Zabójstwo pełne zbiegów okoliczności (ks. Popiełuszko) | |
Wpisał: z Gazety Polskiej | |
04.11.2008. | |
[Tekst rozszerzony z Gazety Polskiej z 2 listop. '08] Zabójstwo pełne zbiegów okoliczności z prof. Wojciechem Polakiem, badaczem opozycji antykomunistycznej w PRL i pracownikiem Instytutu Politologii UMK, rozmawiają ?ukasz Adamski i Grzegorz Wierzchołowski Po telewizyjnym reportażu dziennikarzy „Superwizjera” na nowo odżyła dyskusja o okolicznościach śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Czy oficjalną, procesową wersję tego zabójstwa da się jeszcze utrzymać? Wersja wydarzeń przyjęta na procesie w 1985 roku na pewno nie jest prawdziwa - co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Po pierwsze: istnieje zbyt dużo dowodów wskazujących na daleko idącą manipulację procesem. Po drugie: w śledztwie całkowicie pominięto elementy, które jawnie świadczą przeciwko wersji gen. Kiszczaka. Na przykład? Najmocniejszym dowodem przeczącym oficjalnym ustaleniom – nie wiem, dlaczego nawet dziś lekceważonym w mediach – jest różaniec księdza Popiełuszki, który znaleziono w pierwszych dniach poszukiwań pod mostem drogowym w Toruniu. Co do tego, że jest to różaniec księdza Jerzego - nie ma większych wątpliwości. Jego wygląd pasuje do opisu, który przekazali świadkowie. Poza tym nie było na nim śladów śniedzi, a więc musiał leżeć w trawie bardzo krótko. Obok różańca były wyraźne ślady opon, których niestety dokładnie nie zbadano. Na różaniec natrafili toruńscy milicjanci, rutynowo przeszukujący teren pod mostem. Most ten biegnie nie tylko nad Wisłą, ale i nad podmokłymi łąkami oraz nad Kępą Bazarową (zalesioną wyspą przy lewym brzegu Wisły – przyp. red.). Kto dobrze zna Toruń, wie, że w tym miejscu pod most nie można wjechać ot tak sobie, przypadkiem - zwłaszcza po ciemku. Trzeba świetnie znać teren. Pobyt porywaczy księdza w tym miejscu musiał być więc starannie zaplanowany. Tymczasem ani o różańcu, ani o postoju zabójców ks. Popiełuszki na łąkach za Kępą na procesie nawet nie wspomniano. Informację o tym, że milicja w ogóle odszukała należący do księdza przedmiot, upubliczniono dopiero w 2004 r., gdy teczkę z różańcem znaleziono w bydgoskim IPN. Wcześniej teczka ta była w posiadaniu UOP, który przejął ją od SB. Załóżmy, że porywacze księdza faktycznie zabrali go na łąki pod toruńskim mostem drogowym, a nie nad tamę we Włocławku, jak mówi oficjalna wersja zbrodni. W jakim celu pojechali właśnie tam? Według prokuratora IPN Andrzeja Witkowskiego, mogło być tak, że pod toruńskim mostem esbecy przekazali księdza kolejnej „ekipie”. Według tej hipotezy, pierwsza „ekipa” dokonała zatrzymania księdza, być może zabierając ze sobą jego kierowcę, Waldemara Chrostowskiego. Według przeprowadzanych w miejscu porwania doświadczeń z psem tropiącym (powtarzanych aż trzykrotnie), trop księdza ciągnął się przez kilkaset metrów. Biegł drogą prowadzącą do Górska i tam się urywał. Jest wielce prawdopodobne, że właśnie tam księdza przejęła druga „ekipa”. Jeśli tak było, to niewykluczone, że pod mostem drogowym przekazano go w ręce trzeciej grupy. Warto tu przypomnieć, co mówił Waldemar Chrostowski, gdy niedługo po porwaniu przybiegł do hotelu robotniczego w Ośrodku Doradztwa Rolnego w Przysieku. Nie krzyczał, że księdza wrzucono do bagażnika, tylko że zabrano go do lasu... Zdaniem Wojciecha Sumlińskiego, kierowca księdza – zarejestrowany przez SB jako „Desperat” w lutym 1984 r. – mógł współuczestniczyć w porwaniu i zabójstwie księdza. Nie ma na to dowodów. Nie ulega jednak wątpliwości, że Chrostowski nie mógł wyskoczyć z pędzącego 100 km/h auta i wyjść z tego cało. Potwierdziły to eksperymenty przeprowadzane z profesjonalnymi kaskaderami. Są i inne poważne znaki zapytania, jak np. marynarka Chrostowskiego, która została najpierw nacięta, a dopiero potem rozdarta w wyniku rzekomego skoku, czy też jego kajdanki, które jeszcze przed porwaniem księdza zostały nadpiłowane. Niezależnie jednak od roli Chrostowskiego – jego postać jest niezwykle istotna w hipotezach dotyczących celu całej akcji SB. Jeżeli bowiem księdza od początku planowano zgładzić – żaden świadek tego morderstwa „nie miał prawa” przeżyć, SB po prostu nigdy by to tego nie dopuściła. W związku z tym uważam – i tu zresztą prokurator Witkowski chyba się ze mną zgadza – że porywacze nie zamierzali zamordować ks. Popiełuszki, lecz jedynie bardzo poważnie go zastraszyć. I pozyskać jako agenta SB? Tak daleko bym nie szedł – SB raczej nie werbowała przemocą i torturami. Miało być prawdopodobnie tak: księdza porywają „nieznani sprawcy”, którzy kilka dni trzymają go w odosobnieniu, niszcząc psychicznie i fizycznie, a następnie zostawiają go w lesie czy na wysypisku śmieci. Podobny scenariusz miały przecież słynne porwania toruńskie w pierwszej połowie 1984 r. – SB porywała opozycjonistów, wywoziła ich do lasu, gdzie torturowała ich i groziła śmiercią. Potraktowani w ten sposób działacze opozycji mieli zrezygnować z „wrogiej” działalności politycznej. Gdyby ks. Popiełuszko przeżył takie brutalne porwanie, przyjaciele i hierarchia kościelna namówiłaby go zapewne do wyjazdu do Rzymu, do czego zresztą kapłan był wcześniej przez wiele osób zachęcany. Tymczasem – jeśli przyjąć tę wersję zdarzeń - cały plan się zawalił: esbecy przesadzili, nastąpił „wypadek przy pracy”, i księdza po prostu zamęczono. Dodam, że ekspertyzy medyczne potwierdziły, iż Jerzy Popiełuszko był przed śmiercią torturowany. Gdzie zabójcy księdza mogli go maltretować? Na pewno nie na Zamku Dybowskim, jak sugeruje Wojciech Sumliński. Nie ma tam bowiem miejsca, w którym można by się schronić czy ukryć, nie mówiąc już o trzymaniu kogoś pod kluczem. Znajduje się tam jedynie mur i malutkie baszty, ponadto zawsze kręci się tam mnóstwo różnych ludzi. Być może księdza przetrzymywano w bunkrze w okolicach Kazunia – mógłby na to wskazywać fakt, że po śmierci kapłana gen. Kiszczak kazał, nie wiadomo czemu, odkażać to miejsce. Z kolei we Włocławku krąży pogłoska, że księdza zamęczono na terenie komendy wojewódzkiej MO. Świadkowie, do których dotarli reporterzy „Superwizjera”, twierdzą, iż ciało księdza wyłowiono już 26 października. Według wersji procesowej – zwłoki wydobyto z wody po raz pierwszy dopiero cztery dni później. Hipoteza mówiąca o wyłowieniu ciała księdza 26 października ma silne podstawy. Przypomnijmy chociażby tajemnicze wezwanie, jakie otrzymał ówczesny prokurator wojewódzki w Toruniu – Marian Jęczmyk. Zadzwoniono do niego z tamy, żeby przysłał tam jakiegoś prokuratora, gdyż znaleziono zwłoki księdza Jerzego. Jęczmyk wysłał Wiesława Merkla, któremu po przybyciu powiedziano, że... ciała nie ma. Mamy też zeznanie Eugeniusza Gawrońskiego, szefa wydziału śledczego w toruńskiej komendzie wojewódzkiej MO, który otwarcie powiedział na początku lat 90. Zbigniewowi Branachowi (dziennikarz, autor książki „Piętno księżobójcy: operacja Popiełuszko” – przyp. red.), że zwłoki księdza odnaleziono kilka dni przed 30 października. Dlaczego fakt odnalezienia, a może nawet wydobycia ciała natychmiast ukryto? Podobno zleceniodawcy porwania uzmysłowili sobie, że jeśli zwłoki wyłowi się w tym czasie, to pogrzeb księdza wypadnie 1 listopada, czyli w dniu wolnym od pracy. Co prawda we Wszystkich Świętych nie urządza się pogrzebów – ale trudno wymagać takiej wiedzy od członków Biura Politycznego w Warszawie czy od SB... Dlaczego jednak naoczni świadkowie tych zdarzeń – np. rybacy z tamy, którzy widzieli, jak ciało księdza wrzucane jest do wody – dopiero teraz zdecydowali się o tym mówić? Czy wywierano na nich naciski? Niewątpliwie. Ci ludzie do dziś mają opory, żeby wspominać tamte wydarzenia. Wszystko wskazuje na to, że po 24 latach od śmierci księdza służby wciąż się nimi interesują. Kilka miesięcy temu dwoje dziennikarzy z Bydgoszczy próbowało wyjaśnić okoliczności śmierci księdza Popiełuszki, rozmawiając właśnie z rybakami z tamy. Okazało się, że ludzie ci są zastraszani. U jednego z nich pojawił się tajemniczy mężczyzna, który w trakcie rozmowy na inny temat, zapytał nagle: „Czy to pan widział, jak księdza wrzucali?”. Gdy rybak po chwili namysłu potwierdził, mężczyzna zadał dwa kolejne pytania: „I co, nie boi się pan tak o tym rozmawiać? Nie boi się pan o swoją rodzinę?” Wspomniał Pan, że od śmierci księdza minęły już 24 lata. Mimo to wciąż pojawiają się nowi świadkowie, nowe hipotezy, poszlaki i dowody. Czy można jeszcze coś zrobić dla wyjaśnienia okoliczności śmierci ks. Jerzego Popiełuszki? Na początek IPN powinien powołać w regionie kujawsko-pomorskim zespół prokuratorski. W Bydgoszczy jest np. znakomity i bardzo pracowity prokurator Instytutu, Mieczysław Góra, który z wielkim powodzeniem zajmuje się sprawami prześladowania przez SB tamtejszej opozycji w latach 80. Na pewno nie odmówiłby kierowania takim zespołem. Prokuratorzy powinni przesłuchać wszystkich esbeków z Torunia, łącznie z członkami grupy operacyjno-śledczej, która dokonywała wspomnianych już porwań toruńskich. Należałoby zdobyć zeznania wszystkich esbeków z Bydgoszczy zabezpieczających kościół, w którym ks. Popiełuszko odprawiał swoją ostatnią mszę. Jeden z nich powiedział np., że Grzegorz Piotrowski, który podczas mszy siedział w samochodzie, rozmawiał wówczas ponad godzinę przez radiostację typu Motorola. Wtedy takie urządzenie to był cud techniki – umożliwiało rozmowę między autami oddalonymi od siebie o 20 kilometrów. Piotrowski używał tej radiostacji przez cały czas trwania ostatniej mszy ks. Jerzego. Z kim rozmawiał? Można spróbować to ustalić. Trzeba by też przesłuchać m. in. wszystkich uczestników poszukiwań księdza, procesu toruńskiego oraz całe ówczesne komendy wojewódzkie MO w Toruniu i Włocławku. Należy ponownie przeanalizować wiele dokumentów oraz przebadać miejsca i przedmioty związane ze sprawą. Pisał Pan wielokrotnie o zabójstwie księdza. Czy są jakieś wątki, na które szczególnie warto byłoby zwrócić uwagę? Jest wiele wątków, które mogłyby wnieść do sprawy wiele nowego. Prokurator Witkowski dotarł np. do świadków, którzy widzieli po porwaniu księdza, w pobliżu tamy we Włocławku, pomarańczowy samochód. Za czasów PRL auto w takim kolorze należało do rzadkości. Tymczasem pomarańczowym samochodem – a dokładnie pomarańczową nysą – funkcjonariusze WUSW w Toruniu dokonywali przed zabójstwem księdza porwań opozycjonistów. Czy jest to kolejna wskazówka, że uprowadzenie ks. Popiełuszki należy w jakiś sposób łączyć z porwaniami toruńskimi? Wyjaśnienia wymaga też inny, jeszcze ciekawszy „zbieg okoliczności”. W okresie stanu wojennego komendantem wojewódzkim MO w Toruniu był Zenon Marcinkowski, który w 1983 r. przeniesiony został do Słupska. Było to taktyczne posunięcie Jaruzelskiego, który pod naciskiem Sowietów uznał, że struktury siłowe za bardzo wyrastają ponad partię, i zaczął temperować komendantów wojewódzkich MO, mających na danym obszarze zbyt duże możliwości i ambicje. Marcinkowski trafił więc do Słupska, a tamtejszego komendanta wojewódzkiego MO - Stanisława ?ukasiaka – przeniesiono do Torunia. W przeddzień porwania ks. Popiełuszki doszło jednak do wyjątkowo dziwnego zdarzenia: Marcinkowski, który od roku był już komendantem w Słupsku, przyjechał do Torunia i zamieszkał w Ośrodku Doradztwa Rolnego w Przysieku. Przypomnijmy: było to miejsce, do którego zgłosił się po porwaniu księdza Popiełuszki, jego kierowca - Waldemar Chrostowski. Być może to kolejny przypadek – nie da się tego wykluczyć. Ale w sprawie zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki takich zadziwiających zbiegów okoliczności jest zdecydowanie zbyt dużo. |