Skarb ośmiu wieków Zakonu św. Dominika
Wpisał: pch24   
02.12.2012.

Skarb ośmiu wieków Zakonu

 

[Z dużymi oporami wpisuję – baardzo dużo w tym „postępu”. Ale „dobra psu i mucha”. MD]

 

2012-12-02 http://www.pch24.pl/skarb-osmiu-wiekow-zakonu,10235,i.html#ixzz2DscjemkZ

 

"Mszę dominikańską z niewielkimi różnicami odprawiał święty Dominik, a już na pewno w tej formie, co do literki i co do nutki (pomijam drobne zmiany wprowadzone później na żądanie władz kościelnych), święty Tomasz z Akwinu czy wielki cudotwórca, święty Jacek, którego grób otaczamy czcią w krakowskiej bazylice. To jest żywa tradycja Zakonu i nie wyobrażam sobie, aby dla kogokolwiek, kto choćby tylko sympatyzuje z Zakonem, mogła ona być nieważna" - mówi w rozmowie z PCh24.pl Dominika Krupińska, współorganizatorka pierwszej po latach krakowskiej Mszy we właściwym rycie Zakonu Kaznodziejskiego.

 

W jakich okolicznościach narodził się ryt dominikański?

 Ryt dominikański powstał niejako naturalnie. Ponieważ święty Dominik przed założeniem zakonu był kanonikiem, był przyzwyczajony do oficjum kanoniczego i śpiewanie wszystkich godzin liturgicznych stanowiło dla niego oczywistość. On i jego towarzysze przyjaźnili się też z cystersami i cała akcja nawracania katarów w Prowansji, w związku z którą Dominik postanowił zmienić swoje dotychczasowe powołanie i zostać wędrownym kaznodzieją, była robiona razem z nimi. W miarę jak rosła ich liczba, bracia stopniowo wytworzyli własną liturgię, wychodząc od oficjum kanoniczego i cysterskiego. Wykrystalizowanie się własnego rytu było naturalnym efektem okrzepnięcia zakonu w ciągu pierwszych 40 lat istnienia. Stanowił on faktycznie jedną z odmian rytu rzymskiego; nie był odrębnym rytem, jak na przykład ryt ambrozjański, lecz ówczesną, średniowieczną formą rytu rzymskiego. Zaznaczmy wyraźnie, że rytu dominikańskiego nie można mylić z trydenckim; jest on o 350 lat starszy od kodyfikacji rytu rzymskiego wprowadzonej przez Piusa V, dominikanina zresztą.

 Ponieważ Zakon Braci Kaznodziejów cechował się dużą uniwersalnością: szybko objął całą Europę, a bracia, inaczej niż w tradycji mniszej, poruszali się cały czas między klasztorami, pojawiła się potrzeba unifikacji sprawowanej przez nich liturgii. Dlatego ryt dominikański był - jak na średniowiecze - wyjątkowo jednolity; przyjęto także kalendarz uwzględniający wszystkich najważniejszych świętych lokalnych. Liturgia rzymska była znacznie bardziej różnorodna (w czasach Dominika nie było w ogóle jednego rytu rzymskiego, ponieważ bazyliki rzymskie miały własny ryt, a kuria papieska własny), a w ciągu wieków podlegała niemałym zmianom.

 Nie jest jednak tak, że ryt dominikański, zachowywany przez braci (i siostry, bo mniszki dominikańskie również go przyjęły) aż do przejścia po Soborze Watykańskim II na Novus Ordo Missae, zawsze był taki sam. Z jednej strony zachowywał niezwykłą ciągłość (nie wiem, czy istnieje jakikolwiek inna odmiana rytu rzymskiego, który byłaby naprawdę tak powszechnie sprawowana przez 700 lat), z drugiej strony z biegiem czasu zmieniał się, bo bracia się zmieniali, a czasem ulegali (z oporami co prawda) naciskom rzymskim, aby ujednolicać liturgię do tej, jaka obowiązuje w Rzymie. Reforma nastąpiła ma przykład w czasach Piusa X, a także tuż przed Soborem Watykańskim II. Ale istniała ciągłość.

 Kiedy bracia zrezygnowali z rytu (jak mówią mi starsi bracia, z wielką radością), ocalał on tylko w jednym miejscu, jak w okrążonej obozami rzymskimi wiosce galijskiej z „Asteriksa”: w domu studiów zachodniej prowincji USA, w Berkeley. Co ciekawe, było to najbardziej liberalne środowisko! Bracia wystarali się o reskrypt z Rzymu, zezwalający na celebrowanie w rycie za zgodą przełożonych, i w prowincji zachodniej Msza dominikańska była dość regularnie sprawowana. Ale gdzie indziej doszło do przerwania praktyki; dopiero od niedawna do rytu powraca prowincja wschodnia USA. Tutaj zaś, w Europie, pomysł odnowienia liturgii dominikańskiej wyszedł od świeckich, a nie od braci.

 Jak doszło do reaktywowania dominikańskiej tradycji liturgicznej w Polsce?

 Dokonało tego środowisko śpiewaków liturgicznych i tradycyjnych związanych z festiwalem „Pieśń Naszych Korzeni” w Jarosławiu. Ponieważ jego współzałożycielami byli dominikanie, uznano za naturalne, że odprawiane codziennie na festiwalu nieszpory, a później także laudesy i matutina będą śpiewane właśnie w tym rycie. Trzeba tu wymienić postać Marcina Bornusa Szczycińskiego, jednego z założycieli festiwalu, który przez kilkanaście lat uczył chorału braci studentów w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym dominikanów w Krakowie. Drugą ważną dla naszego środowiska postacią jest Robert Pożarski, kantor Scholi Gregoriany Silesiensis, który kilkanaście lat temu wpadł na szaleńczy pomysł, aby wskrzesić pełne wigilie większych świąt, celebrowane w rycie dominikańskim — pierwsze nieszpory, matutina i Msze wigilijne. Jednakże wszystkie Msze (w Jarosławiu i we Wrocławiu, a później także w Warszawie) były rzymskie: czasem w Novus Ordo, czasem trydenckie.

 Chociaż praktyka wykonawcza chorału dominikańskiego nie została przerwana, bo w bazylice Świętej Trójcy w Krakowie bracia nadal śpiewają nieszpory gregoriańskie (obecnie w nowym układzie rzymskim), to jednak duża część wiedzy o sposobie celebracji starego oficjum zaginęła. Świeccy odtwarzali zatem ryt, przeszukując księgi, a czasem na podstawie prób i błędów. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie „Prototyp”, dlatego trzeba tu o nim wspomnieć. Jest to pochodząca z czasów generała Humberta z Romans (połowa XIII wieku) wielka księga, zawierająca całą zunifikowaną i zatwierdzoną liturgię dominikańską — wszystkie księgi potrzebne do sprawowania liturgii. Stanowiła wzór do sporządzania i poprawiania wszystkich ksiąg liturgicznych Zakonu — coś jak wzorzec metra z Sèvres. Ta drogocenna księga cudem ocalała ze zniszczeń rewolucji francuskiej dzięki temu, że ostatni przeor klasztoru dominikanów w Paryżu powierzył ją na przechowanie swojemu przyjacielowi, włoskiemu księciu. W latach 40. XIX wieku wróciła do rąk dominikańskich i przechowywana jest dzisiaj w Kurii generalnej Zakonu przy bazylice św. Sabiny w Rzymie. „Prototyp” to coś równie niezwykłego jak hieroglify egipskie: jakby żywa skamieniałość, która pozwala nam nawiązać kontakt z pierwotną liturgią Zakonu. W pierwszej połowie XX wieku Zakon wydał nowe księgi liturgiczne, poprawione właśnie na podstawie „Prototypu”. Także dzisiaj z tej księgi można normalnie śpiewać i korzystamy z niej przy przygotowywaniu wszystkich celebracji.

 Wciąż nie udawało się jednak zorganizować Mszy w rycie dominikańskim, chociaż środowisko od lat o tym marzyło. Owszem, Msza taka została odprawiona w trakcie kapituły generalnej Zakonu w 2004 roku, a także jakiegoś międzynarodowego kongresu; jednak były to imprezy raczej wewnętrzne, a celebransami byli bracia z zagranicy. Z czasem zaczęły krążyć opowieści, że ten czy inny brat podobno odprawia prywatnie, ale nie było mowy o oficjalnej celebracji publicznej. A w tym roku taka możliwość niespodziewanie się pojawiła, ponieważ dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności pojawił się odpowiedni celebrans. Łukasz Miśko, jeden z młodych dominikanów, pojechał pracować w Ameryce i tam, w Anchorage na Alasce, gdzie Msza dominikańska jest po prostu odprawiana co niedzielę w prowadzonej przez braci parafii, nauczył się celebrować. Na moją prośbę z radością zgodził się odprawić Mszę podczas swoich corocznych polskich wakacji. Stało się to 1 lipca, w uroczystość Najświętszej Krwi Chrystusa. Kilka tygodni później na publiczne celebracje zdecydował się inny polski dominikanin, Wojciech Gołaski z Estonii, i dzięki niemu na tegorocznym festiwalu w Jarosławiu mieliśmy już codziennie Msze w rycie dominikańskim.

 Czy celebrowanie w tym rycie nie jest dzisiaj paradoksalnie pewną nowością?

 Pojawienie się możliwości celebracji było dla nas zupełnym zaskoczeniem i w pewnym sensie można powiedzieć, że zrobiliśmy tę Mszę z niczego. Jeśli chodzi o te wszystkie rzeczy, których nie ma zapisanych w rubrykach mszalnych - a takich zwyczajowych elementów jest wbrew pozorem niemało - to nie udało nam się odtworzyć tradycyjnych praktyk prowincji polskiej; ostatni żyjący ojcowie, którzy odprawiali w rycie, są bardzo nieliczni i jak dotąd nie zdołaliśmy nawiązać z nimi kontaktu. Łukasz należy do prowincji zachodnioamerykańskiej i zgodnie z zasadami zakonnymi stosował tamtejsze zwyczaje. Natomiast tradycja prowincji polskiej czeka na odtworzenie. Oprócz tego trzeba sobie uświadomić, że ryt dominikański powstał jako ryt zakonny i nie uwzględniał dawniej szerokiego udziału wiernych świeckich. Teraz, gdy Msza jest odprawiana przede wszystkim dla ludu, trzeba przyjmować różne rozwiązania, na przykład dotyczące okadzania.

 Kiedy zatem udało nam się uzyskać zgodę na odprawienie Mszy, nasi ceremoniarze, Łukasz Boruta i Jarek Jarczewski, zaczęli przeszukiwać dominikańskie ceremoniały i rozwiązywać kazusy, jak zrobić to czy tamto. Pomagał nam ojciec Augustine Thompson z Kalifornii, najwybitniejszy chyba znawca rytu dominikańskiego i jego wielki popularyzator. Widoczne jest zatem pewne napięcie: z jednej strony liturgia dominikańska istnieje już ponad 750 lat, a z drugiej dzieje się tu i teraz jako coś nowego, co tworzymy przy pomocy i życzliwości braci oraz dzięki zaangażowaniu mnóstwa ludzi.

 Na czym polega dziś wartość rytu dominikańskiego? Jaka jest jego rola w życiu rodziny dominikańskiej?

 Każdy powinien mówić za siebie. Ogólnie chrześcijaństwo, katolicyzm, jest religią Księgi i tradycji. Mówi o tym Sobór Trydencki: istnieje Tradycja (Pismo Święte) i tradycja. Inaczej niż u protestantów wyznających zasadę sola scriptura, u nas tradycja przekazywana w Kościele również stanowi locus theologicus. Dla ortodoksyjnego chrześcijaństwa tradycja jest podstawą konstytutywną. To dzięki tradycji ojców, tradycji apostolskiej, przekazowi święceń nasz Kościół jest przez cały czas zbudowany na Jezusie Chrystusie i łaska Boża w nim działa.

Jest tak na poziomie ogólnym - symbolem tej tradycji „ogólnej” jest widzialny zastępca Chrystusa, czyli papież, ale ponieważ chrześcijaństwo jest różnorodne, istnieją też nurty różnych duchowości zakonnych. I tu dochodzą tradycje związane z osobą założyciela, tak ważne dla każdego członka instytutu zakonnego czy osoby związanej z duchowością zakonną.

Mszę dominikańską z niewielkimi różnicami odprawiał święty Dominik, a już na pewno w tej formie, co do literki i co do nutki (pomijam drobne zmiany wprowadzone później na żądanie władz kościelnych), święty Tomasz z Akwinu czy wielki cudotwórca, święty Jacek, którego grób otaczamy czcią w krakowskiej bazylice. To jest żywa tradycja Zakonu i nie wyobrażam sobie, aby dla kogokolwiek, kto choćby tylko sympatyzuje z Zakonem, mogła ona być nieważna. Ostatnio jeden z braci napisał do mnie, że chciałby nauczyć się odprawiać w rycie, poznać tę tradycję. Zrezygnował na razie, bo (według jego słów) zniechęciły go agresywne wypowiedzi tradycjonalistów w Internecie, ale widać, że jeśli chodzi o sięgnięcie do tego skarbca, o zapoznanie się z nim, to ludzie mają poczucie, że to jest ważne. Zwłaszcza teraz, gdy zbliżamy się do jubileuszu 800-lecia Zakonu.

 Czy ludziom „lepiej” się modli na takiej Mszy? Niektórzy mówią, że tak, i na pewno jest to wspaniały sposób modlitwy. Mnie osobiście najbliższa jest różnorodność - zależy mi, żeby ryt się rozwijał, żeby te Msze mogły być regularnie sprawowane, ale świat nie kończy się na nas; klasztor krakowski prowadzi ogromną pracę duszpasterską dla 8–10 tysięcy ludzi. Bracia mają propozycje dla najróżniejszych ludzi, różniących się poziomem duchowym, poziomem umysłowym, gustami liturgicznymi, muzycznymi itd. Każdy może znaleźć coś dla siebie i to wydaje mi się właściwe.

 Czyli nie sposób oddzielić tradycji zakonnych, kościelnych, doświadczenia wiary od rytu? Istnieje między nimi związek?

 W wypadku Zakonu Braci Kaznodziejów niewątpliwie tak jest. Ten Zakon ma własny ryt i po „Summorum Pontificum” nie ulega wątpliwości, że jest on legalny i ma być nadal pielęgnowany. W instrukcji Papieskiej Komisji Ecclesia Dei „Universae Ecclesiae” jest nawet zapis, że ordynariusz (w Zakonie będzie to prowincjał) ma obowiązek zadbać, aby klerycy mogli się zapoznać z celebrowaniem w rycie. W wypadku zakonu franciszkańskiego, który od początku przyjął ryt rzymski, jest już inaczej, oni nie mają własnego rytu. Na pewno można powiedzieć, że taki ścisły związek istnieje ogólnie z liturgią; już w starożytności chrześcijańskiej było wiadomo, że lex orandi lex credendi: życie chrześcijańskie, życie duchowe, kształtuje się w oparciu o liturgię. Mogę przytoczyć bardzo ciekawe świadectwo jednego z braci, który jako duszpasterz akademicki w Warszawie był przez kilka lat odpowiedzialny za katechumenat. Przyszedł do niego młody człowiek i powiedział, że chociaż był ateistą, to przychodził czasami ze znajomymi na odprawianą przez niego Mszę akademicką - jest to taka typowa dominikańska Msza z pieśniami z „Niepojętej Trójcy”, zwykły, ale porządnie odprawiany Novus Ordo - i chciałby poprosić o chrzest. Był ateistą, ale nawrócił się, chodząc na Mszę. Bardzo to poruszyło tego brata, bo uświadomił sobie, jak ogromna jest kerygmatyczna rola liturgii: doskonale nadaje się ona do przekazywania wiary. Ryt jest faktycznie mniej istotny; owszem, ważne jest, aby nie zabijać tradycji, aby ją kultywować; ale podstawą jest liturgia. Głęboko wierzę w to, że porządnie, pobożnie, z czcią sprawowana liturgia będzie nawracała ludzi.

 W liturgii często wierni zwracają uwagę na śpiew. Jakie jest miejsce śpiewu w tradycyjnej liturgii dominikańskiej?

 Tę rzecz warto wyjaśnić, bo często także tradycjonaliści tego nie rozumieją: chorał nie jest oprawą muzyczną liturgii. Nie jest tak, że w trakcie liturgii można zaśpiewać „Ave Maria” czy coś innego, jak wybiera się kawałek do kotleta. Doświadczyłam mocno zwłaszcza dzięki kontaktom ze śpiewakami prawosławnymi, że to, co śpiewa kantor i chór, jest równie ważne jak to, co śpiewa kapłan. Można powiedzieć, że liturgia jest rodzajem sztuki na kilku aktorów: są partie dla kapłana, są partie dla chóru i dla kantora, i są partie dla ludu. I liturgia sprawowana jest przez wszystkich, każdy musi wypowiedzieć swoją kwestię. Oczywiście tylko kapłan ma święcenia, występuje in persona Christi i dokonuje przeistoczenia, ale słowa, które śpiewa schola czy kantor, są równie istotną częścią Eucharystii jak te, które wypowiada kapłan. Każdy ma swoją rolę. Chorał jest zatem immanentną częścią liturgii Mszy świętej. I dobrze się składa, że w Krakowie bracia często podczas zwyczajnej Mszy Novus Ordo odczytują, jak trzeba, tekst introitu i communio, który mają w Mszale.

 Istnieje nieporozumienie, że liturgia w języku łacińskim, z chorałem, jest formą „wyższego zaawansowania”; elitarną formą duchowości, która nie jest skierowana do wszystkich. Czy jest tak faktycznie?

 Nie jestem właściwym adresatem tego pytania, bo nie czuję tego problemu; miałam w szkole łacinę na wysokim poziomie i, szczerze mówiąc, nie ma dla mnie większego znaczenia, czy liturgia jest po łacinie czy po polsku. Trzeba by zapytać ludzi, którzy mają z tym kłopot: jak oni to odbierają. Myślę jednak, że sprawa języka jest o tyle przesadzona, że kwestie wypowiadane przez wiernych są naprawdę nieliczne i bez trudu można się ich nauczyć. W starym rycie znaczna część tekstu Mszy, w tym cały Kanon, wypowiadana jest po cichu; więc to, w jakim języku kapłan to czyni, nie ma większego znaczenia. Nawiasem mówiąc, istnieją świadectwa wskazujące, że w średniowieczu Kanon prawdopodobnie nie był odmawiany w zupełnej ciszy, lecz półgłosem.

 Nie wiem, do jakiego stopnia ludzie naprawdę muszą rozumieć to, co się mówi we Mszy, żeby się modlić, nawracać się i być blisko Boga. Postawię tezę, że w epoce post-oświeceniowej, w jakiej żyjemy, występuje tendencja do przesadnego akcentowania roli intelektu w liturgii. Modlitwa opiera się dzisiaj głównie na intelekcie, a nie na przykład na postawie ciała czy elementach zmysłowych, takich jak muzyka czy kadzidło. W tym kierunku szła między innymi cała posoborowa reforma liturgiczna: wszystko ma być zrozumiałe. Nie wiem, czy ludzie naprawdę potrzebują tego do modlitwy i do bycia blisko Boga... i czy te wcześniejsze sposoby, które zachowały się choćby u prawosławnych, nie były lepsze.

 We wszystkich Kościołach poza rzymskokatolickim istnieje święty język liturgii, nie w pełni zrozumiały dla ludu. Andrij Szkrabjuk, kantor katedry Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego we Lwowie (tzw. przed-chalcedońskiego), opowiada, że wśród 10 mln Ormian są trzy języki ormiańskie, ponieważ rozeszły się dialekty; jednym z nich jest język staro-ormiański, będący językiem liturgii. Kiedy 1700 lat temu Armenia przyjmowała chrześcijaństwo, był normalnym językiem, ale dzisiaj ludzie już go nie używają, choć mogą go z trudem zrozumieć. I ten język liturgiczny łączy Ormian mających różne dialekty. Podobnie jest z cerkiewnosłowiańskim i innymi językami liturgicznymi. Nie wiem, dlaczego akurat my musimy się wyróżniać tym, że nie mamy swojego świętego języka.

 Można zatem powiedzieć, że posoborowa reforma liturgiczna opiera się na dominujących wówczas założeniach antropologicznych.

 Nie chcę stawiać tak daleko idącej tezy. Nie stawiam zarzutów ojcom soborowym, bo konstytucja Sacrosanctum Concilium jest kapitalna. Nie chcę także osądzać autorów reformy wiązanej z nazwiskiem abp. Bugniniego. Oni niewątpliwie chcieli dobrze; ale działali w określonym momencie w czasie. Przede wszystkim bardzo źle się stało, że sobór wydarzył się kilkanaście lat po zakończeniu najstraszniejszej wojny w dziejach ludzkości. W tekstach soboru wyraźnie widać, że zanadto był on dzieckiem swojej epoki, za bardzo reagował na atmosferę czasów tuż powojennych: co zrobić, żeby nie dopuścić do powtórzenia się takiej potwornej hekatomby. Podobnie z reformą liturgiczną; wydaje mi się, że w dużym stopniu była ona prowadzona pod nakazem chwili: rewolucyjnych lat 60., kiedy to w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych po dwóch wielkich wojnach rozpadał się cały porządek społeczny. I chociaż nie odmawiam reformatorom dobrej woli, to jednak wydaje się, że próbowali oni przykroić to dzieło do swoich czasów; i dzisiaj, po 50 latach, okazuje się, że jest ono już mocno passé. Stąd ogłoszony przez Benedykta XVI postulat „reformy reformy” — bo nasze czasy są już inne.

 Zmianie społecznej towarzyszy zmiana liturgiczna?

 Zdecydowanie, bo liturgia składa się z warstwy nadprzyrodzonej, w której działa bezpośrednio Bóg, oraz warstwy przyrodzonej, wynikającej z potrzeb i mentalności człowieka oraz epoki. Kiedy patrzy się na historię liturgii (a także duchowości), to widać, że liturgia XIII, XVI, XIX czy XX wieku w aspekcie ludzkim stanowi odpowiedź na potrzeby danych czasów.

 Jak zatem należy oceniać inkulturację liturgii?

 To zależy, co rozumiemy przez inkulturację. Można sięgnąć do hermeneutyki, która pokazuje, że trzeba się dostosowywać do rozmówcy, aby ułatwić mu zrozumienie. Widzimy, że także Bóg się w pewnym sensie „inkulturował”, ponieważ zawsze przemawiał do człowieka na jego poziomie: inaczej do Abrahama, inaczej do Mojżesza, do proroków, w czasach Machabeuszy, za Chrystusa czy później. Kiedy sięgniemy do ewolucji religii izraelskiej, zobaczymy, że w VII wieku przed Chrystusem była ona zupełnie inną religią niż w II wieku. Myślę, że sam postulat inkulturacji jest naśladowaniem postępowania Bożego w stosunku do człowieka; natomiast inną sprawą jest to, jak to robić, aby nie spowodować wypaczeń, wskutek których nastąpi utrata istoty, tożsamości. Wymaga to szczegółowej oceny w konkretnych sytuacjach.

 Jak pogodzić inkulturację z uniwersalnością chrześcijaństwa, z postrzeganiem liturgii jako gwarancji jego jedności i powszechności?

 Wydaje mi się, że gwarantem powszechności chrześcijaństwa jest właśnie to, że liturgia nie jest wszędzie taka sama. Bardzo nieufnie odnoszę się do dążeń do unifikacji za wszelką cenę. Sięgnijmy do historii: wielka akcja unifikacyjna, która doprowadziła do wyeliminowania liturgii galikańskiej i faktycznie także starorzymskiej, była efektem potrzeb politycznych Karola Wielkiego. Ten trend się co pewien czas odzywa, często w chwilach zagrożeń, kiedy trzeba zwierać szyki — na przykład w czasach rewolucji protestanckiej, kiedy nie było jasne, czy w danym kościele jest jeszcze Msza katolicka, czy już nabożeństwo protestanckie. To zrozumiałe, że w takich okolicznościach konieczna jest unifikacja liturgii; jest to odpowiedź na wyzwania epoki. Natomiast ogólnie z takimi trendami trzeba walczyć, ponieważ wynikają one z pewnej ułomności człowieka, który wszystkim wokoło chce narzucić to, co odpowiada jemu samemu. Przypomnę tutaj piękne rozróżnienie Hansa Ursa von Balthasara między jednością a jednolitością. Pełnia Kościoła okazuje się w jego niewyczerpanej różnorodności, która wypływa z jego jedności.

 Dziękuję za rozmowę.

 Rozmawiał Mateusz Ziomber