"O staliniątach – dzieciach i wnukach stalinowskich zbrodniarzy"
Ze Stanisławem Michalkiewiczem rozmawia Aldona Zaorska.
Słyszał Pan o staliniątach – dzieciach i wnukach stalinowskich zbrodniarzy, partyjnych zbrodniarzy, którzy wciąż uczestniczą w życiu publicznym jednocześnie przestrzegając, żeby nikt o tym nie mówił i nie pisał? Skąd to zjawisko i dlaczego tak się dzieje?
Nie afiszują się, bo nie leży to w ich interesie. W Polsce związki pochodzenia z postawą były bardzo widoczne zarówno pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy pewne uwarunkowania pochodzeniowe determinowały stanowisko polityczne, jak i później – na początku lat dziewięćdziesiątych – konkretnie mam na myśli rok 1992, kiedy to została storpedowana próba ujawnienia agentury komunistycznej w strukturach państwa. Tu natychmiast nożyce się odezwały. Dotyczy to zresztą nie tylko agentury w strukturach państwa, ale też w innych kręgach – np. w Kościele. Właśnie w tego typu sytuacjach najlepiej widać wpływy „staliniąt” w różnych kręgach i środowiskach. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jest ich niemało i mamy do czynienia z „czerwonymi dynastiami”. Bardzo dobrą ilustracją kontynuacji pokoleniowej „fejginątek”, czy „staliniąt” w mediach i życiu publicznym jest pan redaktor Bartosz Węglarczyk, wnuk w prostej linii Izaaka Fleichsfarba, czyli Józefa Światły. Specjalnie tego nie eksponuje, ale tak jest – jest to fakt powszechnie znany. Teoretycznie to nie musi nic oznaczać – przecież nie miał wpływu na postępowanie Józefa Światły ale … on należy do tych środowisk, które wywodząc się ze stalinowskich kręgów, zawsze będą się wspierać.
Przez te wszystkie lata?
Oczywiście, środowiska te działają w ten sam sposób od lat. Ja to odczułem jeszcze w latach siedemdziesiątych – kiedy tworzyły się organizacje opozycji demokratycznej – środowisko Komitetu Obrony Robotników (KOR) i Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). Opozycja była obiektem różnych, powiedzmy – „opresji”, nie represji ale właśnie „opresji”, a to dlatego, że Gierek, nabrawszy kredytów, musiał przynajmniej stwarzać pozory tolerowania opozycji, zwłaszcza, że Polska podpisała w 1975 roku akt końcowy Konferencji KBWE w Helsinkach, który pewne standardy nakładał i Zachód upominał się o ich przestrzeganie. To właśnie wtedy – w 1978 roku tzw. „czerwona kanapa”, czyli dawni stalinowcy – m.in. Ochab, Albrecht i paru innych, wystąpili z krytyką rządu, który „represjonuje opozycję demokratyczną”. Dla wszystkich było wówczas jasne, że to jest taka akcja, w ramach której ujęli się po prostu za swoimi dziećmi i wnukami, którzy tę opozycję zaczęli wówczas tworzyć (wystarczy wspomnieć z jakich środowisk wywodzili się chociażby Adam Michnik czy Jacek Kuroń). „Czerwona kanapa” opowiadała się więc po stronie demokracji, zapominając, że będąc u władzy nie wsadzała ludzi na „48”, tylko na długie miesiące i lata, a w śledztwach łamała kości. To byli ludzie, którzy uczestniczyli we wprowadzaniu komunizmu w Polsce, ale ponieważ drugie czy nawet trzecie pokolenie lewicy laickiej znalazło się w opozycji, natychmiast się te nożyce odezwały. I ta solidarność środowiskowa dała o sobie znać. W analogiczny sposób daje o sobie znać do dziś.
Opozycja przecież zdawała sobie z tego sprawę…
Owszem. Ale nie wolno zapominać, że przecież to w tej opozycji zaczęli działać potomkowie stalinowców. I już wtedy zaczął się podział. Dobrze to ilustrują stosunki pomiędzy KORem i ROPCiO. W ROPCiO wydawaliśmy wtedy w drugim obiegu pismo dla rolników „Gospodarz”, unikając w nim polemik z KORem. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że nawet Jan Józef Lipski – człowiek gołębiego serca – wygłosił opinię, że po co ten „Gospodarz” wychodzi, skoro jest „Biuletyn Informacyjny”. To mnie przekonało, że nawet tak dobry człowiek jak Jan Józef Lipski ma w głębi swego gołębiego serca taką mentalność totalniacką, że jakaś środowiskowa osmoza występuje. I w tym sensie pochodzenie ma znaczenie – ta solidarność środowiskowa dzieci i wnuków stalinowców z ich rodzicami i dziadkami (i na odwrót) była, jest i będzie. Więzy krwi są silniejsze niż wszystko inne. Nawet, jeśli potomek stalinowców dostrzega ogrom zbrodni rodziców czy dziadków zawsze w taki czy inny sposób będzie próbował ich bronić. Dobrym przykładem jest mój przyjaciel Antoni Zambrowski – syn Romana Zambrowskiego. Pomimo, że nie kwestionuje zbrodni ojca przed różnymi atakami stara się jednak bronić. Z punktu widzenia ludzkiego jest to zrozumiałe, natomiast obrona stalinowców i ich postępowania w wymiarze publicznym już zrozumiała, przynajmniej dla mnie, nie jest. A podkreślić też należy, że Antoni Zambrowski nie, jest osobą tak wpływową jak redaktor Michnik.
Czyli nic się nie zmienia?
To są te elementy środowiskowe – ludzi rodzinnie związanych z reżimem komunistycznym. I to niestety daje o sobie znać również po całych dziesięcioleciach, bo następne generacje nie chcą być w tym sensie ojcobójcami. Na to nakładają się jeszcze inne elementy – wyśmiewane jako teorie spiskowe albo wręcz „zakazane”. Chcąc przyjrzeć się sytuacji Polski dziś, trzeba brać pod uwagę nie tylko wpływy staliniąt, ale i inne kwestie. Może nawet ważniejsze.
Co Pan ma na myśli?
Posłużę się przykładem. Jeżeli wyrzucony z „Gazety Wyborczej” Michał Cichy, mówi, że działa w niej, czy szerzej w całej Agorze – lobby żydowskie, które określił nawet mianem ŻOB, a Helena Łuczywo za punkt honoru postawiła sobie bronić tego środowiska, to na to też trzeba zwrócić uwagę. Ja chcę wyraźnie podkreślić – Żydzi w Polsce są, mają tu swoje interesy i potrafią ich bronić – i trzeba o tym mówić normalnym tonem, a nie udawać, że tej kwestii nie ma. Tymczasem sama próba powiedzenia o tym zjawisku jest piętnowana jako antysemityzm. Moim zdaniem to jest odwrotnie – negowanie istnienia Żydów w Polsce, negowanie istnienia narodu żydowskiego, podważanie poglądu, że Żydzi mają w naszym kraju jakieś interesy, to jest antysemityzm, bo odmawia tej grupie uznania praw, które przyznaje się innym grupom, chociażby mniejszościom narodowym, takim jak niemiecka czy litewska.
Zdarza się, że o tym jest mowa…
Zdarza się. Właśnie na tym tle od początku lat dziewięćdziesiątych można zaobserwować pewną różnicę między Michnikiem a Konstantym Gebertem – Michnik twierdził, że Żydów w Polsce „nie ma”, Gebert, że przeciwnie – „są” i będą walczyć z antysemityzmem. Myślę jednak, że takie „ujawnienie się” zbyt rzadko ma miejsce. Biorąc do ręki GW mam czasem wrażenie, że strategia uderzenia wyprzedzającego nie została wymyślona przez administrację Busha, tylko przez m.in. redaktorów GW. Chodzi o to, żeby uderzyć zanim zrobi to ktoś inny – przypominać Polakom Jedwabne, zanim zaczną domagać się rozliczenia stalinowskich zbrodniarzy w znacznej części rekrutujących się spośród osób pochodzenia żydowskiego, że właśnie temu celowi podporządkował swoją twórczość Jan Tomasz Gross i paru innych autorów do rangi reguły podnoszących incydentalne przypadki, napiętnowane zresztą przez polskie społeczeństwo… To samo dotyczy stałego przypisywania Polakom antysemityzmu…
A w sposób szczególny zależy na tym właśnie potomkom stalinowskich zbrodniarzy….
Być może. Natomiast skoro o tym mówimy, to ja aż o taki makiawelizm tych środowisk nie posądzam, raczej o stałe wprowadzanie w życie leninowskiej koncepcji organizatorskiej funkcji prasy. Oni – mówię tu właśnie o osobach wywodzących się ze stalinowskich rodzin a „trzęsących” dziś mediami – nauczyli się tego jeszcze „z wykształcenia domowego”. Organizatorska funkcja prasy polega zaś na tym, że prasa nie reaguje na wydarzenia, tylko je najpierw wywołuje a potem opisuje. Być może te materiały mają w tle jakąś profilaktyczną, zapobiegawczą funkcję, ale mnie wydaje się, że mamy do czynienia ze znacznie gorszym zjawiskiem.
Jakim?
W ten sposób część mediów, a zwłaszcza „Gazeta Wyborcza” uczestniczy w kampanii, która głównie skierowana jest na zagranicę. Polega ona na stworzeniu wrażenia, że Polaków nie można zostawić samopas, bo jeśli ich się pozostawi samym sobie, to znowu zrobią coś, co będzie szkodliwe dla całego świata.
Ale przecież to nie Polacy zorganizowali Holokaust….
Proszę Pani, odkąd Gerchard Schroeder bodajże w 2000 roku powiedział, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca, to jasne stało się, że trzeba będzie znaleźć winowajcę, na którego stopniowo będzie można przenieść odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej. Po co? Ponieważ brak winnego mógłby spowodować, że za kilkanaście lat świat mógłby sobie pomyśleć, że te wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei państwo Izrael i wszystkie organizacje, które ja określam mianem „przemysłu holokaustu” pozbawiałoby niezwykle lukratywnego statusu ofiary. W dodatku pojawiła się nowa formuła: ci, którzy zostali zamordowani, to zostali zamordowani, ale iluż z powodu ich śmierci się nie urodziło! Przy takiej formule liczba ofiar holokaustu będzie rosła z dziesięciolecia na dziesięciolecie w postępie geometrycznym. W związku z tym warunkiem sine qua non jest znalezienie winowajcy zastępczego. I tu dochodzimy do eksponowania rzekomego „polskiego antysemityzmu”. Jedwabne jako zdarzenie i jako symbol było operacją eskalacji oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie oskarżenie o „bierność w obliczu holokaustu” – jak w początkach lat 90-tych – ale o współudział. 10 lipca ubiegłego roku nastąpiła dalsza eskalacja. W liście wystosowanym do uczestników uroczystości w Jedwabnem przez prezydenta Komorowskiego i odczytanym przez Tadeusza Mazowieckiego znalazło się zdanie, że naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. Już nie współsprawcą tylko „sprawcą”. Tak więc eskalacja zarzutów postępuje i w moim przekonaniu mamy do czynienia z podobną operacją, jak w XVIII wieku – nawet formuła jest podobna – kiedy trzy państwa zaborcze przekonywały europejską opinię publiczną za pośrednictwem francuskich filozofów, że Polaków nie można zostawić samopas, bo w przeciwnym wypadku w środku Europy zapanuje stan anarchii. W tej chwili jest tak samo – światowej opinii publicznej wmawia się, że nad Polakami trzeba roztoczyć kuratelę, nie można ich zostawić samopas, bo w przeciwnym razie, ZNOWU zrobią coś okropnego.
Czyli kontrola Brukseli w ramach UE?
Obawiam się, że znacznie gorzej. Już od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych obserwujemy bardzo ścisłą koordynację dwóch polityk historycznych – niemieckiej i żydowskiej. Niemiecka polityka historyczna zmierza do tego, żeby stopniowo zdejmować odpowiedzialność za II wojnę światową z państwa i narodu niemieckiego, czego najlepszym przykładem jest zmiana sposobu mówienia o II wojnie światowej. Już nie mówi się o jej wywołaniu przez Niemcy, o zbrodniach niemieckich, tylko o „nazistowskich”. Natomiast celem żydowskiej polityki historycznej jest podtrzymywanie lukratywnego statusu ofiary. Uczestniczy w niej „Gazeta Wyborcza” i zbliżone do niej środowiska organizując np. prawdziwy festiwal Janowi Tomaszowi Grossowi. Bierze udział w całej tej kampanii, moim zdaniem – w charakterze piątej kolumny.
Tylko dlatego? Bo tak umówiły się dwa państwa, z których jedno wciąż wobec drugiego czuje się „niewyraźnie”?
Nie tylko. Jest też przyczyna o charakterze „agenturalnym”. Jak Pani wie, jest w Wiedniu taka centrala – Agencja Praw Podstawowych (APP). APP zajmuje się monitorowaniem europejskich narodów, czy się przypadkiem antysemicko nie bisurmanią. APP ma „kolaborantów krajowych” w poszczególnych państwach, których rekrutuje na zasadzie przetargu. W Polsce taki przetarg wygrała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Z Helsińską Fundacją Praw Człowieka z kolei kolaborują różne organizacje pozarządowe. One się nazywają pozarządowe, ale większość z nich podczepia się pod różne granty – rządowe, unijne, samorządowe itd. Jeżeli się zajmują monitorowaniem antysemityzmu, to muszą mieć jakieś osiągnięcia i je mają – w rezultacie prokuratury są zasypywane donosami, sądy są zamulane różnymi bezsensownymi procesami. Mamy tu do czynienia z kreowaniem rzeczywistości. Moim zdaniem to po prostu elementy prowadzące prosto do dostarczania pozoru moralnego uzasadnienia scenariusza rozbiorowego.
Czy myśli Pan, że to co robi RAŚ, czy „Dziennik Zachodni”, niektóre publikacje „Gazety Wyborczej” są rodzajem preludium do wprowadzenia pod normalną dyskusję publiczną kwestii separatystycznych typu autonomia Śląska?
Ja tutaj widzę utajoną rękę niemiecką. Ta koordynacja służy realizacji scenariusza rozbiorowego. W gruncie rzeczy Niemcy nigdy się nie pogodzili i nie pogodzą z utratą, jak to oni nazywają, „ziem utraconych”, a Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy został opatrzony adnotacjami ministrów Genschera i Skubiszewskiego, że nie reguluje on roszczeń majątkowych osób prywatnych. Mało tego – CDU i CSU przed trzema laty wydały deklarację w sprawie wypędzeń. Znalazły się w niej m.in. dwa postulaty skierowane do społeczności międzynarodowej. Pierwszy – że powinna ona potępić wypędzenia. Zgodnie z drugim „prawa” powinny być „uznane”. A w tym przypadku w grę wchodzi tylko prawo własności. To był manifest intencji zmiany stosunków własnościowych na 1/3 terytorium państwa polskiego i części terytorium Republiki Czeskiej. Polskie władze na to w ogóle nie zareagowały. W tej chwili mamy z jednej strony właśnie te postulaty a z drugiej wprowadzenie polityki regionalizacji. Pan dr Gorzelik niedawno udzielając wywiadu telewizyjnego wyraził przekonanie, że do roku 2020 Polska będzie państwem federalnym, co oznacza, że ambicje Ruchu Autonomii Śląska są większe niż jedynie autonomia Śląska. Ambicją RAŚu jest najwyraźniej przekształcenie ustroju państwa polskiego z unitarnego na federalny. Taki ustrój rozluźnia więzy poszczególnych regionów a warto wiedzieć, że oprócz RAŚ powstał też Ruch Autonomii Warmii i Mazur i w zalążkowej formie – Ruch Autonomii Podlasia. To się rozwija.
Może to tylko chęć przypodobania się Niemcom przez RAŚ?
Nie sądzę. Warto wiedzieć, że niecały rok potem, kiedy prezydent Obama wydał deklarację, że USA właściwie wycofują się z aktywnej polityki w Europie Środkowej i Wschodniej, ambasadorem Niemiec w Polsce został były zastępca BND – niemieckiego wywiadu, który w 1986 roku był sekretarzem politycznym ambasady Niemiec w Polsce i w takim charakterze utrzymywał kontakty, jak to się mówi – z przedstawicielami opozycji demokratycznej. Jak widać po latach – i on awansował i ci przedstawiciele opozycji demokratycznej też awansowali, niektórzy może nawet są premierami. Jeśli więc taki zastępca szefa wywiadu niemieckiego zostaje ambasadorem w Polsce niecały rok po ogłoszeniu przez USA wycofania się z aktywnej polityki w tym regionie świata, to o czymś świadczy. Jeżeli próżnię po Stanach Zjednoczonych wypełniają Niemcy z tak poważnym dyplomatą, to znaczy że ma on bardzo ważne zadanie do wykonania.
To by się komponowało z wypowiedziami Sikorskiego, który wprost robi z Niemiec lidera w Europie i wręcz oczekuje od nich podejmowania decyzji dotyczących całej Unii Europejskiej…
Dokładnie tak. Wszystko to się zazębia, uzupełnia i układa w bardzo groźny dla Polski scenariusz. Niestety nasze społeczeństwo jest utrzymywane w niewiedzy. Realizują to media głównego nurtu, zdominowane albo przez stalinięta i fejginięta, albo przez konfidentów tajnych służb. Społeczeństwem ogłupionym programami rozrywkowymi z których składają się programy telewizyjne, któremu podaje się tylko selektywne informacje łatwiej sterować. Kiedy Polakom przedstawi się te wszystkie ustalenia, będzie już za późno. Musimy zdać sobie sprawę z jednej rzeczy – realizacja tych roszczeń majątkowych środowisk żydowskich według ambasadora Szewacha Weissa zamyka się kwotą 60 – 65 miliardów dolarów. Otóż, ktoś kto by dysponował na terenie Polski majątkiem takiej wartości, będzie miał władzę polityczną. To będzie przyszła szlachta, elita, która będzie rządziła, realizując już bez przeszkód scenariusz rozbiorowy. Z drugiej strony Niemcy dążą do skorygowania nam granic i odebrania 1/3 terytorium. Jeśli uda się wcielić w życie roszczenia środowisk żydowskich i marzenia Niemiec, to na okrojonym terytorium Polski pozostanie Judeopolonia. To temu celowi służy informowanie światowej opinii publicznej, że Polacy to są z urodzenia antysemici, którzy mordowali w czasie wojny Żydów razem z Niemcami a i dziś nie można ich zostawić „samopas”.
Z tego co Pan mówi wynika,
że mniej lub bardziej zakamuflowane stalinięta siedzą w polskim rządzie, bowiem nie tylko nie reaguje on na ten proceder ale co więcej – sam w nim uczestniczy…
Gorzej. Moim zdaniem, rząd pana premiera Tuska jest tylko atrapą. Dysponuje tylko zewnętrznymi znamionami władzy ale nie władzą. Żeby to zrozumieć, to trzeba się cofnąć w czasie do roku 1980, kiedy pod naporem buntu skierowanego przeciwko partii, zaczęła się ona rozpadać, wytwarzając próżnię, którą natychmiast wypełniły tajne służby wojskowe i cywilne. To one przygotowały i przeprowadziły stan wojenny i wszystko to, co wydarzyło się po nim. Na skutek zewnętrznych zawirowań, jakie nastąpiły w połowie lat osiemdziesiątych absolutnym hegemonem na polskiej scenie politycznej został wywiad wojskowy. O ile SB została poddana jakieś weryfikacji, o tyle tajne służby wojskowe nie, a to one przygotowały, przeprowadzały i nadzorowały transformację ustrojową. Nadzorują ją do tej pory. Selekcja kadr nastąpiła już w drugiej polowie lat 80. Trochę wiemy o tym dzięki materiałom IPN zawierającym m.in. protokoły rozmów Jacka Kuronia z płk. Lesiakiem. Jacek Kuroń za pośrednictwem Lesiaka złożył władzom, czyli wywiadowi wojskowemu pewną propozycję – jeżeli władze pomogą dyskretnie w eliminacji ekstremy w podziemiu, to my w zamian udzielimy władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej i tego, co ukradnie przez spółki nomenklaturowe, które rozpoczęły przecież działalność w 1985 roku. To stało się później podstawą Okrągłego Stołu. Oczywiście wymagało też podjęcia pewnych kroków zabezpieczających przed dostaniem się do władzy osób niepowołanych i kiedy została podjęta próba ujawnienia agentury w strukturach państwowych, to proszę zwrócić uwagę, kto energicznie przeciwko niej wystąpił -obydwie strony Okrągłego Stołu – lewica laicka i rozwiedka wojskowa oraz wszystkie ugrupowania, które z niej wypączkowały.
Kto więc tak naprawdę dziś rządzi?
Bezpieczniackie watahy. Natomiast rząd jest po to, żeby proceder ten zasłaniał. Premier Tusk jest tego świadom. On nic nie może zrobić dlatego, że żadnej władzy nie ma. Znakomicie było to widać przy aferze stoczniowej i „odwołaniu” ministra Grada. Moim zdaniem „ktoś” wytłumaczył wtedy Tuskowi, że minister Grad premierowi nie podlega i nie premier będzie decydował, jak długo pozostanie on w rządzie. To samo dotyczy wielu innych spraw – Tusk po prostu wie, że nie może działać samodzielnie. Dlatego nieprawdą jest twierdzenie PiS, że Platforma Obywatelska nie ma żadnego programu- ma program – jest nim odwdzięczenie się tym wyższym strukturom władzy, które ją nadzorują i kontrolują. W dodatku te bezpieczniackie watahy w znacznej części przeszły już na stronę wywiadów innych państw.
Czyli stalinięta to też tylko marionetki w rękach służb?
Na razie tworzą Salon, ale w przyszłości w moim przekonaniu mają utworzyć coś, co ja nazywam „administracją tubylczą”. Zostanie ona wprowadzona, kiedy scenariusz rozbiorowy zostanie zrealizowany. Tę administrację tubylczą stworzy wraz z nimi nowa lewica budowana przez Sierakowskiego czy Palikota. Zwłaszcza lewica Sierakowskiego to trzecie pokolenie „fejginiąt”, których najbardziej sztandarowym przedstawicielem jest syn Wandy Nowickiej. To trzecie pokolenie wręcz uważa, że jest predysponowane do rządzenia „moherami” i innymi podkategoriami Polaków. Obawiam się, że jesteśmy w tej chwili na kolejnym już etapie selekcji narodowej. Właśnie teraz wcielana jest w życie sentencja ukuta przez Ojca Narodów – „kadry decydują o wszystkim”. Dziś trwa przygotowanie kadr.
To by oznaczało, że nie jesteśmy wolnym krajem…
W tej chwili niepodległość i suwerenność Polski jest fikcją. Nasz kraj przypomina wypchanego orła – niby ma wszystko co ma prawdziwy orzeł – dziób, pióra, skrzydła, pazury i ogon, tylko w środku jest wypchany trocinami. Jest martwy i nie lata. Niezależnie od tego, jak to jest dla nas bolesne – taka jest prawda.
Wywiad ukazał się w Warszawskiej Gazecie.