Europa, faszyzm, lewacka ściema | |
Wpisał: Jacek Bartyzel | |
09.12.2012. | |
Europa, faszyzm, lewacka ściema
...czyż Europa była kiedykolwiek bardziej „zjednoczona”, aniżeli w 1942 roku: od Narviku po Kretę i od Pirenejów po Elbrus, stanowiąc także „jednolity obszar gospodarczy”
Jacek Bartyzel 2012-12-07 http://www.pch24.pl/europa--faszyzm--lewacka-sciema,10614,i.html#ixzz2EXMI4ygT
Partie negacji – Ruch Palikota i SLD – zorganizowały niedawno wiec pod hasłem „Za Europą – przeciw faszyzmowi” i sprokurowały deklarację pod takim samym tytułem. Nie byłoby powodu poświęcać uwagi tej żałosnej hucpie, gdyby nie to, że jej bombastyczne, tytułowe przesłanie może pogłębić zamęt w pustych głowach pokolenia czerpiącego wiedzę o świecie co najwyżej z Wikipedii, a o historii wiedzących tyle, co Maciej Ce-Dynia Stuhr.
Przesłanie to jest bowiem nie tylko bombastyczne, ale zwyczajnie głupie. Nie ma żadnej dysjunkcji pomiędzy Europą a faszyzmem. Faszyzm ani nie narodził się, ani nie święcił swoich największych (acz krótkotrwałych) triumfów, na Wyspach Fidżi czy w Honolulu, tylko w Europie, i był fenomenem na wskroś europejskim, wyrastającym z wielorako splątanego korzeniami w dziejach – i pokrzywionego – drzewa europejskości, stanowiąc kulminację pewnych procesów cywilizacyjnych, tak duchowych jak materialnych, nadając piętno pewnej epoce i zarazem kończąc ją w zgliszczach budzącego grozę Götterdämmerung, który był poniekąd zmierzchem tych wszystkich „bogów”, których ulepiła sobie Europa odchodząca skokowo od chrześcijańskiego teocentryzmu wieków średnich. To właśnie z klęską faszyzmu w 1945 roku skończył się też sen o potędze Europy – władczyni świata, zredukowanej odtąd do roli pogranicznej prowincji nowych imperiów, oddawanej w zarząd lokalnym kolaborantom każdej ideologii i każdego systemu, jaki upodobają sobie pozaeuropejscy hegemoni, mając na pocieszenie względną swobodę w przeprowadzeniu eksperymentów socjalnych, moralnych i obyczajowych na organizmach skarlałych narodów starego kontynentu, zamkniętych w kurniku zwanym Unią Europejską – właśnie dokładnie tych eksperymentów, które organizatorzy wiecu uważają za kwintesencję „europejskości”.
Ta niewątpliwie europejska przygoda ducha, jaką był faszyzm, została przecież już zbadana tak wnikliwie i wielorako, że w tym okazjonalnym felietonie możemy co najwyżej zasygnalizować główne tropy. Polski historyk cywilizacji, prof. Andrzej Piskozub, nawiązując do tzw. cyklu [Nikołaja] Kondratiewa, w graficznej formie drzewa genealogicznego ukazał kolejne wyłanianie się w kręgu cywilizacji zachodniej nowych idei politycznych w wiekach XIX i XX, które można podzielić (symetrycznie) na ideologie władzy politycznej w sekwencji: demokracja – nacjonalizm – socjalizm, oraz na ideologie kontestacji politycznej w sekwencji: anarchizm – nihilizm – faszyzm, zauważając, iż „łonem”, z którego wyłoniły się wszystkie te ideologie, a więc i faszyzm, był romantyzm. Przeczuł to zresztą Stanisław Brzozowski, który jeszcze nie znając, rzecz jasna, faszyzmu przewidywał, że coś podobnego będzie zwieńczeniem romantycznego przesilenia kultury europejskiej. Całą zaś historię naturalną faszyzmu można opisać w siedmiu odsłonach: 1) przesłania Zaratustry, czyli nietzscheańskiego ideału „nadczłowieka”; 2) przesłania szlachetnego rewolwerowca, czyli narodzin legendy westernowego bohatera, przywracającego sprawiedliwość z coltem w dłoni, najpierw w literackiej postaci książek Karola Maya (ulubionego pisarza Adolfa Hitlera!), rychło w wersji ekranowej; 3) przesłania anarchosyndykalisty Georgesa Sorela, którego apoteoza przemocy oraz koncepcja mitu politycznego, zainspiruje zarówno Lenina jak Mussoliniego; 4) bolszewickiego wyzwania Dżyngis chana z maszyną do pisania; 5) faszystowskiej „kontry” dla bolszewizmu – marsz na Rzym; 6) „kontry” Hitlera i III Rzeszy; 7) zderzenia cywilizacji: zachodniej z (w terminologii Feliksa Konecznego) bizantyjsko-turańską, czyli wojna III Rzeszy i jej sojuszników z ZSSR. To właśnie dlatego – z powodu zagrożenia „bolszewicko-azjatyckiego” – tak wielu liberałów (o czym nie chcą dziś pamiętać, a w gruncie rzeczy akurat tego nie powinni się wstydzić) udzielało zrazu wydatnego wsparcia faszyzmowi, nie widząc w tym żadnej sprzeczności. Uprzytamnia to choćby tytuł wywiadu, którego w 1923 roku udzielił klasyczny liberał włoski Benedetto Croce (późniejszy „antyfaszysta”): Dochować wierności liberalizmowi i wiernie pomagać faszyzmowi. Poszczególne formy krystalizacji uniwersalnego fenomenu faszyzmu mają oczywiście swoje własne, lokalne uwarunkowania genetyczne. I tak, faszyzm rdzenny, czyli włoski, był kontynuacją romantycznego, nacjonalistyczno-liberalnego Risorgimento (mającego też swoje najodleglejsze antecedencje w marzeniach o włoskiej jedności Dantego i Machiavellego), zwłaszcza jego nurtu radykalnego, demokratycznego i republikańskiego, personifikowanego przez Giuseppe Mazziniego z jego dwumianem Pensiero e Azione („Myślenie i Działanie”). Jak wykładał czołowy ideolog faszyzmu (liberalnego, skądinąd) Giovanni Gentile, Risorgimento, pomimo zjednoczenia Włoch ugrzęzło i wykoleiło się ostatecznie w państwie demoliberalnym, które przyjmując jako swoją ideologię urzędową materialistyczny pozytywizm, zgubiło pierwiastki idealne i spirytualistyczne: patriotyzm, aktywizm, heroizm, zdolność do poświęcania się celom wyższym niż „wolność jednostki” i jej interesy materialne, religię wreszcie. Faszyzm w tym zaś jest na wskroś mazzinistyczny, że znajdując w statokratycznej formule rozwiązanie dylematu jak uzgodnić „chcące ja” każdej wolnej jaźni przez ich ujednolicenie w „chcącym ja” państwa, oferuje każdemu wyzwolenie się od mieszczańskiego banału i przeciętności, „życie niebezpieczne” i dające szansę zdobycia szlachectwa ducha przez dokonanie salto mortale w nieustannej walce o odnowienie i wielkość Imperium. „Metapolitykę” narodowego socjalizmu z kolei, amerykański badacz i konserwatysta, Peter Viereck, odkrywał w swojej wielokrotnie przerabianej i wznawianej (od 1941 do 2003 roku) książce o korzeniach myśli nazistowskiej w specyfice – programowo „mrocznej” oraz szukającej głębi duchowej i irracjonalnych sił witalnych – literackiej i muzycznej kultury romantyzmu niemieckiego. Romantyzm ten znamionować ma także pogarda dla zasad ładu i odrzucenie norm prawa naturalnego, a zastąpienie etyki postawą estetyczną wobec życia. W tym kontekście Viereck zwracał uwagę, że tak sam Hitler, jak inni czołowi naziści (Alfred Rosenberg, Joseph Goebbels, Julius Streicher, Hans Frank), uważali się właśnie za „estetów”, wprowadzających jakości estetyczne do polityki „oczyszczanej” z rozmaitych „brudów” – na przykład rasowych. Specyficznym, choć głęboko utajonym, aspektem wskazującym na owo poplątane drzewo europejskiego faszyzmu jest to, że sam Viereck, tak surowy nie tylko dla narodowego socjalizmu, ale i dla romantyzmu, był synem niemieckiego, choć dwujęzycznego (również angielskiego) poety George’a Sylvestra Vierecka, który w tym samym czasie, kiedy jego syn opublikował swoje dzieło, aktywnie wspierał narodowy socjalizm i wielbił Hitlera, i z tego tytułu był w Ameryce więziony od 1942 do 1947 roku. Koniec końców, każdy faszyzm czy „parafaszyzm” europejski szukał korzeni w kulturze romantycznej własnego narodu, co nawet wytworzyło pewnego rodzaju rywalizację o palmę pierwszeństwa; na przykład nasz poeta – bohater Andrzej Trzebiński twierdził, że pierwszą rewolucję faszystowską w Europie przeprowadzili romantyczni poeci – spiskowcy spod pomnika Sobieskiego w Agrykoli (Goszczyński i Nabielak) wraz z podchorążymi w Noc Listopadową.
Jak najbardziej europejskie i uniwersalistyczne było także polityczne ideario faszystów, trudno więc o większą bzdurę niż imputowanie im „zaściankowości” (notabene, my, tradycjonaliści, w przeciwieństwie do faszystów, bardzo lubimy zaścianki). Specyfikę faszyzmu stanowiło właśnie „dialektyczne przekraczanie” jego nacjonalistycznej komponenty wyjściowej – a nie zapominajmy, że drugą z tych komponent był przecież, z natury rzeczy uniwersalistyczny socjalizm (tyle, że w tym wypadku ruch dialektyczny odbywał się w drugą stronę, tj. „unarodowienia” socjalizmu). Marzenie o europejskiej jedności, kładącej kres wzajemnym rzeziom narodów należących, bądź co bądź, do tego samego uniwersum cywilizacyjnego, było z pewnością najważniejszym powodem zgłaszania – często entuzjastycznego – akcesu do faszyzmu przez intelektualistów pokolenia mającego za sobą traumę straszliwej „wojny materiałowej” w latach 1914-1918, jak choćby francuskich romantyków faszystowskich. To w imię tego marzenia porzucali oni pozycje tradycyjnego nacjonalizmu, szydząc nawet właśnie z „zaściankowości” swoich dawnych mistrzów, jak Robert Brasillach, który przeczekujące okupację stanowisko Charlesa Maurrasa: Francja, tylko Francja!, przedrzeźniał słowami: Prowansja, tylko Prowansja! Inny zaś z romantyków (powiedzmy otwarcie: lunatyków) faszystowskich, Pierre Drieu La Rochelle, jeszcze w pożegnalnym liście przed popełnieniem samobójstwa w 1945 roku pisał: Nie jestem zwyczajnym patriotą, nie jestem zakutym nacjonalistą. Jestem internacjonalistą. Nie jestem tylko Francuzem. Jestem Europejczykiem. Już od 1929 roku ideę „faszyzmu uniwersalnego” propagował członek pierwszego fascio mediolańskiego, Asvero Gravelli, a rok później sam Mussolini oznajmił, że faszyzm jako idea, doktryna i realizacja jest uniwersalny: włoski w swoich poszczególnych instytucjach, powszechny w swoim duchu. Na międzynarodowych kongresach utworzonych w 1933 roku (zresztą jako próba wyprzedzenia podobnej inicjatywy hitlerowców) Komitetów Akcji na rzecz Uniwersalności Rzymu (CAUR) pojawiała się plejada intelektualistów z całego świata i różnych orientacji, przy której bledną podobne kongresy organizowane później przez Moskwę; podobnie jeśli chodzi o grono współpracowników działającego w latach 1937-1940 Instytutu Naukowo-Literackiego „Młoda Europa” (Europa Giovane), który za cel stawiał sobie wzmocnienie poczucia przynależności do wielkiej cywilizacji Zachodu, w istocie swej grecko-rzymskiej, katolickiej, faszystowskiej. Ale i naziści nie dali się zostawić w tyle faszystom, organizując, już w czasie wojny, podobne spotkania intelektualistów europejskich w Weimarze; to, co tych drugich ograniczało – z ich własnej winy – to rasistowskie przesądy, nie do przyjęcia dla znakomitej większości ewentualnych partnerów. Za to na polu politycznym, militarnym i gospodarczym – czyż Europa była kiedykolwiek bardziej „zjednoczona”, aniżeli w 1942 roku: od Narviku po Kretę i od Pirenejów po Elbrus, stanowiąc także „jednolity obszar gospodarczy”, nawiasem mówiąc z podziemnym rynkiem finansowym Warszawy, jako dyktatora kursu walut krążących po Imperium Germanicum/Europeum oraz centrum wymiany dóbr i towarów? I czyż to nie faszysta, sir Oswald Mosley pierwszy rzucił hasło budowania narodu europejskiego i Unii Europejskiej? Nawet propozycja zwołania ogólnoeuropejskiego kongresu dla wypracowania konstytucji dla Europy – dla Wspólnoty Narodów Europejskich – wyszła po raz pierwszy (w październiku 1939 roku) od faszysty (i pacyfisty!) norweskiego, którego nazwisko wkrótce stanie się synonimem kolaboracjonizmu, czyli Vidkuna Quislinga. Ta proeuropejskość jeszcze się wzmogła w neofaszyzmie powojennym, by przypomnieć choćby, zainspirowany przez francuskiego intelektualistę Maurice’a Bardèche’a, Manifest z Malmö (1951) Europejskiego Ruchu Społecznego, w którym postulowano utworzenie Imperium Europejskiego, czy (zasugerowaną przez Mosleya) Deklarację Europejską konferencji partii neofaszystowskich obradujących w Wenecji w 1962 roku, w której domagano się utworzenia Rządu Europejskiego. Pojęcia Europy nie należy zresztą w żaden sposób egzaltować. Hiszpański myśliciel karlistowski – Francisco Elías de Tejada jest autorem tezy, iż Europa to koncept stricte nowożytny, a przede wszystkim zrodzony jako bunt przeciwko katolickiej Christianitas i zadający jej śmiertelne pchnięcie przez rozłam wywołany herezją protestancką, etycznym amoralizmem makiawelizmu, bodiniańską koncepcją suwerenności politycznej, sekularyzacją prawa naturalnego oraz rozkładem jedności Res Publica Christiana z dwoma nadrzędnymi autorytetami: papieża i cesarza. Teza Elíasa de Tejady jest dyskusyjna, bo istnieją także racje, aby Europę w sensie rdzennym i właściwym wiązać właśnie z łacińsko-katolickim Okcydentem, który jedność kulturową i polityczną uzyskał wraz z Renovatio Imperii Romanorum przez Karola Wielkiego w 800 roku, natomiast to, co stało się u progu nowożytności traktować jako zdefektowane postaci europeizmu czy wręcz anty-Europy. Jakkolwiek spojrzymy na tę kwestię, dwie rzeczy wydają się wszelako bezsporne. Po pierwsze, odkąd faktycznie nastąpił rozpad średniowiecznego corpus mysticum politicum, uruchomiony został kalejdoskop coraz to nowych i wzajemnie się wykluczających wcieleń europeizmu, a nie tylko jeden wzorzec europejskości, którego rzecznikami mienią się palikockie i SLD-owskie niedouki. Po wczesnonowożytnej Europie absolutyzmu i współistotnego mu intelektualnie kartezjanizmu, przyszła Europa oświecenia i liberalizmu, która swoje prawdziwe, odrażające oblicze ukazała w dobie rewolucji rozlewającej się na cały kontynent a nawet poza niego (jakobinizm latynoamerykański). Potem nastała Europa romantyczna, i to w dwu przeciwstawnych sobie formach: reakcyjnego Świętego Przymierza monarchów – prawosławnego (Rosja), katolickiego (Austria) i protestanckiego (Prusy), podług ekumenicznego konceptu Franza von Baadera, oraz rewolucyjna Młoda Europa mazzinistyczna i lamennaistyczna, postulująca „diarchię” Boga i Ludu. Gdy w dobie „pary i elektryczności” osłabła romantyczna egzaltacja, nastała mieszczańska Europa w wygodnych bamboszach i szlafmycach – pozytywistyczna, demoliberalna, parlamentarna, wierząca w to, że wszystkie problemy rozwiąże „naukowa” organizacja życia i pracy, zastępujące decyzję „państwo prawa” oraz albo „niewidzialna ręka rynku” albo redystrybucja dóbr i dochodów oraz socjalna „opiekuńczość”. Tą chorą na zgrzybiałość od urodzenia Europą, niezdolną do stawienia oporu najazdowi czerwonych Scytów, próbował wstrząsnąć i zregenerować faszyzm. Po jego spektakularnym upadku nastała z kolei Europa chadecka, której „ojcowie” (Schuman, De Gasperi i Adenauer) próbowali łączyć wodę z ogniem, czyli chrześcijaństwo z demokracją (wtedy zresztą dzisiejsi „Europejczycy” byli Europie przeciwni), lecz koncentrując się – jak to solidni mieszczanie – na wymiernych zyskach płynących ze zintegrowania rynku węgla i stali, zlekceważyli i z góry oddali pole metapolityki lewicy, co ta wykorzystała bezbłędnie. I tak dopiero doszliśmy do Europy konstruowanej dzisiaj przez socjalnych inżynierów z Brukseli, którzy zabijając duszę i krępując milionem przepisów wolną wolę człowieka, dają zarazem nieograniczoną „wolność” każdej niegodziwości – od chrystofobicznych blasfemii po dawanie upustu wszelkim zboczeniom i popędom najniższej, zwierzęcej części duszy. Ten dzisiejszy Europejczyk odpowiada zatem najściślej Arystotelesowskiej definicji niewolnika z natury, czyli takiego, który będzie wyrządzał szkody, kiedy pan ich nie obserwuje, oraz o tyle tylko ma związek z rozumem, że go postrzega u innych, ale sam go nie posiada (Polityka, 1254b). Po drugie, dla spadkobiercy Christianitas (albo „Starej Europy” przednowożytnej, jak kto woli), nie może być innego kryterium ewaluacji wszystkich innych awatarów europejskości, jakie później wystąpiły, jak stopień ich bliskości – w praktyce zaś raczej oddalenia lub wręcz przeciwieństwa – względem tej, niedoskonałej, lecz mimo wszystko imponującej próby ugruntowania jej na fundamencie civitas Dei, jaką podjęto wraz z chrystianizacją germańskich, gockich i celtyckich ludów „barbarzyńskich”. Jeśli zatem przyjmiemy owo kryterium, to w porównaniu z Europą „palikockiego” typu (w lokalnym wydaniu) Europa faszystowska może uchodzić zaiste za primavera di bellezza! Jacek Bartyzel |