską. Żeby zbliżać się do krajów UE, musimy rozwijać się co najmniej w tempie 6 proc. PKB rocznie. Prognozy, które mówią, że będziemy się rozwijać w tempie 1,5-2 proc., oznaczają czołganie się i dalszy wzrost bezrobocia w Polsce, które z całą pewnością przekroczy 13 procent. Spadać będą również inwestycje sektora publicznego, a konsumpcja społeczeństwa będzie rosnąć w sposób śladowy i absolutnie niezadowalający. To z kolei oznacza stagnację, jeżeli chodzi o poziom życia gospodarstw domowych. Jedyne, na co możemy liczyć, to ewentualnie nadzieja w inwestycjach przedsiębiorstw, ale to też bardzo optymistyczne założenie. Nie wpadałbym w jakieś katastroficzne scenariusze, ale optymizm urzędowy, jaki prezentuje rząd, jest w tej sytuacji nadmierny. Dziękuję za rozmowę.Mariusz Kamieniecki |